14 lutego 2024

Od Dantego – Walentynki

Kawa była słodka, miała piernikowy posmak i pianę posypaną korzennymi przyprawami. Rozgrzewała wnętrze, ocieplała opuszki wychłodzonych na zimnie palców, bo nawet skórzane rękawiczki przegrywały w starciu z medwiańską zimą, miło przypominała lekkim aromatem cynamonu o świątecznym wieczorze spędzonym w lekarskim mieszkaniu. W Stellaire nie robili takich smacznych, a może to on po prostu nie znalazł właściwych baristów, może wystrój urokliwej kawiarni, zatrzymanej ten wiek czy dwa temu w czasie, przyczyniał się do jakości napoju.
Ale w sumie była dobra jak każda inna kawa do zakrztuszenia się nią, gdy Bashar wymówił swój wierszyk.
Dante prychnął zaskoczony, warstwa przypraw poleciała małą, brązową chmurką w powietrze, łyk kawy spłynął źle w gardle. Drżącą przez atak kaszlu ręką odstawił kubek, poklepał otwartą dłonią w pierś, drugą zaciskając mocno na tych lekarskich, co ciekawe nie mniej drżących, bo jego doktor zaczął się śmiać, oglądając reakcję syrena. Krawiec spojrzał ponad różowymi szkiełkami, wciąż walcząc z kaszlem, lecz wargi mimo to wygięły się w uśmiech, rumieniec zaś, tak często obecny w towarzystwie Bashara, przyjemnie grzał poliki.
Nie ukrywał, że lubił słuchać komplementów lekarza, i to nie tylko przez ich schlebiający mu wydźwięk. Nigdy wcześniej zachwyt nad jego kreacją bądź rozpuszczonymi włosami nie dostarczał mu tyle emocji, gdyż, co tu dużo mówić, nigdy wcześniej na czyjejś opinii Dantemu aż tak nie zależało. Mogła się ludziom podobać jego twarz, mogli wzdychać do niego i podziwiać odważne ubiory, ale jeśli Bashar właśnie wpatrywał się z tym miłym sercu uczuciem w syreni uśmiech i mówił miękkim głosem, jak śliczny on jest, to tylko jego słowa zostawały w hałasie pędzącego świata, a Dante promieniował pełnią szczęścia, ani myśląc, by wstrzymywać się przed okazaniem tego.
Krawiec odkaszlnął po raz ostatni, złapał mocniej zadbaną dłoń, bezwiednie przyciągnął ją bliżej siebie. Rubin przeskoczył między nią a błyszczącymi szkiełkami.
Na górze róże, na dole chabry, mam bardzo silną potrzebę cię teraz pocałować — odparł syren, nawet się nie łudząc, że da radę jeszcze wymyślić jakąś rymowankę.
Bashar roześmiał się pogodnie, w ten odurzający dla Dantego sposób, po czym podparł policzek na pięści, spojrzał spod leciutko przymrużonych powiek na krawca i może tylko jemu się wydawało, że przez bladą twarz przebiegło wręcz łobuzerskie samozadowolenie.
— Co ci stoi na przeszkodzie? — wymruczał lekarz.
Zanim doktor zdążył jakkolwiek zareagować, Dante wstał gwałtownie, z piskiem odsuwając swoje krzesło, wychylił się ku słodkiemu uśmiechowi Bashara, kompletnie ignorując fakt, że pchnął przy tym stolik i rozlał na spodki obie kawy. Gdyby to jeszcze miało znaczenie w porównaniu z pocałunkiem jego lekarza.


— Stajnia?
Dante myślał, że to on posiada szeroką gamę uśmiechów, dość wyjątkową i niepowtarzalną, lecz nawet w niej brakowało tak enigmatycznego, jakim potrafił obdarzyć go Bashar. Gdy taksówkarz wyjeżdżał za miasto, syren zaczął rzucać pytające spojrzenia w stronę doktora, spoglądał zaciekawiony na odśnieżoną drogę, a kiedy zajechali pod drewnianą bramę zwieńczoną łukiem z nazwą gospodarstwa, mocniej zmarszczył brwi, po wysiadce kręcił się trochę w kółka, próbując obrzucić spojrzeniem połać pokrytego białym puchem terenu. Przelotnie zastanowił się, ile niespodzianek w zanadrzu mógł jeszcze mieć lekarz, ale wystarczyło krótkie spojrzenie na mężczyznę, by Dante zrozumiał, że nie miał szans tego odgadnąć.
— Stajnia — powtórzył Bashar, złapał bokserską dłoń, poprowadził syrena w kierunku podłużnych, drewnianych zabudowań, gruba warstwa śniegu skrzypiał pod butami.
— Wiesz, że ja nie umiem jeździć.
— Wiem.
— I że konie za mną nie przepadają.
— Wiem.
— Bashar — błękit daremnie studiował lekarskie oblicze, nie znalazł żadnych wskazówek — co my tu robimy?
Doktor pokręcił głową, choć uśmiech wyginał usta.
— Dwie minut cierpliwości, dobrze? — powiedział, zerkając na niego. Dante prychnął, schował szyję głębiej w szalik, gdy chłodny wiatr puścił dreszcz po ciele.
— Jeśli to ty o nie prosisz, to niech będzie.
Jak z zegarkiem w ręku, chwilę później weszli na dziedziniec stajni otoczony budynkami utrzymanymi w tym samym surowym klimacie, lecz przy tym pełnym wzorów i malowideł, co architektura miasta. Nie potrafił się nadziwić temu, jak odmiennie były medwiańskie zdobienia od tych lepiej mu znanych, z Solmarii i Novendii, jak podsycały krawiecką wyobraźnię i tylko przez te fikuśne motywy na drzwiach niektórych boksów Dante z lekkim opóźnieniem zainteresował się główną atrakcją, czekającą na nich na samym środku. Gniada klacz parsknęłam, zarzuciła wielką głową, jakby oburzona brakiem zainteresowania.
Przystanął, otworzył szerzej oczy, spojrzał na uśmiechniętego Bashara.
— Jechałeś kiedyś kuligiem? — zapytał lekarz, stając o krok bliżej syrena, by móc oprzeć się o jego bok i z bliska oglądać zdziwienie malujące się na twarzy.
Z ust słowo nie umknęło, mimo prób Dantego, poddał się i zostawił je po prostu rozdziawione, biegając wzrokiem po zaprzęgniętym w sanie koniu i podstarzałym drewnie. Nie to, że podobnego obrazka wcześniej nie widział, lecz zwierzę tak muskularne, dumne, z ciężką sylwetką mówiącą o silnym rodowodzie nie mieszkało w każdej stajni, sanie zaś były niczym prosto wyjęte z muzealnego obrazu, bez wątpienia zrobione dawniej na zamówienie u wysoko ceniącego się rzemieślnika. Dwójka osób, ze spiczastymi uszami i niskim wzrostem, wyglądająca na połączenie rasy elfiej i krasnoludzkiej, gawędziła cicho przy łbie konia, dopóki Bashar nie podszedł i się nie przywitał. Od Dantego dostali jedynie skinienie głowy, bo syren już oglądał wzory wyryte na boku w drewnie, popatrywał na dzwonki przymocowane do uprzęży klaczy, już ginął w zachwycie dla starodawnego piękna.
— Ładne, prawda? — odezwał się chłopak ze stajni, krawiec podniósł na niego wzrok. Młodzieniec miał okrągła twarz i pogodny uśmiech, kiwnął brodą na sanie. — Z dziada pradziada przekazywane, jak cała ta ziemia. Niejednego szlachcica wiozły.
— Z pewnością — odpowiedział mu Bashar, oparł dłoń na drewnianej krawędzi, popatrzył na Dantego. Ten wyszczerzył się, błyskając wampirzymi kłami, przed chwilą jeszcze bez bladego pojęcia, co się dzieje, teraz przestępujący z nogi na nogę, wyczekujący, aż usiądzie razem z Basharem na miękkiej poduszce w saniach.
Woźnica wgramolił się na kozioł, chwycił lejce, polecił im zająć swoje miejsce. Ławkę wyłożono zarówno kocami, jak i futrami, te najgrubsze, z włosiem tak ciemnobrązowym, że aż czarnym, przewidziano do okrycia nóg, w połączeniu z zimowymi płaszczami bez problemu zapewniając komfort przejażdżki. Nie myślał o tym, po prostu wsunął dłoń na talię Bashara, przyciągnął go bliżej siebie, gdy sadowili się na ławce. Mężczyzna rzucił mu krótkie, ciepłe spojrzenie, nim wtulił się w syrena, oparł głowę na szerokim ramieniu, odetchnął głęboko i spokojnie, czując łagodnego całusa złożonego na czarnych kosmykach.
Koń ruszył, szarpnął sankami, grzecznie wykręcił na dziedzińcu i skierował się ku drodze wiodącej na pola, a później w jawiący się na horyzoncie iglasty las.
— W manierce jest wino z przyprawami. — Chłopak zerknął przez ramię, skinął na podłogę sań. — Słodkie całkiem. Jeszcze tam leży pudełko z ciastkami, mama robiła.
— O, chętnie. — Dante odkopał spod futer manierkę, podsunął ją Basharowi, ten jednak pokręcił głową. Coś łobuzerskiego błysnęło w syrenich oczach, nakrętka prędko zniknęła z szyjki naczynia. — W sumie racja — mruknął, wziął łyk, po czym nachylił się do lekarza, kącik ust unosząc w charakterystycznym półuśmiechu. — Ty możesz spróbować wina w inny sposób.
Cichy śmiech doktora zaginął gdzieś między wargami, gdy Dante złączył je w długim pocałunku, gdy intencja podzielenia się korzennym smakiem alkoholu zniknęła pod wpływem odpowiadających na jego pieszczotę muśnięć, zastąpiona jedną jedyną myślą o cieple lekarskich ust. Silna dłoń ujęła policzek, ta delikatna i szczupła wsunęła się niepostrzeżenie na syreni kark, nieco stanowczym jego przytrzymaniem jeszcze przedłużając miłą chwilę.
Wyjechali ze stajni, zostając niewielką, poruszającą się rytmicznym tempem kłusa plamką na tle pokrywającego pola śniegu. Wczoraj podobno tyle napadało i Dante poważnie rozważał, czy i pogodę Bashar był stanie nagiąć do swojej woli dzięki twardemu spojrzeniu lekarza, byle ten wypad im się udał, po czym uznał, że prawdopodobnie tak. Pobłądził oczyma po nielicznych drzewach, bezwiednie ścisnął mocniej mężczyznę w swoich ramionach, przez zabawną myśl z czegoś więcej zdając sobie sprawę. Parę razy wyjeżdżał z innymi ludźmi na małe wakacje, lecz zawsze było to w charakterze ozdoby lub na ostatnią chwilę wybranego partnera, bo związek nagle się komuś rozpadł, bo jakakolwiek inna pierdoła wypadła. Czułość się co najwyżej na takich wyjazdach udawało, nie płynęła ona z serca, nie była radosna, praktycznie takiej prawdziwej jej odmiany Dante zaznał dopiero po spotkaniu lekarza, poniekąd chłodnego doktora Karima. Łapał się na tym, jak łatwo przez to było mu zatracić się w tych wszystkich uczuciach, które wywoływał w nim Bashar, lecz nie odpychał ich, jak zwykł robić, tylko był skłonny im się poddać, chciał je zrozumieć i zaakceptować, i chyba to sprawiało, że czuł się tak bezpiecznie ze swym sercem przy Basharze.
Bór był coraz bliżej, zapach igieł kojąco wpływał na zmysły. Dante odetchnął świeżym powietrzem, potarł policzkiem o włosy mężczyzny.
— Bashar… — szepnął, mówiąc bez głębokich obaw dokładnie to, co czuł. — Uwielbiam podróże z tobą. Uwielbiam czas spędzony z tobą. Cieszę się, że pojechaliśmy znów gdzieś razem.
Doktor poruszył się, uniósł głowę, aby spojrzeć w mroźny błękit. Wymienili między sobą rozczulone uśmiechy.
— Ja też się cieszę. — Bashar wyciągnął się, musnął syrenie usta własnymi. — Wesołych walentynek, Dante.
— Wesołych — powtórzył, jakimś cudem nie zapominając o niewielkim pudełeczku schowanym w kieszeni płaszcza. — I mam coś dla ciebie. Nie jest co prawda potajemnie zorganizowany wyjazd do Medwi, ale…
Naszło go w hotelu, żeby zabrać ze sobą skromny prezent przygotowany dla Bashara i wręczyć mu go, gdziekolwiek mieli się znaleźć. Dłoń wysunęła się spod futer, syren podał niewielkich rozmiarów prostokąt lekarzowi, uśmiechnął się szerzej, widząc jego lekkie zaskoczenie. Pudełeczko, wykonane z cienkiego drewna, wyglądało, jakby w środku miała być biżuteria, jednak coś dużo prostszego tam leżało złożone. Bashar otworzył klamrę.
Satynowa chusteczka była miękka i nie wyróżniała się za bardzo swym białym kolorem. Jej krańce zdobiła czerwona nitka ułożona w trójkąciki i tylko inicjały, jedne wyszyte w rogu również czerwoną nitką, drugie jasnobłękitną, można by sądzić, że nadawały jej jakiegoś charakteru. Bashar wyciągnął ją z pudełeczka, przesunął palcami po kolorowych niciach.
— Żebyś mógł w kieszonkę kitla wsadzić — odparł Dante, nagle się stresując, że może wybrał nietrafiony upominek. — To znaczy, nie musisz, ale miałbyś coś drobnego ode mnie cały czas przy sobie w pracy, wiesz, zamiast kwiatów i…
Słowa uciszyła dłoń i jej czuły dotyk, sięgający syreniego ucha, poprawiający jeden z niesfornych loków rozwianych na wietrze. Bashar przesunął rękę, pogładził policzek, uśmiechając się do swojego ulubionego pacjenta.
— Dziękuję, jest śliczna.
Walentynki były dla niego kolejnym świętem spędzonym w samotności, nawet jeśli wylegiwał się w czyimś łóżku i miał drugą osobę tuż obok. Po prostu był to intensywny czas dla jego telefonu i skrzynki pocztowej, każde z nich przyjmujące już tydzień przed tym dniem masę wiadomości od przeróżnych adoratorów i desperatów.
Dante wtulił się lekarską dłoń, przymknął oczy, po twarzy błąkało się rozmarzenie.
Teraz jednak miał własną medwiańską bajkę, wypełnioną magią ciepłych uczuć i urokiem pewnego doktora, o rysach twarzy godnych baśniowego księcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz