28 lutego 2024

Od Raouna – Bóg

— I ja wtedy: Protezy. Nie słyszałaś? Pan doktor jasno ci powiedział”. A on: Jeśli chce się pani dostać do najbliższego większego szpitala, powinna pani skorzystać z pociągu! Och, gdybyś widział minę babki! Normalnie tak ją załatwiliśmy!
Zaśmiał się głośno; gdyby w okolicy były jakieś inne istoty niematerialne lub mogące się z nimi porozumiewać, na pewno by go usłyszały.
Celtrioz szedł zaraz obok, obserwując otoczenie – bardziej podziwiał, niż wypatrywał ewentualnego zagrożenia. W sumie czy cokolwiek mogło tutaj zagrozić dwójce bogów?
— Cóż, masz smykałkę do duchów — powiedział lekko.
Szli sobie ścieżką przez las, zupełnie sami, bez jakiejkolwiek oznaki życia (i nieżycia) ze strony innych humanoidalnych istot. Czasami dostrzegli jakieś zwierzę, gdzieś w oddali nawet widzieli niedźwiedzia, ale poza tym nic konkretnego na nich nie naskoczyło. I dobrze, bo szkoda by było szkodzić biednemu, delikatnemu zwierzaczkowi. Taki misio to by się nie pozbierał po przypadkowym zaatakowaniu dwóch bogów. A ponieważ Celtrioz nie mógł ich obu przenieść w inne miejsce, musieliby albo przenieść misia, albo go odstraszyć.
Właśnie. Zabranie Raouna do domu okazało się dosyć interesującą sytuacją. Jak się dowiedzieli, mimo tak wspaniałej mocy Bóg Przestrzeni nie mógł przeteleportować ich do Ma'ehr Saephii, ponieważ nie miał jak nawiązać kontakt fizyczny z niematerialnym bytem. Tworzenie portalu nie działało na odległe wymiary, a przynajmniej nie posiadał tak wielkiej mocy, jak Złotoskrzydli. I tak, mógł otworzyć przejście łączące mieszkanie Kanno z jakimkolwiek innym punktem docelowym, ale Brama Światów nie pozwalała mu na postawienie portalu zbyt blisko (zbyt dużo energii oraz ryzyko wystąpienia anomalii). Koniec końców i tak został im kawałek do przebycia pieszo.
Opętanie nie wchodziło w grę. Celtrioz powiedział, że nie zamierzał potem ganiać i odsyłać śmiertelnika tam, skąd go zabrali.
Raounowi to jednak nie przeszkadzało. Mogli się trochę przejść razem, a czas umilał im opowiadaniem o ostatnich wydarzeniach z jego życia. Ta, jakoś nie chciało mu się wspominać o czasach przed zapieczętowaniem.
— Energia Bramy Światów jest wyraźna — oznajmił Celtrioz. — Już blisko.
— Ta, nawet ja to czuję — powiedział Raoun.
Pamiętał, jak na tych terenach po raz pierwszy objawił się tutejszym śmiertelnikom. Mieszkali oni w położonej niżej wiosce, teraz już opuszczonej, lecz przychodzili na górę i modlili się do tajemniczego, białego łuku w nadziei, że pewnego dnia pojawi się bóg, który zaopiekuje się nimi. I wtedy, jak największy cud dla nich przybył Raoun!
Hah, to były czasy!
A przynajmniej początki były świetne.
— Właśnie, Celtrioz! — Spojrzał na przyjaciela. — Wiesz, że tutaj też są inne portale? Takie gigantyczne, stworzone przez tutejszych!
— Coś się orientuję — odparł Celtrioz.
— Ej, bo słyszałem, że sporo z nich jest zamknięte lub niestabilne, a śmiertelnicy nie wiedzą, jak sobie z nimi poradzić. Może byś im pomógł? W końcu znasz się na portalach.
Bóg Przestrzeni zmierzył go wzrokiem. Chwilę szedł w ciszy, spojrzeniem błądził po ścieżce, wyraźnie zamyślony.
— Ten świat działa na magii, której my nie posiadamy — powiedział w końcu. — Moja moc może nie dać w pełni oczekiwanego efektu. Poza tym w innych światach preferuję rolę obserwatora aniżeli innowatora.
— To samo powiedziałeś Haveruńczykom? — Raoun puścił mu oczko.
Tamten kilka sekund milczał.
— Haverun jest taki, jak Ma'ehr Saephia. W Riftreach nie napotkałem żadnego tutejszego białookiego.
— Prawda — zgodził się z nim. — A w sumie szkoda. Taki fajny świat, a pomyśleć, że żaden Złotoskrzydły nie pozostawił po sobie śladu.
Złotoskrzydli z reguły uwielbiali podróżować po przeróżnych światach i wymiarach, poznawać je, badać. Pomagali cywilizacjom, jeśli zauważyli, że ich pomoc by się przydała, na niektórych nawet tworzyli białookich bogów, których zadaniem była opieka nad ludem. Tak robiła między innymi Pramatka. I właśnie stąd się wziął Międzywymiar, inaczej zwany Holem Złotoskrzydłych.
Raouna trochę dziwiło, że choć trochę czasu tu spędził, nie natknął się na żadnego innego białookiego boga (Celtrioz się nie liczy). Przecież Złotoskrzydli stworzyli Bramę do Riftreach, więc na pewno tu byli, a jednak poza tym nie pozostawili po sobie nic. A może po prostu za słabo szukał? W sumie na początku tylko tak pobieżnie posprawdzał, potem o tym zapomniał, a jeszcze później został zapieczętowany na ponad czterysta lat. Może przez ten czas ślady zniknęły, śmiertelnicy, jak to mieli w zwyczaju, zapomnieli i tak dalej. Spora strata, bo według Celtrioza Złotoskrzydli zawsze robili coś, by zapisać się na kartach historii świata, który odwiedzili.
Ale w sumie co go to obchodziło? Dzięki temu, że żaden Wyższy nie uznał, że zostanie tutaj bogiem, Raoun mógł sobie swobodnie chodzić po Riftreach, robić, co chce, jeść, co chce, rozmawiać, z kim chce. Inaczej wszyscy by go kojarzyli z bogiem po białych źrenicach i energii...
Chwila...
— Już jesteśmy — usłyszał.
Cały jego tok myślowy został przerwany, a następnie odrzucony w niepamięć, gdy podniósł głowę i ujrzał szeroką półkę skalną, na której krańcu stał kontrastujący z zielonym tłem rosnących na innych górach drzew, oświetlony przez promienie powoli zachodzącego słońca, mimo wielu, wielu lat wciąż nieskazitelnie biały łuk. Duży, choć z pewnością nie tak ogromny, jak portale międzyodłamkowe, z dopracowanymi, misternymi wzorami i zdobieniami.
Brama Światów.
Dokładnie taka, jak Raoun zapamiętał. Aczkolwiek ostatni raz nie przechodził przez niego cztery wieki temu. Po wydostaniu się z posążka udał się w podróż do tego miejsca, lecz gdy przejście nie odpowiedziało mu, został skazany na pójście z powrotem do stolicy. Wtedy był niesamowicie wręcz zawiedziony i zły. Teraz jednak towarzyszyły mu same pozytywne emocje.
— Patrz, nawet słońce ładnie świeci, normalnie nastrój na trzy plusy — rzucił.
Odrobinę ponaglony przez Raouna Celtrioz przyłożył dłoń do miejsca z dziwacznym symbolem. Jego źrenice błysnęły na moment mocniej, gdy spod jego palców przez wzory zaczęło rozchodzić się białe światło. Wędrowało wzdłuż szczelin, pięło się coraz wyżej, a gdy sięgnęło samego czubka łuku, nagle zniknęło i z góry, niczym wodospad, opadła granatowa tafla.
Bóg Spirytyzmu podszedł bliżej, zmierzył wzrokiem otwartą już Bramę Światów.
— Ach, stęskniłem się za tym widokiem! — zawołał, prawie wzruszony. — Aż czuję zapach powietrza Ma'ehr Saephii! Mimo że nie jesteśmy jeszcze w domu, a nawet jak już będziemy, to i tak nic nie poczuję, bo nie mam ciała. — Udał ciężkie westchnięcie.
— Zaraz będziesz je miał — zapewnił go Celtrioz. — O ile Pramatka cię nie ukatrupi za zniknięcie bez słowa na ponad wiek.
— E, przecież już nie żyję.
— Teraz się przyznajesz, tak?
— Ciii!
Stanął tuż przed taflą, zanurzył w niej rękę. Nie miał ciała, ale pamiętał uczucie, jakie temu towarzyszyło. Na początku trochę dziwne: można było to przyrównać do przechodzenia przez cienką płytę wykonaną z samej wody. Czuło się, jakby to była woda, lecz wychodziło się zupełnie suchym. Raoun potrzebował chwili, nim w trakcie pierwszych przeskoków przyzwyczaił się do tego.
Dobra, koniec wspominek.
Nie zwlekając już dłużej, przekroczył granicę.
W pierwszej kolejności dostrzegł światło, które nie wskazywało na wieczór, a środek dnia. Zamrugałby, tyle że jego oczy nie musiały się przystosować do tej zmiany. Czym prędzej się rozejrzał.
Stał w wielkim pomieszczeniu, wykonanym z białego kamienia. Po wysokich kolumnach piął się bluszcz, na samym środku zaś znajdował się skrawek natury z kwiatami i dużą fontanną. Wszystkie rośliny były równie białe, co kamień, całe pędy, łącznie z liśćmi. Nie przeprowadzały fotosyntezy; ktoś orientujący się w biologii stwierdziłby, że flora tutaj najwidoczniej jej nie potrzebowała.
Równo z okrągłym skrawkiem natury znajdował się otwór w suficie. Czyste światło padało prostopadle; jeśli się popatrzyło do góry, można było dostrzec, że jego źródło przypominało białe słońce, o ile rzeczywiście była to gwiazda.
Ze zdecydowanie panującą bielą kontrastowało lawendowolodowe niebo, Ale nie tylko ono. Woda w fontannie charakteryzowała się tym samym kolorem, co tafla Bramy Światów, a w całym pomieszczeniu dało się dostrzec złote zdobienia oraz już bogatsze w barwy obrazy.
Raoun zbliżył się do jednego z malunków, tego największego. Przedstawiał grupkę wysokich postaci, elegancko ubranych, o białych źrenicach, złotych tęczówkach i tego samego koloru wielkich, pierzastych skrzydłach. Pod obrazem znajdowała się notka, według której byli to ci, którzy stworzyli to miejsce. Każdy był podpisany, aczkolwiek Raoun potrafił rozpoznać pewne osoby.
Wpierw spojrzał na kobietę z długimi, ciemnoróżanymi włosami, splecionymi w gruby warkocz. W dłoni trzymała niewielką kulę światła. Była to Pramatka – choć pod obrazem podpisano ją inaczej, bowiem wtedy jeszcze nie nosiła tego tytułu. Po jej lewej stał znacznie wyższy od niej, w zasadzie to najwyższy ze wszystkich mężczyzna; Celtrioz, który dołączył do Raouna, powiedział mu, że to Praojciec (a przynajmniej tak usłyszał).
Widoczne były jeszcze trzy postacie, lecz dwójka bogów już ich nie kojarzyła. Raoun jednak postanowił na chwilę przyjrzeć się jednej z nich. Wyższy od Pramatki, lecz dalej niższy od najwyższego Praojca, dość młodo wyglądający mężczyzna, acz wiekiem na pewno był bliżej Pramatce niż Bogu Spirytyzmu. Długie, ciemne włosy miał związane w cienki warkocz, oczy rozbawione, zapatrzone w punkt, który wydawał się być tylko przez niego dostrzegany. Tęczówkami trochę się wyróżniał od reszty, mimo że dalej one były złote.
Raoun zmarszczył brwi. Sprawdził imię Złotoskrzydłego.
— Tyle razy tędy przechodziłem, a to miejsce nigdy się nie zmienia — usłyszał od Celtrioza.
Bóg Przestrzeni był już doświadczony w podróżach międzywymiarowych. Zwiedził wiele światów, wiele zobaczył. Nawet był kilka razy w Riftreach. Któregoś razu powiedział swojemu boskiemu przyjacielowi, że ilekroć widzi Międzywymiar, wygląda tak samo. Nie było tu pór dnia ani roku, nie występowały zjawiska pogodowe, a przez to miejsce przeplatało się zbyt mało osób, by pojawiły się po nich jakieś ślady...
— Dobra, teraz widzę zmianę — rzucił, przewrócił oczami.
Ruchem głowy wskazał oddalony od malunku fragment ściany, na którym brutalnym, czarnym markerem ktoś coś napisał.
— „Yonki tu był”? — zdziwił się Raoun. — Czy to nie ten twój kumpel?
— Ta, niestety on. — Celtrioz westchnął ciężko, podparł na moment ręką czoło. — Chodźmy już.
Kończąc już oglądanie obrazu, ruszyli dalej.
Przez wielkie przejście opuścili budynek. Ich oczom ukazał się widok wręcz nieziemski (heh). Znajdowali się na największej wyspie, wokół której dało się dostrzec wiele mniejszych – niemal wszystkie z Bramami prowadzącymi do bardziej lub mniej odległych światów. Wszystkie wyspy unosiły się w powietrzu, zawieszone na bezkresie nieba. Z daleka wydawały się być niepołączone ze sobą w żaden sposób, lecz gdy bogowie podeszli bliżej, przed nimi ukazał się wyglądający jak z kolorowego szkła pomost. Bez problemu postawili stopy, a następnie ruszyli dobrze zapamiętaną już drogą.
Przeszli przez kolejny portal.
Świat po drugiej stronie wyglądał zupełnie inaczej. Pojawili się na malutkiej wysepce, lecz nie zawieszonej w powietrzu, a spokojnie wystającej z małego stawu. Taflę wody zdobiły lilie, lwie ogony (tutejsze rośliny przypominające pałki wodne), kosaćce i inne atrakcyjne elementy flory. Cień na Bramę Światów rzucała wysoka brzoza złocista, tworząca niemal naturalny namiot wokół przejścia.
Celtrioz odgarnął ręką długie, zwisające gałęzie, zaczął iść drobnym, kamiennym mościkiem na drugą stronę. Raoun przeniknął przez drzewo, nie będąc daleko w tyle. Spoczywający przy brzegu ptak z podrodziny czapli, na widok humanoidalnej sylwetki wyprostował nieco szyję, przyjrzał się odzianemu w długą pelerynę bogu, lecz nie uciekł, nawet gdy ten przez moment znajdował się bardzo blisko. Po prostu chwilę odprowadzał wzrokiem, po czym powrócił do swoich zajęć.
W okolicy rosło sporo drzew, jednak nie był to las, a zaledwie ogród. Wystarczyło po dotarciu na stały ląd przejść kawałek i już można było dostrzec dość spory budynek, nieskazitelnie biały, ze złotymi zdobieniami; architekturą przypominający bardziej świątynię niż dom. Przed nim znajdował się nieduży taras, bogaty w kolorowe rośliny, ze stolikiem, krzesłami i przesiadującą akurat postacią.
Niezwykle wysoka kobieta o długich, ciemnoróżanych włosach oraz wielkich, upierzonych skrzydłach zajmowała jedno z krzeseł i czytała, małą w jej rękach, książkę, popijając z dopasowanej do jej wielkości filiżanki zapewne herbatę. Gdy usłyszała zbliżające się kroki, podniosła głowę znad lektury, po czym spojrzała w stronę kamiennej dróżki, którą właśnie szło dwóch bogów. Uśmiechnęła się do Celtrioza, a gdy ujrzała idącego przy nim Raouna, otworzyła szeroko oczy.
— Raoun! — zawołała wielce rozradowana.
Rzuciła książkę na blat, nie bacząc na to, że nie zaznaczyła wcześniej strony, na której przerwała czytanie, zerwała się do pionu i kilkoma machnięciami skrzydeł przyfrunęła do dwójki. Peleryna i włosy Celtrioza zafalowały na wywołanym przed potężne pierzaste kończyny wietrze, kosmyki Raouna natomiast nie poruszyły się ani trochę.
— Raoun, minęło w Ma'ehr Saephii ponad sto lat, odkąd ostatni raz tu byłeś! — rzekła zmartwionym głosem, po czym zmierzyła go wzrokiem z góry na dół. — Ach, co się stało, kto ci to zrobił?
Wyciągnęła dłonie, zaczęła poprawiać jego włosy oraz ubrania. Nie musiała wysoko sięgać; wręcz przeciwnie, to ona górowała nad nim, mierząc prawie dwa i pół metra. Przy niej Bóg Spirytyzmu wyglądał jak dziecko, a sam przecież w stosunku do śmiertelników był wysoki.
Raoun trochę dziwnie się poczuł, ponieważ przez pewien czas nikt go nie dotknął w tej formie. Ach, ta Pramatka i jej brak ograniczeń.
Powoli podniósł nieco rękę, musnął palcami skórę stworzycielki. Na jego twarzy wymalowały się dość dziwne emocje. Górne powieki odrobinę opadły, usta zawęziły. Chwilę tak trwał bez ruchu, nie zauważając nawet, że Pramatka sama też zastygła, aż w końcu schowała jego dłoń w swoich. Udał, że bierze głęboki wdech.
— A taka jedna przygoda nie wypaliła — rzucił okrężnie, wzruszając ramionami.
— Wkurzył tamtejszego mieszkańca i został przez niego zapieczętowany — podsumował bez zająknięcia się Celtrioz.
Dwójka wymieniła się spojrzeniami, Raoun zamierzał coś powiedzieć, gdy nagle po całym ogrodzie rozległ się głośny, melodyjny śmiech. Jak jeden mąż popatrzyli na niemal zwijającą się Pramatkę.
— Ktoś cię zapieczętował?! — Otarła z kącika oka wyimaginowaną łzę. — Raoun, kochany, mówiłam ci, że masz uważać, bo nie jesteś Złotkiem i ani nie masz wielkiej mocy, ani wielkiej wiedzy.
Nie przestała się śmiać.
— Dobra, zrozumiałem — burknął pod nosem Raoun. — Doceniam, że się cieszysz na mój widok.
— Dzięki tobie mam humor zrobiony na cały dzień! — Poczochrała go po głowie, rujnując tym samym szyk fryzury.
Gdy się uspokoiła, zaprowadziła bogów na taras. Kazała Raounowi opowiedzieć o wszystkim, co go spotkało w odległym świecie; Bóg Spirytyzmu zrobił to... cóż, częściowo. Postarał się uniknąć kilku detali, takich, które uznał za nieodpowiednie, ale z drugiej strony powiedział, że żałuje (trochę) swoich czynów i obiecuje, że drugi raz czegoś takiego się nie dopuści.
Pramatka w końcu przeszła do części właściwej i zakończyła przykre czasy Boga Spirytyzmu, dając mu nowe, z krwi i kości, przepełnione mocą boskie ciało. Tak go, bez żadnych zbędnych ceregieli. No co, to Złotoskrzydła, niepotrzebne jej były jakieś rytuały czy inne duperele.
Nie pozwoliła mu jednak nacieszyć się nim, ponieważ kazała nadrobić wszystko, co się działo w Ma'ehr Saephii przez ostatnie sto lat. Czy Raoun się cieszył? Niekoniecznie. A przynajmniej na początku był niezadowolony. Ledwo co wrócił do żywych, a już został zaciągnięty do roboty. Objawić się wiernym, którzy cały ten czas widzieli jedynie efekty mocy Bóstwa Transformacji i Bóstwa Iluzji (o właśnie, będzie musiał jakoś im się odwdzięczyć za ogarnięcie tego wszystkiego), dowiedzieć się o zmianach, jakie zaszły, jak się rozwinął świat, co nowego się wydarzyło, kto umarł, kto się pojawił, ach, tyle tego! Nawet jak na boga, który był w stanie nadrobić to wszystko znacznie szybciej niż zwykły śmiertelnik.
Ale był jakiś konkretny cel. Nie robił tego dla jakichś głupot. Teraz jego życie miało się zmienić. I to solidnie.
Tafla Głównej Bramy Światów zafalowała lekko, gdy ktoś z niej wyszedł. Wysoki mężczyzna przekroczył granicę, postawił obie stopy na posadzce przystani w Międzywymiarze. Przeczesał ręką włosy, poprawił swój gradientowy płaszcz. Bez zawahania się podszedł do stojącej pośrodku pomieszczenia fontanny. Wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki amulet wyglądem przypominający miniaturową wersję portalu, zanurzył go w granatowej wodzie. Gdy wyciągnął, ciemnoniebieskie wypełnienie zaświeciło się na moment. Zmierzył wzrokiem całość, przyczepił z powrotem do spodni.
Idąc w stronę wyjścia, spojrzał przelotnie na malunek przedstawiający twórców Międzywymiaru. Wyszedł na zewnątrz, zgrabnie wybił się z krawędzi i pofrunął na jedną z mniejszych wysepek. Stanął przed Bramą, jego strój zmienił się na zwyczajnie wyglądający, acz elegancki garnitur z szarym płaszczem.
Popatrzył na przejście. Kąciki jego ust wygięły się w uśmiechu.
— Riftreach, powracam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz