28 lutego 2024

Od Bernarda do Virgila

Wydawałoby się, że dzięki swojej izolacji, Łuna byłaby całkiem spokojnym miejscem. Szczególnie w środku tygodnia po zmroku. Komu chciało się wymieniać ciepłe, bezpieczne progi domu na szron i chłód pozamiejskiej pustoty? Ewidentnie żerowało na spokój Bernarda więcej osób, niż mu się wydawało. Jakieś pozaziemskie istoty w zestawie, na pewno, bo ilość dziwnych zbiegów okoliczności przekroczyła granicę już jakiś czas temu.
Może mógł pójść na łatwiznę – wynająć jakąś bodegę w środku miasta i tam byłoby spokojniej. Z pewnością miałby mniejszą widoczność tej przeklętej pełni. Może masa zapachów, zlewających się z każdego zakamarka, każdej uliczki i mieszkania, przytłumiłaby tę terytorialną obsesję. Ale nie, wybrał odludzie za miastem, w chłodzie, lodzie, mgle. Wypizdowo od siedmiu boleści. A i tak jakimś cudem stanął twarzą w twarz z innym wilkołakiem.

Bernard poczuł zawirowanie we wnętrznościach, skręt kiszek, dzwonienie w uszach, wywrócony na lewą stronę żołądek. Wilk wyszczerzył kły, wbił pazury głębiej w glebę. Jak sam stąd nie wyjdzie, to go za kark wyciągnę. Bernard zacisnął pięści, przygryzł język, ale nie zmienił pozycji.
– Wody?
Wilkołak (bo oczywiście, jego pierdolone szczęście, do Łuny podczas pełni musiał wleźć wilkołak, nie jakiś człowiek, elf, cokolwiek innego. Jego pierdolone szczęście) przytaknął.
Wilk wyczuł ciężki zapach mokrej sierści, napiął mięśnie tak, że aż dłonie Bernarda zadrżały. Potrzeba obrony nieistniejącego terytorium zagęściła powietrze jak mąka wodę. Bernard poczuł smak rdzawego metalu w ustach.
Zaraz poleje się posoka, jak tak dalej będzie. Ściąganie krwi ze ścian Łuny nie było najlepszym planem na weekend. Wilk nie przestanie świrować, warczeć, pienić się, grozić rozbebeszeniem wszystkich i wszystkiego wokół, dopóki nie wyniosą się z orbity jego malutkiej planety. Trzeba objąć inną strategię.
Bernik przesunął się o jeden, dwa, trzy kroki w bok, czując, jak Wilkołak zjeżył sierść na karku. Spróbuj się tylko odwrócić. Bernard zacisnął szczękę. Te kilka kroków wystarczyło, żeby miał w zasięgu ręki lodówkę z butelkami wody. W sam raz.
Chrupnięcie plastiku przecięło gęstą jak masło atmosferę.
– Funt pięćdziesiąt – burknął Bernard, zaciskając palce na butelce – Wyjdź.
Wilkołak (mimo gęstego zapachu niematerialnej (jeszcze) sierści, pompującej w specyficznie chaotyczny rytm krwi, Bernard po cichu błagał wszystkie istoty pozaodłamkowe, żeby to był przypadek. Żeby to ostatecznie nie był wilkołak) zmarszczył brwi, potrząsnął lekko głową, jakby strząsał z siebie śnieg. Tyle że nie padało od kilku dni.
– Hę?
– Podam ci. Na zewnątrz – wydukał słowo po słowie. Szum halogenów wytłumiony został przez bulgot krwi w uszach, gotowej wyprysnąć, i jak wulkan zalać wszystko w przestrzeni dziesiątek kilometrów. Wilk szamotał się wewnątrz jak kotłująca się w wodzie ryba, złapana na haczyk. Z każdą chwilą bliżej powierzchni. Tylko w tym przypadku, Wilk marzył wręcz o wydostaniu się na powietrze.
Bernard miał wrażenie, że się krztusi. Przełknął ślinę, czując przeskakujące w nogach mięśnie. Wypuść mnie. Nie bój się.
– Przy kasie jest blisko do zaplecza. A tam nie pozwoli. Podejść – miał tylko nadzieje, że nieokreślone coś, a raczej niebezpieczeństwo, jakie mogłoby ono stwarzać (dla ich obu), zostało zrozumiane. Że nie będzie musiał tłumaczyć, ubierać Wilka w słowa. Im mniej o Wilku było ludziom wiadomo (w tym liczył Bernard sam siebie), tym lepiej – Nie chce mi się sprzątać całego sklepu.
Żartobliwy ton musiał spłynąć po Bernardzie jak po kaczce, bo mężczyzna spojrzał na niego wymownie, pewnie oczekując wyjaśnienia. Ale, na szczęście, po chwili zdał się zrozumieć. Kiwnął głową, wycofał się powoli. Bernard zauważył, że nie odwraca się plecami. Mądra decyzja.
Bernard wrócił powolnym krokiem do kasy, czując, jak z każdym krokiem może wziąć coraz głębszy oddech. Wilk, wciąż pazerny na krew, pot, wszechobecną agresję, jakby zmalał, im bliżej do zaplecza. Tam zapach obcego ulatniał się przez uchylone okno. Co dało Bernardowi pomysł. Szybkim ruchem obleciał cały sklep, otwierając wszystkie możliwe okna i drzwi. Im szybciej pozbędzie się jakiegokolwiek śladu po rzekomym intruzie, tym szybciej Wilk przestanie go nękać. I łatwiej będzie go uciszyć. Zignorować. Wcale nie odkładał w czasie konfrontacji. Nie, cholera, przecież to nie miała być konfrontacja. Zwykła transakcja sklepowa, ot co.
Wilk, w osłoniętym cieniem kącie zaplecza, błysnął zębami. Jego matowa, brunatna sierść odbijała żałosne światło gołej żarówki, tworząc wrażenie miejscami wydrapanej do skóry. Oczy błyszczały złowrogo, paląc złotą poświatą, która bardziej przypominała tlące się drewno, niż obrączkę. Dziki, nieokiełznany, niebezpieczny. Zapchlony, z wścieklizną i skokami nastrojów, perfekcyjny kandydat na izolatkę z kaftanem bezpieczeństwa w zestawie.
Wilk wyszczerzył się jeszcze bardziej, kłapnął zaślinioną szczęką tak, że pobliskie pudła się zatrzęsły. Bernik mrugnął raz, dwa, i Wilk zniknął. Świetnie, już tak z nim źle, że ma halucynacje.
Bernard machnął głową na prawo, lewo, czując, jak stawy w karku przeskakują nieszczęśnie. Zacisnął szczękę i wyszedł na dwór.

W ciemności zawsze czyhało niebezpieczeństwo. Tego Bernard nauczył się jeszcze jako osesek – głębokie, zaorane obumarłymi rafami wody San Tubarão straszyły nawet odważniejszych pływaków. Koszmary o rekinach i meduzach, gotowych trzasnąć pierwszego lepszego śmiałka, pokrywały okoliczne plaże, jak muszle piach po przypływie. Ciemność oznaczała zagrożenie. Od zawsze. Teraz, przy Wilku, to niebezpieczeństwo się jakby podwoiło, potroiło. A podczas pełni? Lepiej już tego nie liczyć.
Niebo zakotłowało się groźnie, przypominając solmaryjskie morze w pierwszych chwilach sztormu. Jakby okoliczna natura obserwowała ich z nadmiernym zaciekawieniem. Mimo to, księżyc za nic nie chciał schować się za żadną chmurę, rozganiając je swoim szerokim, zamglonym halo. Jego srebrzyste światło padało leniwie na wszystko wokół, włącznie z nowym antagonistą Wilka.
Mężczyzna wyglądał lżejszej i wątlejszej postury, ale jeżeli Bernard nauczył się czegokolwiek przez Wilka, to że pozory mylą. Ciemne, rozczochrane włosy przysłaniały pół twarzy w chłodzie wieczoru, ale nie błysk oka. Błysk, który sugerował, że nie tylko Bernard traci jakiekolwiek ludzkie zmysły podczas pełni.
Nocna mgła wzrosła na sile, zgęstniała, jakby niebo chciało się zrównać z ziemią. Wiatr zawiał, ciągnąc wszelkie zapachy w bok, napełniając nozdrza Bernarda gęstym swądem benzyny i igliwia z pobliskiego zagajnika. Perfekcyjny moment.
Ustawili się w prostej linii, kilka metrów trawy i rozmiękłego śniegu między nimi. Bernard zamachnął się butelką w tym samym czasie, kiedy mężczyzna wyciągnął z kieszeni garść drobniaków. Woda, jak i funt, wylądowały perfekcyjnie pośrodku. Tylko że wiatr, nieszczęsny, przeklęty wiatr, zwiał mniejsze nominały nieco na bok.
Mięśnie w nogach Bernarda jakby się zblokowały, nie pozwoliły na najmniejszy ruch. Dopiero kiedy drugi mężczyzna pochylił się, żeby zebrać butelkę, coś przestawiło mu włącznik. Ruszył w stronę drobniaków, próbując ignorować piekące uczucie spojrzenia na karku. I to był zły pomysł.
Wystarczyło zmniejszyć odległość o te parę kroków, żeby Wilk nagle poderwał się z ospałego transu, warknął, pociągnął za łańcuchy. Bernardowi zakręciło się w głowie, stracił czucie w nogach, pulsujący, rwący nurt bólu przeszedł przez łydki, aż do kolan. Wilk zatoczył się, odepchnął od ściany, i znów ruszył w przód, klekocząc łańcuchami. Bernard rzucił spanikowane spojrzenie w stronę ciemnych włosów. Siła ruchu Wilka zwaliła Bernarda z nóg, wryła jego pierś w mokrą glebę. Mięśnie zadygotały, kości jęknęły pod napięciem zmiany pozycji.
Mężczyzna, z butelką w ręku, odsunął się o kilka kroków (mądrze, podpowiedział Bernardowi zamglony umysł), ale to i tak nie pomogło. Chrzęst, ryk, głuchy odgłos trącego się o siebie metalu. I trzask. Wilk zerwał się z łańcuchów.
Coś (Bernard dobrze wiedział co. Ale mimo wszystko nie chciał tego nazywać) złapało za kark Bernarda i poczęło manewrować nim jak marionetką. Poderwało go na nogi z nieludzką siłą, wtargnęło w mięśnie, za język, w dziąsła i ścięgna. Swąd obcego, intruza, którego należy zlikwidować, w r o g a nasilił się wielokrotnie. Na tyle, że trudno mu było wziąć oddech.
Bernard skrzywił się pod napięciem przeskakującego kręgosłupa. Podniósł wzrok w stronę mężczyzny, podobnie zdezorientowanego. Przynajmniej tak to zinterpretował Bernard, czując, jak ledwo kontroluje własne ruchy. Cholera wie, czy to jego opinia, czy Wilka. Tylko że tuż za intruzem, nad smętnie zwisającymi liniami wysokiego napięcia i czubkami iglastych drzew, majaczył się księżyc. Okrąglutki jak talerz, błyszczący srebrem i bielą, czysty jak nic innego na świecie. Bernard westchnął ciężko, nie potrafiąc odwrócić wzroku od pełni. Gdzieś, w kącie oka, zauważył, że intruz odwraca głowę, żeby zobaczyć, w co wpatruje się Bernard. Perfekcyjny moment.
Szczęka opadła, ramiona przeskoczyły. Bolesny, zezwierzęcały ryk wydobył się z gardła Bernarda, choć on sam nie czuł, żeby wydał jakikolwiek dźwięk. Kości chrupnęły przeraźliwie, wymieniając się miejscami. Wilk podskoczył radośnie, z ogonem w górę, ignorując zakrwawione kręgi po łańcuchach. Przeszedł przez Bernarda, a potem cofnął się o pół kroku, wlepiając się w ludzkie ciało, jak paszcza rosiczki w musze mięso. Bernard nie był już Bernardem. Wilk wyszedł na czele, szczerząc kły, grzebiąc pazurami w zmarzłej glebie. Warcząc.
Wilk, nie Bernard, wyciągnął kręgosłup i szyję do nieba, zawył swoim chroboczącym, wilczym wyciem. Gdy łypnął złotymi oczami znów na ziemię, spotkał się z równym sobie cieniem.
Naprzeciwko Wilka stanął drugi.

Niedomyta, zaschła krew pod paznokciami. Kłujące jak igły zastałe mięśnie. Równomierny stukot serca w gardle, pulsujący aż pod powieki, w uszy, czoło, a potem w dół, do żołądka. Dzika, dziecięca potrzeba ucieczki. Duszący zapach słonej wody i zatęchłych ryb, piasek między palcami i w ustach. Igliwie, mech pod gołymi stopami.
Wilk ciągnie nosem po śniegu jak rasowy knur w poszukiwaniu trufli. Tu jest moje miejsce. Spróbuj się ruszyć. Spróbuj podejść, odejść, uciec. Mrugnij, a dostaniesz. Intruz jeży się podobnie jak Wilk, jakby chciał nadrobić różnicę w ich wysokości samą sierścią. Tylko jedna prowokacja i idziesz w ziemię.
Bernard chce powiedzieć chociaż przepraszam. Może wilkołaki mają swój własny język, którym zrozumieliby się po przemianie? W końcu teoretycznie winni być tym samym gatunkiem. Ale chyba nigdy tak naprawdę nie stanął oko w oko z innym wilkołakiem. Nie bez powodu tego unikał. Bernard chce przeprosić siebie za idiotyczny pomysł i przede wszystkim mężczyznę, intruza, który wplątał się w tę całą akcję. Głupi przypadek, zbieg okoliczności. Ale Bernard przestał używać słowa przepraszam lata temu. Bernard nie ma siły nawet myśleć.
Wilk stuka łapami w ziemię. Dosyć. Koniec. To JEGO czas. JEGO chwila.
Warczy, szczerząc czarne dziąsła w stronę wroga. Po co komu prowokacja? Po co Wilkowi prowokacja?
Podbija się, wyrzucając w powietrze zmokły, ciężki od wilgoci śnieg. Szczęki świszczą kłapnięciami, zatapiają się w powietrze, gdy intruz w ostatniej chwili odskakuje na bok. Wilk pragnie krwi. Gęstej, słodkiej. Mięśnie prężą się, gdy wyciąga się na tylnych łapskach, żeby przeciąć mgłę pazurami. Gdzieś słychać urwane skomlenie, gdy Wilcze szpony łapią kontakt z czymś stałym, miękkim, rwącym się całkiem łatwo pod naciskiem. Wilk oblizuje zęby, czując swąd wrogiej krwi w gęstym, zimowym powietrzu. Jest jak hel, napełnia go i wznosi, podwaja energię. Intruz jest ranny. Dobrze, zaraz zostanie z niego miazga.
Znów wyciąga łeb w powietrze, żeby spojrzeć prosto w taflę Księżyca, złożyć mu dzięki za tak wspaniałą pełnię. Żeby wziąć jeszcze jeden wdech pełen słodkiej, gęstej, sprawiedliwie rozlanej krwi. I to był zły pomysł.
Coś łapie Wilka za szyję, ciągnie w błoto, śnieg, zeschłą trawę. Ciężki, zwierzęcy bok uderza z impetem w ścianę budynku, który chybocze się przez siłę ciosu. Coś wyrzuca mu oddech z płuc, powoduje, że z Wilczego gardła wydobywa się charknięcie. Wilczy pysk wypełnia się własną, kwaśną krwią, gdy ten nagryza język. Coś nim rzuciło. Coś zbiło go z nóg. Intruz. W r ó g.
Krew pompuje jeszcze mocniej, aż dzwoni Wilkowi w uszach, aż wszystkie jego mięśnie drżą. Nie, spogląda jeszcze raz w stronę migoczącego Księżyca, nie pozwoli sobie tego przegrać. Nie ma takiej opcji.
Gdzieś głęboko, skulony w kącie Bernard wyciąga się na podłodze. Zaciska szczękę, marszczy brwi. Ignoruje ból i zmęczenie rozrywające jego ciało na wszystkie strony jak implozja źle złożonej bomby. Podnosi się z kolan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz