17 lutego 2024

Od Seymoura do Virgila

Z mieszkania Virgila wyszedł najedzony, zadowolony, uśmiechnięty i jakiś taki podejrzanie lekki. Krok miał sprężysty, choć pora robiła się nieprzyzwoita, gdy rzeźbiarz zamykał za nim drzwi, a czarodziej znikał w wąskim korytarzu klatki schodowej, jeszcze parę razy oglądając się przez ramię. Trochę się zasiedział, nie mógł temu zaprzeczyć, bo planował wrócić wcześniej i przesłuchać te parę utworów, które Ignis mu polecił, może zająć się czymś jeszcze, ale jakoś mu to tak nie wyszło, gdy czas poświęcił na co innego, i, o dziwo, niczego nie żałował. Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny nie towarzyszyły mu te zwyczajowe wyrzuty sumienia, gdy wsiadał na miotłę, by wznieść się w nocne niebo. Nie czuł też, żeby naprzykrzał się nadmiernie Virgilowi tym swoim siedzeniem do późna. Serce miał wciąż lekkie, wypoczęte, wypełnione szczęściem, gdy umysł nie zdążył zatruć wspomnień nadmiarem przemyśleń.
Jeszcze.


Czas upływał szybko, gdy Ignis miał mocne postanowienie nagrać wszystkie ich pomysły, może więc dlatego Seymour nie od razu odczuł ciszę, jaka zawitała w jego telefonie. Muzyk od czasu do czasu przelatywał wzrokiem swoją ulubioną konwersację, uśmiechał się pod nosem, czytając wiadomości, które znał już niemalże na pamięć, te o upierdliwej szefowej i o Dantem, któremu się rybi pysk nie zamykał, bo jego doktorek raczył potrzymać go za płetwę. Poza tym te burgery, przyrządzone wprawną, rzeźbiarską dłonią, jakoś tak dalej go rozgrzewały, podobnie jak i pojedyncze, czarne kłaczki, znajdowane przez Seymoura mimo dzielnej walki, którą Vi odbył, uzbrojony w ten swój wałek do zbierania sierści. I za każdym razem, gdy muzyk znajdował jakiś pojedynczy, ciemny włos, wciśnięty między splot koszulki, skryty na dnie kieszeni czy gdzieś w środku buta (jak one się tam w ogóle dostały?), lekki uśmiech wypływał na twarz, myśli zbiegały ku tej jednej osobie i dzień stawał się jakiś jakby dłuższy? Bo niemożliwe, żeby tyle udawało mu się zrobić, skoro doba wciąż miała jedynie dwadzieścia cztery godziny.
To były chyba słowa Ioannisa, i najlepsze było to, że Seymour ich nawet nie zapamiętał. Za cholerę nie potrafił potem przywołać, ale wystarczyły, by pchnąć jego myśli na odpowiednie tory i uzmysłowić, skąd brały się te uśmiechy w przypadkowych momentach, skąd wziął się większy zapał do muzyki, spokojniejszy sen, mniej irytacji, kiedy coś nie wychodziło. Wnioski nasuwały się same, a na końcu tego logicznego wywodu tkwiło jedno imię.
Virgil.
To się chyba zaczęło od tej wycieczki klasowej do studia rzeźbiarza, na której z klasy pojawił się tylko on, a i tak zrobił to pod wpływem losowego kaprysu, bo gdy wymigali się po prostu wszyscy, to przecież logiczniej było odwołać całe przedsięwzięcie i odwiedzić Vi kiedy indziej. Ale nie, Seymour postanowił przyjść, a potem pod wpływem kolejnego kaprysu poszli razem do restauracji, i dopiero teraz, w tym momencie, były czarodziej uzmysłowił sobie, że to zapłacenie za Virgila to niekoniecznie musiało wyglądać tak neutralnie. Muzyk przywykł już do tego, że gdy ktoś wyciągał terminal, to jego karta przesuwała się nad ekranem, ale jeśli ktoś nie znał go tak dobrze i nie był świadom, jakie ma podejście do spraw finansowy, wtedy łatwo było pomyśleć, że…
Seymour uśmiechnął się.
— To nawet lepiej — mruknął pod nosem.
Tak, to pewnie dlatego Virgil potem wymyślił to wspólne wyjście na wystawę psów, a potem znowu skończyli w restauracji, siedząc do późna, nawet gdy talerze były już dawno puste. Pójście gdzieś, a potem wspólne jedzenie. Spotkali się tak, sam na sam, dobre parę razy, a tym, co odróżniało to od randki, był może brak kwiatków, które Seymour mógłby mu wręczyć.
Po rozstaniu z Megajrą i po tym, jak Ignis w końcu złapał go za fraki i ściągnął z powrotem na właściwe tory, Seymour próbował wrócić do randkowania, znaleźć sobie kogoś, może zaleczyć tę na wpół zabliźnioną dziurę w sercu pozostawioną po byłej dziewczynie, ale… Cóż, łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Na zainteresowanie swoją osobą nie narzekał, z jakiejś przyczyny ściągał spojrzenia, nawet stojąc między Raamem i Ignisem, zdecydowanie bardziej aktywnymi i zauważalnymi. To z nim był problem. Kto się nie pojawił, oko Seymoura od razu wyłapywało drobiazgi, subtelne gesty i cechy wyglądu, przypominające mu tą, która na dobrą sprawę złamała mu życie, a potem te wszystkie dostrzeżone elementy sprawiały, że ktokolwiek stał tuż przy nim, subtelnie napierając ramieniem na jego bark, rzucając mu spojrzenie spod półprzymkniętych powiek, stawał się Megajrą. I wszystko szło po prostu w pizdu.
Z niemałym zdziwieniem uświadomił sobie, że coś takiego nie miało miejsca z Virgilem, i to ani razu. Gdy Vi pojawiał się w polu widzenia, ten samotny fotel w studio nie był już najlepszym miejscem do siedzenia, Seymour instynktownie migrował na kanapę, do tego bardziej polubił truskawki, zaczął się interesować tym, gdzie w Stellaire można zjeść najlepszy stek.
— Kurwa.
Parsknął śmiechem, przesunął dłonią po twarzy.
Za parę dni Vi miał wpaść do studia, przesłuchać te nowe kawałki, nad którymi pracowali i z których Ignis postanowił złożyć minialbum. Fajnie, to był dobry moment, żeby zaprosić gdzieś Virgila, tym razem nie w wiadomości, ale normalnie, w cztery oczy. Zobaczyć jego reakcję. Szczególnie, że jak do tej pory inicjatorem ich wspólnych wyjść był głównie Vi, więc w sumie, gdyby się zastanowić, to tym lepiej. Poza tym była jeszcze ta impreza u Dantego, w trakcie której zadzwonił Valerius, Seymour zaś zrobił to, co na jego miejscu zrobiłby każdy obdarzony zdrowym rozsądkiem człowiek. I wróciło wspomnienie, kiedy obaj z Virgilem siedzieli na murku, a wilkołak lekko drżącą dłonią odebrał od niego ćmiącego się papierosa, dzieląc się obawami o zdrowie młodszego brata i wszystkim tym, czym ludzie normalnie się nie dzielili, nie poruszali takich tematów. Muzyk wrócił myślami do poczucia bliskości, w którym nie było śladu skrępowania ani poczucia, że Vi zwyczajnie wrzuca mu na barki swoje problemy. Była naturalna i szczera, taka zdrowa i na miejscu, i Seymour poczuł, że chętnie użyczyłby własnych barków, by dźwignąć choć część problemów razem z Vi.
Uśmiech nie schodził z twarzy muzyka. Tamta kawiarnia, tym razem z pieskami, nie z tak lubianymi przez Ignisa kotkami, wyglądała jak dobre miejsce na następne spotkanie.


Jak ten skończony debil, nie mógł się doczekać, aż Vi w końcu przekroczy próg ich studio, więc gdy wilkołak w końcu to zrobił, a tym, co go otaczało, nie była ta zwyczajowa, zapraszająca aura ciepła i uśmiechu, tylko jakiś niewyjaśniony rodzaj chłodu i rezerwy, Seymour poczuł, jak nieprzyjemna gula pojawia mu się gdzieś w żołądku. Grali tak, jak zawsze, muzyk nie potrafił sobie jednak odmówić regularnego zerkania w stronę rzeźbiarza, lecz ani razu nie udało mu się pochwycić tego metalicznego spojrzenia. Może tylko mu się wydawało, może to była nadinterpretacja, że Vi zachowywał się jakoś inaczej, niż zazwyczaj.
Zarządzonej przez Ignisa przerwie na dotlenienie się oczywiście nie odmówił. Gdzieś na dnie serca miał nadzieję, że Vi do nich dołączy, ale nie, rzeźbiarz wolał zostać w środku. Seymour westchnął w duchu, udał się z Zapałką na balkon.
Dwie smużki dymu powędrowały w górę, rozmyły się w chłodnawym powietrzu, lecz Seymour nie czuł nawet tego zimna, wciąż rozgrzany po graniu. Słońce ładnie świeciło, łapało czerń koszulki, grzało w plecy i barki.
— Wiesz, co mnie rozpierdala? — spytał nagle Ignis.
— Co tym razem?
— Vi i Dante.
Seymour uniósł brew, rzucił mu spojrzenie. Ta wypowiedź zabrzmiała dla niego nagle bardzo podejrzanie, podrapała gdzieś w środku, wydobyła z pamięci zdjęcia powieszone na ścianie w mieszkaniu wilkołaka.
— Co z nimi?
Dante miał przecież tego swojego doktorka, nie tylko Ignisa męczył opowieściami o mężczyźnie.
— W życiu nie spotkałem bardziej wkurwiającego palanta niż Dante. A Vi to jego totalne przeciwieństwo — odparł, westchnął. — Wystarczy, żeby chłop posiedział na kanapie i od razu lepiej się gra, zauważyłeś?
Zauważył. Chłop posiedział na kanapie i lepiej mu się grało, lepiej mu się myślało, w ogóle wszystko mu się lepiej robiło. Widać, nie tylko jemu.
Gdzieś na horyzoncie zaczynały zbierać się chmury.
— Zauważyłem.
— Myślałem, że Ioannis jest jedynym człowiekiem, którego lubią autentycznie wszyscy, ale widać nie — Ignis zaciągnął się papierosem. — Virgil to też taki ewenement.
— Dla wszystkich jest taki miły, nie?
Genashi skinął głową.
— Łapiesz kontakt w minutę, a potem nie wiedzieć kiedy, przerzucacie się historiami z dzieciństwa, tymi śmiesznymi i tymi chujowymi.
Nie wiedzieć czemu, niebo jakoś pociemniało. Żar tlił się na końcu papierosa Seymoura, szary popiół piętrzył się, groził upadkiem.
— No w sumie.
— Nie wiem, jak on to robi. I wiesz, co jest najlepsze?
— Hm?
— Że to wszystko jest takie naturalne, nawet nie masz wyrzutów sumienia, że za dużo pierdolisz. — Zamilkł, wzruszył ramionami. — Pewnie to dlatego tak się dogaduje z Dantem. Temu to naprawdę ktoś powinien powiedzieć, że za dużo pierdoli.
— Pewnie tak.
Ignis rzucił mu spojrzenie.
— Wszystko gra?
— A co ma nie grać?
— Palce sobie zaraz przypalisz.
Seymour zerknął na papierosa, pstryknął, popiół wylądował w popielniczce.
— Jakoś nie chce mi się palić.
Genashi milczał przez chwilę, wypuścił w końcu ostatni kłąb dymu. Wzrok uciekł mu w kierunku nieba.
— Pogoda się zjebała. A tak ładnie już było — Wzruszył ramionami, zgasił papierosa, zmięty filtr poleciał do popielniczki. — Chodź, pograsz trochę, to ci się poprawi.
— Nic mi nie jest.
Chuj wie, co się działo pod tą spaloną czupryną.
— Chodź. Idziemy grać.
Vi czmychnął ze studia tak nagle, że coś zakuło w środku, Seymour zmarszczył brwi.
— Mówił, co się stało?
— Zapomniał, że miał spotkanie z szefową — odparł Arieth, odkładając książkę. — To co, wracamy do grania?
Reszta też się zebrała, Raam przeciągnął się, rozmasował jedno z ramion.
— To co, zagramy jeszcze tamten fragment, który Vi mówił, że jest fajny, nie?
Nikt nie protestował, wszyscy się zgodzili, tylko Seymour zerkał w stronę drzwi wyjściowych studio. Coś w środku drapało w najgorszy możliwy sposób.


Zbyt emocjonalnie do tego podszedł, nie wziął rzeczy na logikę. Dlatego się pomylił.
— No proste — mruknął Seymour, wyciągając nogi na swojej kanapie i otwierając piwo.
Kapsel poleciał na podłogę, lecz czarodziej się tym nie przejął. Potem pozbiera. Albo robot sprzątający to ogarnie, jeśli jemu się zapomni, albo nie będzie miał nastroju na czołganie się pod meblami.
Ale wracając do Virgila. Tak, te parę zdań od Ignisa otworzyło mu oczy i sprawiło, że nabrał szerszej perspektywy. Świat Virgila nie zamykał się tylko do tych paru niewiele znaczących wyjść z Seymourem – wilkołak miał przecież i innych znajomych, na pewno sporą liczbę, bo przecież nie dało się go nie lubić. Muzyk pociągnął pierwszy łyk. Każdy czuł się przy Virgilu po prostu fajnie. Czuł się wysłuchany, czuł to ciepło, które sprawiało, że Seymour uśmiechał się więcej, niż zazwyczaj. Ignis sam mówił, że chwila moment i nawet trudniejsze tematy nie wydawały się nie na miejscu, czyli ten fenomen, którego był świadkiem wtedy, po tym, jak Valerius gorzej się poczuł, był uniwersalnym zjawiskiem, niczym szczególnym albo specjalnym. Tak, w tym świetle właściwie to wiele rzeczy dało się wytłumaczyć o wiele logiczniej, niż tym, że Vi był nim trochę bardziej zainteresowany. W jego pracowni mieli się w końcu spotkać większą grupą, więc to niewiele znaczyło, a Virgil sam przecież wspominał, tak między wierszami, że nie zmartwiłoby go, gdyby znalazło się więcej kupców na jego dzieła. Potem ta wystawa psów – Vi dobrze się na niej bawił, a skąd miał przecież wiedzieć, że Seymour też lubi psy i że tak chętnie z nim pójdzie? Muzyk dopił butelkę w paru łykach.
Trochę za dużo sobie jednak wyobrażał.
Wyciągnął telefon, świeżym okiem spojrzał na konwersację z Virgilem. Teraz zjechała nieco w dół na liście, gdy przykryły ją nowsze wiadomości od zespołu i od Nico, i to nagłe spostrzeżenie sprawiło, że Seymour postanowił się jej lepiej przyjrzeć. Szczególnie datom poszczególnych wiadomości. Kliknął, przebiegł wzrokiem, zmarszczył brwi. W pamięci przeanalizował interwały między kolejnymi wiadomościami – początek faktycznie był rzadszy, mężczyźni przekazywali sobie jedynie konkretne informacje, ale potem, gdy pojawiły się też inne tematy, konwersacja biegła o wiele żwawiej, prawie nie było dnia, by nie zamienili chodź paru słów. A potem zrobiła się przerwa, nagła cisza, zaraz po tym spotkaniu w domu u Virgila. Muzyk wyłączył telefon, odłożył go na stolik, z którego zgarnął kolejną butelkę. Teraz to się serio musiał napić.
Seymour zdawał sobie sprawę z tego, że może i przyciągał wyglądem, ale potrafił odrzucić osobowością. Nie starał się być miły dla innych, wychodząc z założenia, że jeśli ktoś ma z nim problem, to kij mu w dupę i kop na drogę. Ale dla Virgila akurat starał się być miły, naturalnie mu to przychodziło, tylko widać to, że naturalnie przychodziło, nie oznaczało, że naturalnie wychodziło. Przegiął z tym siedzeniem u niego. Przegiął z ojebaniem takiej liczby burgerów, z nieprzejmowaniem się sierścią i wpatrywaniem się w tamte zdjęcia wiszące na ścianie. A ponieważ Vi był miły dla wszystkich i wszyscy czuli się przy nim dobrze, to i Seymour nie zauważył tych subtelnych znaków, że może powinien już iść do domu i nie zalegać mężczyźnie w mieszkaniu.
Widać było sporo sygnałów, które Seymour źle zinterpretował.
Druga butelka poszła w okamgnieniu, chyba nawet Ignis nie wypijał wrzątku w takim tempie, zaraz po treningu z Dantem. Trzeci kapsel zniknął pod kanapą.
Nie no, co on sobie właściwie wyobrażał? Z całego Voxa był po prostu obiektywnie najcieńszy. Seymour nie czytał tych debilnych szmatławców robiących rankingi popularności muzyków i rozwodzących się nad tym, który jaką koszulkę założył na koncert. Nie, on poświęcał czas jedynie na profesjonalne magazyny muzyczne, gdzie artykuły pisali ludzie po studiach związanych z muzyką, siedzący po same uszy w środowisku i znający karierę Voxa od samego początku, kiedy Ignis wciąż przypominał obciągnięty szmatami ksylofon, a Arieth nie dawał się zapisać do oficjalnego składu. Tam dostawał profesjonalną ocenę swojego talentu i pracy, a ocena wyglądała tak, że każdy artykuł na temat ich zespołu zaczynał się pierwszą stroną poświęconą geniuszowi Ignisa, następnie leciało coś o niemożliwie empatycznej i głębokiej interpretacji Ioannisa, było dużo o genialnym wyczuciu rytmu i odważnych kompozycjach Raama, o egzotycznych inspiracjach Arietha, a na koniec o tym, że Silverthorn zrobił pewne postępy. I tyle.
Nie planował wypić aż tyle, ale czwarta butelka jakoś tak sama znalazła się w dłoni.
— Jestem debilem — powiedział Seymour w przestrzeń, a owa trafna diagnoza odezwała się przykrym uczuciem gdzieś w środku.
Wszystkie uśmiechy, wesołe historie i prywatne sprawy, którymi dzielił się z nim Virgil, okazały się czymś kompletnie zwyczajnym, a to, że może jednak ich relacja ma znamiona ledwie tworzącego się czegoś więcej było niczym więcej, niż tylko iluzją. Problem był tylko taki, że jego własne uczucia ową iluzją zdecydowanie nie były.


Seymour próbował pozbierać myśli po tańcu i szło mu to bardzo opornie. Dobrze, że muzyka była aż tak głośna, bo Virgil na pewno usłyszałby jego serce, bijące jak mały pojeb, kompletnie nie dlatego, że ten taniec był jakiś w chuj intensywny. Nie, to nic nie znaczyło. Vi chciał potańczyć, a przy stole nie było wtedy nikogo innego, więc to dlatego. Nie było innej możliwości.
Dobrze, że gdy wrócili do stolika, reszta chłopaków już tam była, bo gdyby miał siedzieć z Virgilem sam na sam, to nie był pewien, jak by to przetrwał. A tak, mógł po prostu w milczeniu zająć swoje miejsce, nie brać specjalnie udziału w rozmowie i skupić się na tym, że wszystko jest w porządku.
— Zapałka, co ty taki dzisiaj nieruchawy?
Siedzieli wokół stołu w barze, w którym nikt nie zadawał durnych pytań i nie wpatrywał się zbyt mocno w innych klientów. Muzyka huczała z głośników, w powietrzu unosił się podejrzany zapach, lecz alkohol wchodził tak, jak powinien, przyjemnie rozluźniając umysł po zbyt długim tygodniu.
— Weź… — burknął niemrawo genashi, odchylając się na siedzisku. Seymour tylko pokręcił głową.
— Norbi dojebał nam taki projekt, że nas rozpierdala…
Dante przeskoczył wzrokiem między gitarzystami.
— No, brzmi poważnie. Co, tym razem reklamujecie – pieluchy czy leki na hemoroidy?
Raam rzucił mu zmęczone spojrzenie.
— Piosenkę do gry robimy.
Dante przechylił lekko głowę, pociągnął łyk ze szklanki. Stłumione światło zaigrało w przejrzystej zawartości, lecz to nie ten przelotny błysk przyciągnął wzrok czarodzieja. Akurat tak się złożyło, że on siedział po drugiej stronie stołu, tuż obok Dantego. Szkoda, że nie u jego boku. Wcześniej tak siadali, Vi zajmował miejsce tuż obok, a Seymour zerkał mu w tablet, oceniając nowy projekt okładki, teraz zaś wilkołak był w takim miejscu, że były czarodziej miał wręcz problem z tym, by usłyszeć jego słowa. Może to i lepiej, może to pomogłoby mu trzymać myśli na wodzy, lecz Seymour chyba nie był w tym najlepszy, przynajmniej nie wtedy, gdy chodziło o Virgila.
Obiecał sobie, że nie będzie robił mężczyźnie żadnych problemów, nie będzie go obciążał swoimi uczuciami i że zrobi wszystko, żeby się ich pozbyć. Vi był miły dla wszystkich, wszyscy go lubili, i tylko on, jak ten ostatni przegryw, zinterpretował to zachowanie jako głębsze zainteresowanie. Nie różnił się specjalnie od tych wszystkich nachalnych palantów śliniących się do zgrabnych lasek.
Mimo to bezkarnie zerkał w stronę Virgila, udając, że patrzy na głośnego, gestykulującego bez przerwy syrena, dominującego rozmowę swoim głosem i wypowiedziami. Szafirowe spojrzenie samo zbiegało w kierunku ciemnych włosów, przetykanych tymi charakterystycznymi, jasnymi pasmami, zawieszało się na wąskich ustach i delikatnej krzywiźnie nosa. Może tylko mu się wydawało, że światło tak łagodnie obrysowało policzek, że zdawał się tak przyjemny w dotyku. Seymour mimowolnie potarł o siebie opuszkami palców, po raz kolejny walcząc sam ze sobą, ponosząc ledwo ukrywaną klęskę.
— Piosenka was rozpierdala? — Dante parsknął śmiechem. — Czekaj, a czy wy przypadkiem nie zarabiacie na życie brzdąkaniem i miauczeniem do mikrofonu?
— W łeb chcesz? — spytał uprzejmie Ignis.
— Co, od ciebie?
— Nie. Ode mnie. — Raam zmarszczył brwi.
Virgil wyciągnął telefon, sprawdził coś na wyświetlaczu. To wcale nie było tak, że wzrok czarodzieja podążył za tymi śniadymi palcami.
— Dobra, dobra. — Dante uniósł dłonie obronnym gestem. — Widzę, że was Norbi równo dojechał. Co to w ogóle za gra?
— Gra Arietha. Znaczy, Arieth w nią grał, w pierwszą część, w sensie, nie… Jak dzieciakiem był. No i tego – chłop miał zajebisty pomysł, jak tam piosenkę zrobić do kolejnej części… — Zaczął Raam, opierając wszystkie cztery łokcie o blat.
— Naprawdę, pomysł Arietha jest taki, że czapki z głów. — Wsparł go Ignis.
— …tylko jest absolutnie przejebany! — Dokończył perkusista.
— Super, a jakieś konkrety? — Dante uniósł brew.
— No właśnie chuja ci możemy powiedzieć! — Raam odstawił do połowy opróżniony kufel, machnął gniewnie dłonią. — Norbi, jak to Norbi, zawsze łeb na karku, wszystko ogarnięte i zgadnij, co…
— Kazał nam podpisać jakąś lojalkę, że nikomu nic nie powiemy. — Dodał Seymour. Virgil przelotnie odwrócił wzrok od wyświetlacza, spojrzał na czarodzieja. — Także pełna konspiracja.
— A mnie już szlag trafia! — Dłoń Raama zakreśliła w powietrzu gwałtowny łuk. — Bo, kurwa, nawet nie można…
Kolejny gniewny gest, dłoń trafiła telefon. Poleciał na stół, stuknął o blat, skoczył za krawędź, stuknął o siedzisko, pacnął o płytki. Virgil zanurkował w dół, zgarnął urządzenie z podłogi.
— Kurna, sorry. — Raam pochylił się, zerknął wilkołakowi przez ramię. — Ekran cały?
— Uhh…
Pajęczyna nowych pęknięć pojawiła się na szkle.
— Dobra, nic się nie stało, przeżyję jakoś — odparł Virgil.
— Ja pierdolę, wszystko przez te lojalki… — Burknął asura, marszcząc brwi. — Jeszcze raz sorry, ja ci to szkło wymienię, czy co tam…
Seymour zmierzył telefon uważnym spojrzeniem. Pęknięte szkło było najmniejszym problemem – bo choć Vi naciskał klawisz z boku, wyświetlacz pozostawał cudownie czarny. Smartfon nie odpowiadał, nie włączał się, wyglądał martwo. Lekka panika zagościła na obliczu Raama.
— Odkupię telefon?
— No nie gadaj, że telefon poszedł. — Dante porzucił zainteresowanie nowymi, muzycznymi zmartwieniami zespołu, wychylił się, spojrzał na pobity ekran.
— Na to wygląda. — Vi podjął jeszcze próbę, przytrzymał boczny przycisk dłuższą chwilę. Cisza.
— Daj spojrzeć. — Seymour wyciągnął dłoń.
— No co zrobisz, jak się nie włącza? — spytał Dante.
— Daj telefon Seymourowi. — Ignis włączył się do dyskusji. Jego głos brzmiał inaczej, zbyt gładko przebijał się nad hurgotem muzyki.
Virgil zerknął na czarodzieja, zerknął na wyciągniętą przez stół dłoń, wsunął w nią zepsute urządzenie. Seymour na pewno tylko wyobraził sobie to przelotne muśnięcie palców.
Raam wymienił spojrzenie z Ignisem, krótkie i niemal niezauważalne, nim obaj zwrócili wzrok w stronę drugiego gitarzysty, tak samo, jak zrobił to i Virgil. Seymour odetchnął głębiej, spojrzał na telefon, zamknął go w dłoniach. Przymknął oczy.
Błękit rozlał się pośród tatuaży, przepłynął z wolna w stronę palców, zatopił się w urządzeniu. Nie różniło się przecież od magicznego artefaktu – stworzone ze szkła, metalu i plastiku, nosiło w sobie moc elektryczności, zaklętą wśród kryształów krzemu, fragmentów miedzi, srebra i złota, ożywiającą powierzchnię elektronicznego lustra. Czarodziej wlał świadomość między układy scalone i matryce, pozwolił własnej magii sięgnąć ukrytych zakamarków, zrozumieć ścieżki wyznaczone przez bramki logiczne, sprawiające, że precyzyjnie złączone fragmenty tworzyły to, co dało się kupić w sklepie, włożyć kartę SIM i dzwonić do mamy albo oglądać na ekranie śmieszne koty.
Seymour powoli rozsunął dłonie, a zamknięty między nimi smartfon rozsypał się na elementy składowe, rozwieszone wśród pasm runicznej magii. Czarodziej rozchylił powieki, fosforyczny szafir zalśnił w tęczówkach, gdy wzrok wbił się we fragmenty urządzenia, nieznoszącą sprzeciwu mocą wydzierając z nich wiedzę o wszelkich problemach i bolączkach technologicznego artefaktu.
Przejrzyste szkło zrosło się bez śladu, przelotnie błysnęło błękitem, nim przemieniło się w nieskalaną taflę. Lekko wygięta matryca wróciła do pierwotnego kształtu, przerwany kabelek na powrót stał się cały. Seymour zmierzył spojrzeniem baterię – przeszła już sporo cyklów ładowania i rozładowania, nie utrzymywała już wystarczająco dużo mocy. Błękitne tchnienie owinęło się wokół niej, cofając efekty zmęczenia materiału, czyniąc baterię dużo bardziej wytrzymałą. Jeszcze tylko kilka drobnych poprawek, maleńkie wsparcie dla wytartych kondensatorów i tych paru otarć na obudowie, nim telefon na powrót się zespolił, spoczął bezpiecznie w dłoniach czarodzieja.
Seymour odetchnął, błękit cofnął się między tatuaże.
— Powinno być w porządku — powiedział, wyciągając urządzenie w stronę Virgila.
Mężczyzna sięgnął, wziął telefon. Może Seymour znów wyobraził sobie muśnięcie palców, a może nie. Virgil kliknął, ekran zaświecił zdrowym blaskiem, włączył się od razu.
— Dzięki. — Głos zapadł wprost w serce czarodzieja, przywołał lekki uśmiech zdobiący wargi.
— Ty, dobra opcja. — Dante sięgnął do kieszeni. — Wiesz, bo ja w sumie też mam pęknięty ekran, także…
— Ty to się pierdol — poradził solennie Seymour.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz