TW: gore w ostatnim fragmencie i obrazku
Mimo tego, że nie miała ich z nikim zbytnio spędzać, Zahra nie nienawidziła Walentynek. Wręcz odwrotnie - wydawały się one świetnym pretekstem na znalezienie sobie jedzenia na parę dni. Ludzie sami z siebie ustawiali się w pary, co ułatwiało znalezienie potencjalnej perfekcyjnej ofiary - samotnika, który nie miał nikogo, kto by się o niego martwił. Dobry biznesmen obróci każdego kota ogonem. Ale tak, żeby łebek miał w jego stronę. Czyli Zahry.
Masa słodyczy i miło chrupiące między zębami kwiatki też nie miały niczego sobie. Generalnie Walentynki - net zero. Wręcz na plusie. Nawet jeśli nigdy nie spędzała takich prawdziwych Walentynek. Takich Wesołych Walentynek, jak to wszyscy wszystkim życzyli.
Przechadzka po mniej imprezowej części miasta (elektryczna hulajnoga wysiadła jej pod nogami, z dwudziestu na godzinę do prędkości minusowej, w sekundę. Wyszła tylko z wybitym barkiem, ale przeklęła te miejskie hulajnogi i wybrała wracanie do domu pieszo. Tak to jest, jak się zapomni deski) okazała się fantastyczną okazją do przekartkowania mieszkańców dzielnicy. Akurat dzień przed Walentynkami, w sam raz.
Wcisnęła dłonie głębiej w kieszenie, wepchnęła słuchawki głębiej w uszy i rozpoczęła patrol.
Jedną z rzeczy, którą Zahra uwielbiała robić po przeprowadzce w jakiekolwiek miasto (albo jakąkolwiek osadę składającą się z domków w ilości większej niż dziesięć), to właśnie samotne spacery przez udomowione ulice. Nie było dla Zahry lepszego spędzania nadmiaru czasu niż wtykanie nosa w nie swoje sprawy i zaglądanie obcym ludziom do salonów, sypialni, kuchni. Jak kalejdoskop, każde okno opowiadało inną historię - od rodzaju zasłon, przez kolor żarówki po umeblowanie, i oczywiście, najważniejszą rzecz - obecność ludzi w środku. Było coś niezwykle satysfakcjonującego w takiej możliwości podejrzenia czyjejś codzienności, kiedy osoba ta nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ma widownię. Ork rozlany na kanapie przed telewizorem, bezmyślnie wpychający w siebie popcorn, krasnolud wspinający się na kuchenny blat, żeby wyciągnąć coś z półki, para fae wirująca po salonie ze śmiechem na ustach. Wizualny spis ludności Stellaire, trochę portret pamięciowy miasta, bazgrany przez kogoś, kto w mieście nigdy nie był. Na kolanie, lewą ręką, z zamkniętymi oczami.
W każdym razie taka przechadzkowa inwigilacja nie miała tylko posiłkowych benefitów. Była też dobrym sposobem, żeby sprawdzić, jak żyje typowy mieszkaniec Stellaire. Co gotuje na kolacje (i kiedy), jakie plakaty wiesza na ścianach, jak relaksuje się po pracy. Dobry test na sprawdzenie, czy odpowiednio wtapiasz się w społeczeństwo.
Chociaż do mieszkania wlazła przez okno, w zabłoconych glanach, to Zahra doszła do całkiem zadowalającej konkluzji - wcale aż tak nie odstawała od zwykłego szarego obywatela Stellaire. Też jadła posiłki, miała plakaty na ścianach, oglądała głupie seriale. Całkiem nieźle Zahra, całkiem nieźle.
W salonie wylądowała z przytupem (dosłownym), i to o drugiej w nocy. Na szczęście Gideon też był na nogach. Jedynie Buzdygan spał, wtulony w kanapowe poduszki.
– Smacznego – słodki zapach wegańskich podmianek sera i mięsa na tyle wypełniał pokój, że Zahra nie musiała nawet patrzeć, jak Gideon wyciąga rozmiękły kawałek pizzy z mikrofali, żeby się domyślić, co współlokator postanowił zjeść na kolacje. Albo śniadanie, trudno powiedzieć.
Gideon skrzywił się, wykonał ręką bez pizzy gest połowy serca, na którego widok Zahra przeleciała pół salonu, żeby tylko dopełnić kształt. Z impetu uderzenia coś przeskoczyło jej w kciuku, ale szybko wstawiła palec bez większego problemu. Nawet Gideon się nie wzdrygnął.
– Jutro Walentynki – westchnął dramatycznie, opierając się o kuchenny blat. Gideon lubił sobie zdrowo ponarzekać i ten dzień nie był inny - już po pierwszym gryzie pizzy zaczął rzewny monolog o tym, jak do dupy idą mu studia, jak bardzo wykładowcy ssą, jak nawet najprostszy plan na imprezę ze znajomymi nie wypala, bo zawsze jest coś, ktoś, kto wchodzi w drogę.
– Mieliśmy iść jutro do klubu – rzucił między kęsami, przypominając bardziej przeżuwającą krowę, niż elfa – ale Avery nie może. Musi czyhać na swojego pojebanego współlokatora.
Zahra, skupiona na składaniu z pudełka po pizzy misternego zamku (albo innej budowli z trzema ścianami), poderwała się z miejsca.
– Pojebanego?
– Mhm – Gideon kiwnął energiczne głową, łykając pizzę jak jakiś pelikan – Nie płaci czynszu ani nic, używa wszystkiego i nie sprząta. Jeszcze podobno czymś groził.
Nie no Zahra, jesteś zajebista. Wtapiasz się w społeczeństwo jak nikt, w dodatku patrz, jakim wyjebanym współlokatorem jesteś. Nie grozisz ani nic. Jesteś ZAJEBISTA.
Zahra poklepała się mentalnie po ramieniu. Dosłownie też.
– To nie może go wywalić tak o?
– Mmmmnie. Musi podać informację z wyprzedzeniem. Ale gościa albo nie ma w domu, albo ucieka przed konfrontacją. Więc Avery ma plan przyłapać go, jak będzie w nocy wracał, żeby mu nagadać. No ale mieliśmy iść na impreeeeeeezę…
Zahra, której udało się w międzyczasie wdrapać na kuchenny blat, odchrząknęła, odwracając uwagę Gideona od pustego talerza.
– Ej G, mam zajebisty pomysł – uśmiechnęła się szyderczo, zakasując rękawy. Gideon rzucił jej wymowne spojrzenie. Fakt, Zahra i dobry pomysł nigdy nie szły w parze. Wręcz odwrotnie, były jak porządny koktajl Mołotowa – ja się tym zajmę.
– Jak to, ty?
– No wiesz – pociągnęła nosem, zeskoczyła z blatu. Gideon wciąż stał przy mikrofali jak zaklęty w posąg. W sumie nie dziwota, wszystkie pomysły Zahry potrzebowały przetrawienia, żeby dało się je zrozumieć. Jeśli w ogóle – wy sobie pójdziecie na imprezę. Ja poczekam zamiast Avery, postraszę chuja.
– A co masz ty do ich problemów? – Gideon wrzucił naczynia do zlewu, ignorując to, że już od kilku dni pęczniał on od nadmiaru wciąż brudnych naczyń. No cóż. Kiedyś ktoś się tym zajmie.
– Weź no. Widzisz, jak wyglądam. Rogi, ogon, zęby. W dodatku lezba do kwadratu. W nocy gościu się normalnie obsra ze strachu. I tak nic jutro nie robię.
Gideon zmarszczył brwi, wypuścił powietrze nosem gęstym westchnieniem. Po czym na jego usta wpłynął konspiracyjny uśmiech.
– W sumie… to nie jest tragicznie zły pomysł. I wilk syty i owca cała. Pogadam z Avery, ale myślę, że też będzie na tak. Na pewno nie ma ochoty spędzać Walentynek w ciemnym mieszkaniu.
Zahra nie wiedziała zbytnio, o co Gideonowi chodziło z tą owcą (i trochę dziwnie, że nadal cała. Ciekawsza byłaby w kawałkach), ale i tak zbiła z nim triumfalną piątkę, rechocząc.
– Ej Gideon – mruknęła po chwili, widząc przed oczami całkiem sensownie budujący się Walentynkowy plan – na to święto daje się kwiatki i czekoladki, co nie?
Podobnie jak do własnego domu, Zahra wdrapała się do mieszkania Avery przez okno. Było to trochę trudniejsze, z pudełkiem czekoladek pod pachą i bukietem w zębach, w dodatku to szóste piętro (na szczęście budynek był zaopatrzony w drabinki pożarowe. Wspinanie się po ścianach szybko zmieniłoby się z ekscytującego na irytujące). Mimo wszystko wyszła z podróży triumfalnie, bez żadnego złamania. Tak, jak było nakazane przez Avery, nie włączała świateł, nic, nada. Miała jedynie usiąść na fotelu i czekać, aż w drzwiach wejściowych zagrzechocze klucz.
Tyle że Zahra to Zahra.
Najpierw splądrowała lodówkę, potem przegrzebała wszystkie półki, żeby znaleźć odpowiedni dla kwiatków wazon. W końcu nawet nie minęła dziewiąta, a gość miał pojawić się grubo po północy. Po kilku godzinach kręcenia się po mieszkaniu miała wrażenie, że zeświruje.
– Ale nudaaaaaaaaaaaaaaa – wyciągnęła się na stole w jadalni, pstrykając palcem krwistoczerwone płatki róż. Wcisnęła parę do ust, nawet nie dlatego, że była głodna, po prostu musiała czymś zająć głowę. O, głowa.
Wyciągnęła z kieszeni telefon i zaczęła pierwszą z wielu prób pobicia swojego rekordu w Bike Surfers. Dopiero po kilku rundach zorientowała się, że nie ma po co sięgać. Zjadła wszystkie kwiatki.
– Ups – zachichotała, zerkając na pudełko leżące na blacie, wciąż w folii, błyszczące i nieruszone – Dobrze, że są jeszcze słodycze.
Specjalnie powstrzymała się przed wciągnięciem całego pudełka (łącznie z folią), zostawiła kilka czekoladek. Akurat, jak układała je w dość luźną interpretację kształtu serca, na korytarzu rozległ się tupot ciężkich butów. Cóż za wspaniałe wyczucie czasu.
Zahra przeskoczyła salon jednym susem i wylądowała z impetem w fotelu (wcale się nie potknęła. To było celowe). Mieszkanie ucichło, zapadło w gęstej ciszy, którą dopiero po jakimś czasie przerwał stęk zamka i klekotanie kluczy. Zahra powstrzymała oddech, zagryzła wargę, żeby tylko nie pisnąć z podekscytowania. Mężczyzna zatoczył się w przedpokoju, ściągnął buty kopniakiem i nucąc coś pod nosem, ruszył w stronę salonu.
Zahra, przyzwyczajona już do ciemności, musiała zmrużyć oczy, gdy Wspaniały Współlokator włączył główne światło. Ale nie na tyle, żeby nie zobaczyć bezcennej miny na jego zlasowanej twarzy. Chyba serio zrobił w portki.
Po tej myśli Zahra nie mogła powstrzymać pełnego uśmiechu i wyszczerzyła wszystkie zęby.
– Siema. Chyba wisisz trochę kasy.
Facet głośno przełknął ślinę i zrobił niemrawy obrót na pięcie, prawdopodobnie, żeby wyjść z mieszkania. Ale Zahra była szybsza, już w połowie drogi, gdy on dopiero stawiał pierwszy krok. Klucze zaprotestowały, ale i tak pozwoliły się wyciągnąć z zamka. Zahra wcisnęła je do kieszeni.
Gość zmrużył oczy, otaksował Zahrę. Przynajmniej dwie głowy niższa, w obdartych ubraniach. Zaśmiał się, co spowodowało, że Zahra wyszczerzyła się jeszcze bardziej, nawet jeśli on tego nie widział. Plan zadziałał.
– A weź spierdalaj. Ty tu nie mieszkasz, co ci do tego, pierdoło – próbując przepchnąć Zahrę na bok, zakołysał się, wyciągnął rękę w powietrze, pewnie gotowy ją zdzielić łokciem. Zahra była szybsza. Zrobiła zwinny unik, złapała mięsisty nadgarstek, wykręciła go w drugą stronę. Po mieszkaniu przelał się bolesny jęk i dość głośne chrupnięcie.
– Gdzie uciekasz, koleżko? – facet, próbując wyrwać się uścisku, wykręcił się jeszcze bardziej. Kość promieniowa pękła z chrupotem, wymieniając się miejscami z łokciową. Mężczyzna zawył żałośnie. Zahra oblizała wargi i podcięła mu nogę – Dopiero zaczynamy. Ja już się tobą zajmę.
Po wszystkim Zahra wzięła relaksującą kąpiel w ubraniach, obserwując, jak kolor wody zmienia się z jasnego błękitu w rdzawą czerwień. Zmyła pozostałości posiłku z ramion i dłoni, wydłubała ścięgna spomiędzy zębów, rozwaliła się na kanapie. Facet ewidentnie wracał z grubego melanżu, albo przynajmniej z wielogodzinnej wycieczki po okolicznych barach, bo już po kilku kęsach i łykach Zahrze aż kręciło się w głowie. Alkohol za darmo w zestawie. Całkiem fajne te Walentynki. Ale wciąż czegoś brakowało.
– Przydałby się deser – mruknęła pod nosem, rzucając okiem na otwarte pudełko czekoladek. Nie, nie powinna wciągnąć wszystkich. Trzeba zostawić coś dla Avery. A w końcu na Walentynki daje się czekoladki i kwiatki.
Właśnie, kwiatki.
– O nie.
Zeżarła wszystkie kwiatki. Super, teraz będzie na nią, że nieodpowiednio świętowała… święto. Trzeba coś wymyślić. I szybko, bo z każdą minutą słońce zbliżało się coraz bardziej do horyzontu, żeby przegonić noc. Nie to, że Avery wróci razem ze świtem, ale na pewno bliżej do powrotu właściciela mieszkania, niż dalej.
Zahra rozejrzała się po mieszkaniu, próbując znaleźć coś, co byłoby pięknym substytutem róż. Wtedy zauważyła to, czego nie zdążyła sprzątnąć z podłogi.
– O. Też czerwone.
Wepchnęła śliskie od posoki zwoje flaków w wąską szyję wazonu. Między nimi wylądowała również wątroba, z której zrezygnowała po jednym kęsie. Smakowała niezwykle… zgnile, jak na coś, co nie było dotychczas poza ciałem. Trochę rozczarowujące. Serce też było dość tłuste jak wszystko inne, ale mimo wszystko zjadliwe. Aż żal było je Zahrze zostawiać nieskończone. Ale w końcu wszystkie Walentynkowe dekoracje były z sercami, więc co mogłoby być lepsze niż takie prawdziwe, oryginalne serce? Nie jakaś papierowa podróbka.
Układanie misternego bukietu zajęło jej trochę więcej czasu, niż się spodziewała, i z głębokiego skupienia wyrwała ją dopiero czyjaś rozmowa dochodząca z korytarza. Czas się wynosić.
Wygramoliła się przez okno (podobnie tocząc się, jak Wspaniały Współlokator kilka godzin temu, co było dla niej na tyle śmieszne, że wybuchnęła głośnym śmiechem). Stellaire przywitało ją rześkim porankiem. Zahra uśmiechnęła się szeroko, zsuwając się z drabinki sześć pięter w dół.
Te Walentynki były zdecydowanie Wesołe. Przez duże Wu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz