Rozmowa z ordynatorem była ciężka – najpierw Bashar nie chciał zostać na dyżurze w Yule, potem wymówił się w Nowy Rok, potem wziął ponad tygodniowy urlop i zaszył się w Solmarii, a teraz chciał znowu gdzieś wyjeżdżać. Ordynator, przyzwyczajony do tego, że jego ulubiony lekarz godzi się na każdą ilość obowiązków i bierze na barki wszystkie dyżury, każdą grupę studentów, wszystkich trudnych pacjentów i czasem nawet trochę papierkowej roboty, nie mógł zaakceptować tego, że doktor Karim znowu gdzieś mu zniknie.
— Przecież tak nie może być, ja się na to nie zgadzam!
— Ja nie pytam o zgodę — odpowiedział mu Bashar, siedząc wygodnie na fotelu w gabinecie ordynatora. — Ja tylko informuję.
— Ale ja nie rozplanuję teraz zmian, kto zostanie na dyżurze, jeśli pana zabraknie?
— To już nie jest moje zmartwienie, lecz pańskie.
Ordynator prychnął, skrzyżował ramiona na piersi, zmarszczył brwi, patrząc na leżące przed nim podanie o urlop.
— Ja tego nie podpiszę!
— Mam wystarczająco dużo nadgodzin z zeszłego roku, że wszystko mi pan podpisze.
Uśmiech Bashara, iście demoniczny, nie pozostawiał pola do manewru, zapowiadając przykre konsekwencje, jeśli ordynator nie spełni swojej powinności i nie pozwoli lekarzowi udać się na urlop wtedy, kiedy ten tego od niego żądał. Starszy lekarz patrzył na niego jeszcze przez chwilę, nim westchnął ciężko, pokonany, przysunął sobie kartkę i złożył zamaszysty podpis w odpowiednim miejscu.
Rok się jeszcze dobrze nie zaczął, a Bashar już ponownie wsiadał w samolot, wybierając się do dalekiego kraju. Współczesne czasy oferowały mnóstwo możliwości wygodnego podróżowania i choć w tym wcieleniu demon zdecydowanie nie posiadał tak szerokich wpływów i tak gargantuicznego majątku, jak to kiedyś bywało, to jednak mógł sobie o wiele łatwiej pozwolić na to, by odwiedzić odległe miejsca i zostać w nich przez parę dni, ciesząc się lokalnymi specjałami, zwiedzając popularne atrakcje, albo po prostu spędzając czas w miłym towarzystwie.
Dantemu powiedział po prostu, by wziął ze sobą dokumenty i spakował bardzo ciepłe rzeczy, na co syren zapewnił go, że tak, oczywiście, weźmie najgrubsze swetry, a w ferworze podniecenia perspektywą ponownej wycieczki u boku Bashara, nawet nie spytał, gdzie jego ulubiony lekarz postanowił go zabrać. Nie, żeby Bashar zamierzał mu powiedzieć – chciał trzymać miejsce wyjazdu w tajemnicy do ostatniego momentu – niemniej jednak pominięcie tak ważnego szczegółu było urocze i zdecydowanie w stylu Dantego, skupiającego się na tym, że znów spędzi nieco wolnego czasu z Basharem, zaś myślenie o tym, gdzie ten czas będzie spędzony, czy roztkliwianie się nad szczegółami ważnymi dla dorosłych osób, zdawało się kompletnie nieważne dla syrena. Lekarz zaśmiał się wtedy. To była jedna z tych cech, które ujmowały go w Dantem, naturalnym i szczerym, podążającym za swymi emocjami i nie przejmującym się niczym innym.
Bashar pamiętał mniej więcej plan Miedwogradu – najstarsza część stolicy nie zmieniła się prawie wcale od czasów, gdy w niej mieszkał. Kamienice o stromych, spadzistych dachach, otulone girlandami lodowych sopli, wtulały się w siebie nawzajem, jakby próbując chronić się przed przenikliwym zimnem. O ile w lutym, w Novendii, zima zaczynała już powoli odpuszczać, o tyle w Medwi wciąż królowała nieprzerwanie, bezlitośnie szczypiąc w nosy i pokrywając każdą powierzchnię warstwami śliskiego lodu. Lecz prócz tych trudnych warunków, zima potrafiła być tak urokliwa, dekorując szyby domów lodowymi kwiatami, tak ładnie współgrającymi z barwnymi malunkami zdobiącymi frontony budynków. Wąskie uliczki wypadały wprost na szerokie, reprezentacyjne ulice, od wieków dostosowane do tego, by poruszały się po nich krasnoludzkie pojazdy, obecnie zaś stanowiące nieodzowny element miejskiej architektury Medwi.
Bashar prowadził Dantego główną ulicą starego miasta, popatrując po okalających ją z obu stron szpalerach bogato zdobionych budynków, pogrążając się nieco we wspomnieniach i rozmyślaniach. Gdzieś wokół przepływali inni przechodnie, w głównej mierze chyba turyści, choć chodnik nie był nawet w połowie tak zatłoczony, jak jeszcze nie tak dawno, gdy przechadzali się po Luminarii. Zima, najdłuższa z pór roku w tym północnym kraju, potrafiła pokonać większość przyjezdnych.
— Och, to Biblioteka Uniwersytecka — Bashar wskazał w stronę przysadzistego masywu kamienia rozsiadającego się przy samej ulicy, dominującego swą sylwetką otaczające go wysokie kamienice.
Dante spojrzał za jego wskazaniem, zmierzył wzrokiem Bibliotekę, uniósł brew.
— Przypomina bardziej twierdzę.
Wąskie, strzeliste okna, zasłonięte teraz okutymi okiennicami, główne drzwi podobne raczej bramie warowni, do tego sam rozmiar budynku – wszystko to faktycznie nadawało mu surowego, militarnego charakteru. Bashar pamiętał jednak wnętrze Biblioteki, ciepłe i zachęcające, wypełnione skupioną ciszą i spokojem, odcięte całkowicie od kaprysów gniewnej, medwiedańskiej pogody, od hałasu miasta i wszystkiego, co nie kręciło się wokół książek.
— W środku wygląda jak zupełnie miła i przytulna biblioteka.
— Byłeś tam kiedyś?
— Kiedyś. — Bashar posłał mu uśmiech. — To było dawno temu, ale nie sądzę, by cokolwiek się tam zmieniło. Takie miejsca się po prostu nie zmieniają, bez względu na to, ile czasu upłynie.
Dante wrócił spojrzeniem do swojego lekarza.
— Jest jakiś kraj, którego jeszcze nie odwiedziłeś?
— Naukowcy spekulują o tysiącu trzystu siedemdziesięciu trzech odłamkach istniejących w naszym uniwersum, do których prowadzą jakieś portale, więc sądzę, że wśród nich znalazłyby się jakieś kraje, których jeszcze nie odwiedziłem.
Krawiec parsknął serdecznym śmiechem, puścił dłoń Bashara tylko po to, by otoczyć mężczyznę ramieniem.
— Bashar?
— Hm?
— Chciałbyś zwiedzić inne kraje ze mną?
Tym razem to lekarz się roześmiał, mocniej oparł o bok syrena, również otaczając go ramieniem.
— A co ja właśnie robię?
Pamięć go nie zawiodła, Bashar znalazł kawiarnię, w której tak często przesiadywał, gdy trwało to jego enigmatyczne dawno temu, medycyna w najmniejszym stopniu go nie fascynowała, o istnieniu Internetu nikt jeszcze nie myślał, a książki science-fiction dopiero rodziły się jako gatunek. Miejsce zmieniło się w tak niewielkim stopniu, że Bashar przystanął na moment w progu, mając wrażenie, że nie przeszedł przez normalne drzwi, lecz przez portal do jego własnej przeszłości. Dopiero po chwili zaczął dostrzegać te drobne zmiany – nowy ekspres do kawy, lśniący chłodnym srebrem za ladą, bo przecież stara maszyna, ta mosiężna, krasnoludzka sprężarka wysokociśnieniowa, na pewno nie była w stanie osiągnąć takich wyników, jak jej ewolucyjna następczyni. Zmieniły się stroje kelnerów, wymieniono też krzesła, lecz na takie stylizowane na starodawne, pasujące do wystroju i klimatu całego przybytku. Rzeźbione, drewniane żyrandole, nie nosiły w swych ramionach zaklętych, lśniących obręczy, zastępujących niegdyś świece, lecz starannie uformowane żarówki, wypełniające każdy zakamarek ciepłem i złocistym światłem.
Lecz to nie żarówki czy nowoczesny ekspres były tym, co stanowiło najbardziej godny uwagi element kawiarni. To ściany przyciągały najwięcej spojrzeń, będąc swoistym dziełem medwiedańskiej sztuki.
Malowane w żywe, intensywne barwy, przypominały kartki z książek pełnych baśni i legend. Przedziwne postaci zdawały się wychylać zza rogu, popatrywać na klientów, śmiać się do nich, albo czaić gdzieś za malowanym drzewem. Szewc, który przechytrzył smoka, rodzeństwo, które uciekło wiedźmie, śmiałek, który zabił bazyliszka, siostra, która tkała koszule z pokrzyw, niedźwiedź, który wyprowadził podróżnych z jaskini i wiele, wiele innych – postaci, te pochodzące z najbardziej znanych baśni, i z tych nieco zapomnianych, zachęcały klientów, by spędzić w kawiarni jeszcze parę minut, oderwać się od rzeczywistości i spraw doczesnych, zanurzyć w fantastycznym świecie niemożliwej magii. Gdzie ścian nie pokrywały malunki, tam znajdowały się fragmenty tekstu – mądre słowa matek chrzestnych, przestrzegających, by wrócić z balu przed północą, czy rymowanki mówiące o tym, jak bezpiecznie przejść przez zaklęty las. Spisane w medwiedańskim, ładnie komponowały się z resztą ozdób, stanowiąc dopełnienie namalowanych scen i postaci.
Bashar lawirował chwilę między stolikami, nim znalazł swój ulubiony, ten przy oknie, zaraz pod namalowanym wizerunkiem kupca z zaczarowanego targu. Usiedli razem z Dantem, syren spojrzał na fragment tekstu widniejący zaraz ponad ramieniem kupca.
— Wiesz, co jest tam napisane? — spytał niezobowiązująco, wyciągając dłonie na blacie. Bashar instynktownie wsunął w nie swoje ręce, odwrócił się w stronę tekstu.
— To taka dziecięca rymowanka — odparł, myśląc chwilę nad tłumaczeniem. — Na górze róże, na dole fiołki, po lewej jeżyna, po prawej malina, u nas znajdziesz wszystko, co się ziemi trzyma! — Wrócił spojrzeniem do Dantego. — Sporo medwiedańskich baśni zawiera jakieś krótkie wierszyki.
Dante zaś uśmiechał się w ten swój charakterystyczny sposób, zwiastujący to, że pod jasną czupryną zrodził się jakiś świetny pomysł.
— Na górze róże, na dole bratki, panie doktorze, przyniosłem ci kwiatki — powiedział, szczerząc się dumnie. — I jak mi poszło? Dobra rymowanka?
Bashar roześmiał się tak serdecznie, że siedzący stolik dalej fae odwrócił się w ich kierunku, zerknął przelotnie na rozbawioną parę.
— Doskonała. Nie wiedziałem, że masz talent do wymyślania wierszy.
— Może rozważę karierę pisarską, jak Kuttner stwierdzi, że ma mnie już dosyć i w końcu wywali mnie z zakładu — odparł, przesuwając kciukiem po wierzchu dłoni Bashara.
Lekarz nie chciał być mu dłużnym, przebiegł wzrokiem po dziełach na ścianach, szukając jakiejś inspiracji. Znalazł.
— Na górze róże, na dole maki, cieszę się, gdy chodzimy na kwiatowe targi. — Wrócił wzrokiem do Dantego, z satysfakcją obserwował lekki rumieniec, wcale nie od zimna, pojawiający się na syreniej twarzy.
— Na górze róże, na dole trawa, w twoim towarzystwie najlepiej smakuje kawa.
Dante wyszczerzył wampirze kły, Bashar znów parsknął śmiechem, kręcąc głową. Jak to się stało, że z jednej bajkowej rymowanki wypisanej na ścianie przeszli do wymyślania kolejnych zabawnych wierszyków?
— Na górze róże, na dole bzy, nie szalej z rowerem, gdy na zewnątrz mży.
— Wcale nie jechałem wtedy tak szybko — zaprotestował od razu Dante. — No, może trochę. Ale nic mi się nie stało i nie byłem potem chory, więc się nie liczy.
— Niech będzie, nie liczy się. — Bashar pokręcił ze zrezygnowaniem głową.
W międzyczasie na blacie pojawiła się zamówiona kawa i pachnące, medwiedańskie ciastka. Dante milczał przez chwilę, zastanawiając się.
— Na górze róże, na dole wrzosy… Dla ciebie zjem nawet ostre samosy.
— Cudowne poświęcenie, dziękuję — odparł lekarz.
Nowe Na górze róże… powoli się formowało, w umyśle demona pojawił się nowy pomysł. Jego uśmiech nabrał innego zabarwienia, dłonie zmieniły ułożenie, teraz to te lekarskie ujęły większe, bokserskie.
— Na górze róże, na dole pioruny, twój uśmiech niczym pierwszy promień słońca po burzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz