17 lutego 2024

Od Raouna do Bashara

W piękny, słoneczny dzień na parking przed szpitalem zajechał lśniący granatem, nowiusieńki samochód. Zgrabnie zatrzymał się na wolnym miejscu, silnik i światła zgasły. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się, na betonie spoczęła odziana w elegancki but stopa, do której za chwilę dołączyła druga. Koniec szarego płaszcza zafalował, gdy z pojazdu wysiadła sylwetka wysokiego mężczyzny. Stanął on wyprostowany, zamknął za sobą drzwi. Gdy je zablokował pilotem, jeszcze tylko sprawdził swoje odbicie w szybie, poprawił kołnierz białej koszuli skrytej pod czarną marynarką, a następnie żwawym krokiem ruszył w stronę budynku szpitala.
Przekroczył próg, pewnie siebie zaczął iść przez korytarze, jakby nie pierwszy raz już tu był. Przywitał się z pielęgniarkami, tamte posłały mu nieco zdziwione spojrzenia, ale gdy dostrzegły jego twarz, zaraz uśmiechnęły się, a na ich policzki wskoczyły rumieńce. Mężczyzna wszedł ruchomymi schodami na piętro, skręcił w jeden korytarz, później następny, aż wreszcie znalazł się na miejscu. Usiadł na krzesełku wyprostowany; nie musiał długo czekać, nim został zaproszony do odpowiedniego pomieszczenia.
Od razu dostrzegł siedzących przy jednym stole trzech średniego wieku (przechodzącego w podeszły), formalnie ubranych mężczyzn, którzy wskazali mu odpowiednie krzesło po drugiej stronie. Mężczyzna w płaszczu przywitał się, następnie zajął miejsce.
— Dobrze, zacznijmy — oznajmił jeden z jury.
Zerknął na leżącą przed nim kartkę, poprawił okulary.
— Pan Raoun Noir?
Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się lekko, białe źrenice na moment błysnęły.
— Tak, to ja.
Raoun. Po kilku tygodniach niezapowiedzianej nieobecności wreszcie zawitał w progach szpitala. Nie jako duch. Nie jako duch opętujący śmiertelnika.
Jako bóg.
Minęło trochę czasu, odkąd udało mu się wrócić do Ma'ehr Saephii. Inni bogowie ucieszyli się na jego widok, Pramatka również, ale trochę ponarzekali, że gdzie go wcięło, czemu nie pisał, bla, bla, bla. Mniejsza, to teraz nie było ważne. Ważne było to, że wrócił po latach do domu, dostał nowe ciało, powrócił do życia i swojej prawdziwej boskości.
Oraz wpadł na genialny plan.
Po nadrobieniu spraw w Ma'ehr Saephii jako Bóg Spirytyzmu udał się ponownie do Riftreach. Tym razem był jednak bardziej przygotowany, fizycznie, psychicznie i materialnie (żart prawie zamierzony). Uznał, że jak ma tam znowu iść, to nie może się zjawić jako biedak, gdzie, w życiu! Dlatego zabrał ze sobą trochę swoich kosztowności. Bo choć te dwa światy miały inne nominały, istniała waluta, która łączyła je, a mianowicie złoto i kamienie.
Pierwszą destynacją w Riftreach była Senkawa. Pospiesznie opętał jakiegoś śmiertelnika, posiłował się z papierologią i formalnościami na portalowisku. Dobrze, że zapamiętał, jak to się wszystko robiło. Niestety i tym razem musiał się powstrzymać przed zaznaczeniem kwadracika, że tak, przyszedł tu z mocnym postanowieniem zagrożenia innym. Jeszcze nie.
Kiedyś na pewno.
A po co mu taszczyć się do Senkawy?
Na kaizuńskim targu, w jednym z namiotów siedział pewien Senkawańczyk. Ze znudzeniem na twarzy grał sam ze sobą w shogi, gdy wtem usłyszał wołania z zewnątrz. Trochę niechętnie wstał, wyjrzał z namiotu.
— Dzień dobry, w czym mogę pomóc? — zapytał. — Polecam swoje grzybki, szeroki wybór!
Po drugiej stronie straganu stał Raoun, kompletnie niezainteresowany grzybami.
— Przyprowadziła mnie tu woda — powiedział spokojnie.
Sprzedawca uniósł brew, zmierzył boga wzrokiem.
— Ach, zapraszam, zapraszam! — uśmiechnął się szeroko. — Proszę za mną, pokażę, co mam na magazynie!
Zaprowadził Raouna do środka, posadził na krzesełku, które wcześniej wytarł pospiesznie z kurzu. Wyrzucił shogi na bok, nie bacząc na to, że potem będzie musiał zaczynać grę od początku. Teraz liczyło się, że wreszcie zjawił się poważny klient.
— Co takiego pan potrzebuje? — spytał żywiołowo. — Dowód osobisty, prawo jazdy, legitymacja, inny plastik? My wszystko mamy!
— Naprawdę? — odparł Raoun, udając zdziwienie. — To na początek poproszę podstawowy zestaw.
Gdy już sprawa z dokumentami była załatwiona, czym prędzej wrócił do Novendii. Musiał jeszcze załatwić parę rzeczy typu wykształcenie, mieszkanie, kontakty i pojazd, ale to nie należało wcale do trudnych zadań. Nie dla Boga Spirytyzmu, ha!
A na koniec sobie zostawił najlepsze.
Praca.
Zwisające przy wejściu do pewnego pokoju sznury koralików nie poruszyły się nawet o milimetr, gdy do środka nonszalancko wniknął Raoun. Nie musiał iść na górę, wręcz trafił idealnie, ponieważ przy dużej klatce z boku pomieszczenia dostrzegł niewysokiego chłopaka, który właśnie wyciągał z klatki swojego szczurzego pupila.
Nim bóg otworzył usta, by coś powiedzieć, młody zastygł w bezruchu, skrzywił się mocno i jęknął:
— Serio, po co do mnie przylazłeś?
— Też się cieszę, że cię widzę, Cheoryeon — odparł Raoun.
Stał się materialny, żeby poczochrać go po głowie. Jasnowidz odtrącił rękę, ale szybko pożałował, ponieważ bóg, już złośliwie, jeszcze bardziej zrujnował mu fryzurę.
— Musisz mi załatwić pracę — rzekł białooki.
— Nie przyjmuję pomocników — odpowiedział od razu Cheoryeon — a już zwłaszcza boga, na którego mam scamować ludzi.
— Z tobą to bym nie chciał pracować, choćby od tego moje życie zależało.
Udało mu się usadzić chłopaka przed stolikiem w Pokoju Jasnowidza i wytłumaczyć, że potrzebuje jego jasnowidzących zdolności do dostania pracy w upatrzonym przez niego szpitalu. Musiał wiedzieć, jak dokładnie będzie to wszystko wyglądać, jakie będą wymagania oraz o co będą go pytać. Chciał mieć możliwie jak najlepszy wynik, żeby szpital go błagał o pracowanie u nich.
Cheoryeonowi mniej się podobała ta wizja (hah!), ale co, miał odmówić bogu? Bogu Spirytyzmu do tego? Niedoczekanie! Nieważne, co tam miał w sobie, Raoun dopnie swego!
— Okej — rzucił w końcu jasnowidz.
I dopiął.
— Ale! — Chłopak wyprostował się gwałtownie, spoczywający na jego głowie szczur prawie się ześlizgnął z niej. — Nie za darmo!
Słysząc jego słowa, Raoun prychnął.
— Serio myślisz, że będziesz mógł mnie oszukać, jak to robisz codziennie z ludźmi...?
— Pięć procent z twojej pensji.
— Stoi.
Tak oto dobili targu. Raoun dostał bardzo ładną rozpiskę przebiegu rozmowy kwalifikacyjnej, udało mu się jeszcze wyprosić info na temat niektórych pracowników. Całość dokładnie przestudiował i przygotował się na starcie. O ile to można było nazwać starciem.
Wracając właśnie do rozmowy kwalifikacyjnej, wpierw został przepytany z absolutnych podstaw. Starsi (wyglądem tylko) pracownicy coś ponotowali, jeden z nich sięgnął po pieczątkę, lecz w ostatniej chwili został powstrzymany przez kolegę. Odchrząknął niezręcznie, wyprostował się, spojrzał znów na Raouna.
— Dlaczego chciałby pan u nas pracować? — zapytał tak trochę z przymusu.
— Ach, lepsze byłoby pytanie, dlaczego nie chciałbym — odpowiedział bóg. — Wtedy nie musiałbym wcale odpowiadać.
Chwilę poświęcił na wychwalenie całego szpitala, jaki to on wspaniały, dobrze rozwijający się, z wysoką oceną, samymi dobrymi opiniami i tak dalej, i tak dalej. Potem został jeszcze zapytany o swoje zalety, to wymienił pracowitość, wiedzę, skupienie, czujność, umiejętność zachowania spokoju w trudnych sytuacjach, a także koleżeństwo i inne bajery. A na pytanie o wady...
— Lekarz nie może mieć wad — powiedział. — Musi idealnie działać, jak najlepszy żołnierz, jak czyniący cuda medyk. Chwila zawahania się i można stracić pacjenta, a wszystkie życia są cenne.
Jury pokiwali głowami, coś tam pozapisywali. Środkowy mężczyzna siedział ze zmarszczonymi brwiami, chwilę później spojrzał przelotnie na kolegę, który wcześniej powstrzymał go przed wzięciem do ręki pieczątki. Znów skierował wzrok w stronę Raouna.
— Od kiedy może pan zacząć pracę?
— Od zaraz. — Uśmiechnął się tamten.
I co, i następnego dnia już był pracownikiem tego szpitala.
Drzwi od gabinetu otworzyły się, do środka wszedł Raoun. Odłożył swoją torbę na biurko, zdjął płaszcz, a zamiast niego założył swój własny kitel z jego nazwiskiem. Dr Raoun Noir, jak to świetnie wyglądało! Nareszcie nie musiał kopiować od kogoś innego. Teraz to był najprawdziwszym lekarzem z krwi i kości! Ha, z krwi i kości! Bo odzyskał ciało! Miał ciało i był teraz pełnoetatowym bogiem! Bogiem! Ale Bashar się zdziwi, jak go zobaczy!
Właśnie, Bashar. Demon pewnie zatęsknił za jego ulubionym bogiem, który bez zapowiedzi zniknął i nie pojawiał się przez dobre parę tygodni. Może jeszcze się martwił, że coś mu się stało? Możliwe, w końcu bez niego to już nie było teamwork makes the dream work. Raoun mógł się założyć, że na operacjach Bashar czuł się bardzo samotnie. Ale już jego spokojna głowa, bo oto zaraz objawi mu się Raoun, wróć, Bóg Spirytyzmu Raoun! HAHAHAHAHA!
Sprawdził godzinę w swojej nowiutkiej komórce. Powinien już iść, żeby zrobić demonkowi niespodziankę. Dobrze, że udało mu się wpisać siebie na ten dyżur; nawet go pochwalono za chęć do pracy (jakby nie od tego tu był). Zgrabnym ruchem ręki poprawił fryzurę, jeszcze upewnił się, że dobrze wygląda. Białych źrenic nie musiał chować, tutaj nie kojarzono ich z boskością. I dobrze, bo on kochał ten element wyglądu.
Wyszedł z gabinetu, płynnym krokiem zaczął iść korytarzem. Na zakręcie niemal zderzył się ze sprawdzającą coś w papierach lekarką.
— Ach, przepraszam! — zawołała pospiesznie.
Podniosła wzrok na boga, uniosła brwi. Przyjrzała mu się dokładnie.
— O, czy pan jest tym nowym lekarzem? — spytała, po czym spojrzała na kieszeń kitla. — Doktor Raoun Noir, tak! Słyszałam o panu!
Raoun dwie sekundy przyglądał się kobiecie. Stanął prosto, jego usta wykrzywiły się w uprzejmym uśmiechu.
— A ja słyszałem o pani, doktor Drakulova. Niezmiernie się cieszę, że mogę panią poznać, a w dodatku pracować w tym samym miejscu, co pani.
— Och, naprawdę?
— Tak! — Przytaknął. — Czytałem pracę o komórkach krwi pępowinowej i ich pozytywnym wpływie na czynność serca po zawale mięśnia sercowego.
Usłyszawszy te słowa, oczy kobiety zaświeciły się niczym na widok wielkiego skarbu.
Dokładnie tak, jak mówił Cheoryeon.
Dwójka ruszyła korytarzem, prowadząc ze sobą uprzejmą rozmowę. Raoun dowiedział się trochę o kobiecie, sam zaś pochwalił się, że ukończył jedną z najlepszych uczelni na świecie (a przynajmniej ukończył według systemu, do którego jakiś czas temu sam siebie wpisał). Doktor Drakulova niezmiernie się ucieszyła na wzmiankę o artykule, którego była współautorką, zwłaszcza jak jeszcze usłyszała miły, acz zaawansowany komentarz. A na deser Raoun postanowił być przyjacielski i pozwolił jej na wołanie do niego doktor Raoun. Prawda była taka, że jeszcze nie był oswojony z nowym (fałszywym) nazwiskiem i momentami nie reagował na nie, więc każdemu proponował używanie jego imienia.
Szli tak sobie, gdy nagle poczuł znajomą energię. Ukradkiem się rozejrzał, nikogo nie dostrzegł w zasięgu wzroku. No tak, teraz jego boskie moce się polepszyły. Ale za to bardzo dobrze rozpoznał, do kogo owa energia należała.
Po chwili wreszcie dostrzegł Bashara. Panowie wymienili się spojrzeniami, Raounowi udało się dostrzec naprawdę niemałe zdziwienie na twarzy demona. Gdy jednak doktor Drakulova również spojrzała na onkologa, tamten w porę przywołał spokojną, naturalną minę.
— O, to doktor Karim! — powiedziała kobieta. — Nasz najlepszy onkolog. Tak samo jak pan zajmuje się wycinankami — dodała żartobliwie.
Raoun parsknął uprzejmym śmiechem. Dwójka podeszła do Bashara, który dalej uważnie obserwował boga, najprawdopodobniej próbując określić, czy naprawdę widział przed sobą swojego towarzysza, czy może jednak miał zwidy. Tamten natomiast zatrzymał się przed nim i profesjonalnie wyciągnął dłoń.
— Wiele o panu słyszałem, doktorze Karim — powiedział spokojnie. — Jestem doktor Raoun Noir.
— To nasz nowy nabytek — wytłumaczyła pospiesznie Drakulova.
Bashar zlustrował dłoń boga, po chwili odrobinę niepewnie ją uścisnął.
— Cieszę się niezmiernie, doktorze Noir — odpowiedział.
Naturalnie puścił rękę, choć jeszcze kilka sekund ją obserwował.
— Dobrze, zostawiam doktorów samych — rzekła Drakulova. — Mam za niedługo operację.
Pożegnawszy się, poszła dalej.
Raoun odprowadzał wzrokiem hematolożkę, dopóki nie zniknęła mu z pola widzenia. Gdy upewnił się, że raczej nikt nie jest niepotrzebnie zainteresowany dwójką lekarzy, odwrócił się tanecznie na pięcie i rozłożył ręce, mówiąc:
— I jak, Bashar? Co ty na to, ha!
Bashar z dobrą chwilę mierzył go uważnie wzrokiem.
— Opętałeś kogoś, kto wygląda tak samo, jak ty?
— Co, nie! — Zmarszczył jedną brew, po czym przewrócił oczami. — Bashar, proszę cię, jak można znaleźć kogoś, kto wygląda tak bosko, hm?
Nie ma opcji, że dałby radę znaleźć śmiertelnika, z którym dzieliłby wygląd! A nawet, jakby jakimś niemożliwym trafem się udało, to by Raoun dopilnował, żeby pozostał jedynym z tak dobrą aparycją. To znaczy bez zabijania! W tym sezonie nikogo nie będzie skracał o głowę! Przynajmniej się postara.
Demon dalej obserwował boga. Podszedł bliżej, przyjrzał się twarzy, na moment popatrzył jakby gdzieś za niego. Raoun skrzyżował ręce na piersi, posłał mu trochę wymowne spojrzenie.
— No już, powstrzymaj entuzjazm — rzucił z wyraźnym sarkazmem w głosie. — Ech, wszystkie demony są takie mało wylewne? Spójrz Bashar, mam ciało! Teraz jestem najprawdziwszym bogiem!
Bashar wciąż patrzył. Po pewnym czasie przestał udawać posąg i podparł ręką podbródek.
— Po prostu tyle razy mówiłeś o tym całym „odzyskiwaniu ciała”, że w pewnym momencie uznałem to za nic ponad taką gadkę — rzekł spokojnie. — Wiesz, jak taka postać w grze, co w kółko powtarza swoją frazę.
Raoun zmrużył oczy.
— No, to teraz widzisz, że na serio mam ciało — na bardziej wypranego z emocji brzmieć nie mógł. — Bashar, mam ciało! Jestem już bogiem-bogiem! Bogiem Spirytyzmu! Teraz to już musisz mi postawić ołtarzyk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz