28 lutego 2024

Od Raouna do Octavii, Dantego

O Raounie można powiedzieć wiele rzeczy, jednak nazwanie go beznadziejnym lekarzem byłoby kompletnym obłędem.
Raoun był lekarzem wspaniałym. Nie. Boskim. Boskim lekarzem! Nie dało się w tym świecie znaleźć drugiego takiego, co on! W końcu który bóg okazał tak ogromną szczodrość poprzez zawodowe ratowanie życia śmiertelników własnymi rękami? Najprawdopodobniej żaden z tych riftreachowych, już Raoun to czuł w swoich świeżych kościach. I raczej żaden z białookich, a przynajmniej tych, których znał. A już na pewno białookich, którzy tutaj mieszkali, poza nim, ha! W tej kwestii osiągnął absolutny monopol!
Praca w szpitalu jako lekarz, do tego transplantolog była świetną zabawą, znaczy się przygodą, znaczy się, o Pramatko, wiadomo! Popisał się niesamowitymi umiejętnościami, do tego wygodnym charakterem, więc niezwykle szybko zakolegował się z większością pracowników. Wszystkie pielęgniarki się z nim witały, wielu lekarzy odpowiadało na „dzień dobry”, z niejedną osobą mógł nawet zamienić kilka zdań, w tym bardziej zaawansowanych niż z kategorii o pracy czy pogodzie. Inni natomiast wiedzieli, że bardzo szybko zaprzyjaźnił się z doktorem Karimem i już nikogo nie dziwiło, że spędzali czas razem.
— Doktora Karima obecnie nie ma w gabinecie — odpowiedziała spokojnie, z lekkim jakby smutkiem Grace.
— Ech, a tego gdzie wywiało... — mruknął do siebie Raoun.
Dzisiaj miał dość ważną rzecz do powiedzenia Basharowi, lecz znalezienie jednego demona-lekarza okazało się być zadaniem trudniejszym, niż mu się wydawało. Ten szpital był wielki, fakt, ale że wcięło gdzieś Bashara? Zapadł się pod ziemię? Wpadł między dwa pomieszczenia? Albo wleciał do backrooms (tego fajnego określenia nauczył się od Cheoryeona – chyba za bardzo się z nim bratał, ale co miał poradzić, jakoś tak wcześniej czy później zaciągnęło go do tego głośnego jasnowidza).
Opcji było wiele, a jemu nie chciało się każdej sprawdzać. Sprawa była ważna, ale nie na tyle, żeby bóg miał specjalnie chodzić, szukać jednego śmiertelnika. Już bez przesady. Nawet nie potrzebował pytać Grace.
— W takim razie poczekam, aż wróci — oznajmił.
— Dobrze, przekażę doktorowi, że pan go szuka — odpowiedziała lekko Grace.
Tyle że Raoun nie powiedział jej wszystkiego.
Postanowił posiedzieć w gabinecie doktora Karima, czekając na partnera w teamworku, dopóki ten nie wróci. Nie potrzebował niczyjego pozwolenia, bo tak czy siak by to zrobił. Wiedział, że jeśli nie chciał budzić podejrzeń, powinien choć odrobinę słuchać się niektórych pracujących tutaj śmiertelników, ale na takie drobnostki to sobie mógł pozwolić. A, i oczywiście, on sam w na ten moment nie miał nic do roboty. Bycie transplantologiem miało to do siebie, że zajmował się skomplikowanymi przypadkami, lecz, jak wiadomo, takie nie trafiały się bardzo często. Jego operacje trwały z reguły długo, ale nie jego grafik nie pękał w szwach, więc mógł poświęcić trochę czasu na relaks, a nawet zajmowanie się innymi lekarskimi rzeczami, chociażby branie dyżurów na SORze dla rozrywki. Też tego dnia w szpitalu było w miarę spokojnie.
Bez pukania (bo komu?) wszedł do gabinetu doktora Karima. W pierwszej kolejności przywitał się z panią Kościowską. Uścisnął jej, heh, kościstą dłoń, wciąż trochę podjarany faktem, że po tak długim czasie wreszcie mógł to bez problemu zrobić. Stanął prosto, zmierzył wzrokiem niższy od niego szkielet. W sumie też by chciał taki mieć u siebie. Aczkolwiek martwił się, że przez to Kościowska się na niego obrazi. Plus dzięki niej miał dodatkowy powód, żeby tutaj zaglądać. Raoun lubił okazjonalnie tu zaglądać – mimo to nie ukrywał, że jego gabinet wyglądał lepiej od tego Bashara. Był nowocześniejszy, przyjemniejszy dla oka, no i miał wygodniejszy fotel, a nie ten stary odcisk na tyłku. Kiedyś, jak zasiadał tutaj jako duch, to nie czuł niczego, ale teraz mógł śmiało powiedzieć, że jego demoniczny kolega powinien zainwestować w coś lepszego.
No i co, no i usiadł w tym jakże niefajnym fotelu. Bo chyba nie zajmie miejsca pacjenta. Przecież był lekarzem! Tu, na jego kitlu było napisane: „dr Raoun Noir”.
Siedział przodem do okna, przeglądając grzbiety leżących na pobliskiej półce książek. Czekanie na Bashara nie zapowiadało się aż tak fascynująco. Cholera jasna, że też jeszcze nie wymienili się numerami! Miał własną komórkę, teraz mógł ją nosić ze sobą prawie wszędzie, a nie miał w kontaktach Bashara. Ba, miał kwietne dzieciaki, ale nie jego! To jakiś absurd! O co chodziło?
Teraz w sumie i tak jakby chciał zadzwonić, to musiałby się wrócić do swojego gabinetu. Jak wspomniano wyżej, telefon nosił prawie wszędzie, czyli bywały momenty, kiedy go zostawiał. Głównie dlatego, ponieważ, jak się zdążył parę razy przekonać, gdy przechodził w formę niematerialną, jego smartfon nie utożsamiał się z ubraniami; pozostawał dalej namacalnym zbitkiem plastiku i metalu, który w takich chwilach po prostu spadał na ziemię. Już trzy szybki ochronne wymieniał, a któregoś dnia nawet zgubił telefon i dopiero po pewnym czasie znalazł go w recepcji. To akurat była bardzo żenująca sytuacja. Chyba będzie musiał w najbliższym czasie wrócić do Ma'ehr Saephii, żeby spytać Pramatkę, czy może coś z tym zrobić.
Usłyszał kliknięcie klamki, po którym nastąpiło otwarcie drzwi. Uniósł brwi, w jego białych źrenicach pojawił się odrobinę podekscytowany blask.
— Panie doktorze, dzień dobry! — usłyszał.
Obrócił się na krześle niemal teatralnie, spojrzał na wchodzącego...
Chwila, co to za typ?
Nieznajomy mężczyzna okazał podobne zdziwienie, gdy dwójka wymieniła się spojrzeniami. Przez trochę niezręczną ilość sekund trwali bez ruchu, w totalnej ciszy, dopóki Raoun nie dostrzegł okazji, przed której wykorzystaniem nie mógł się powstrzymać.
— Panie pacjencie, dzień dobry! — zawołał dumnie, rozkładając ręce, jakby zapraszał do swojej świątyni.
Blond włosy jegomość od początku nie był miło nastawiony do Raouna. I szczerze mówiąc, w normalnych warunkach Bóg Spirytyzmu zostawiłby tę kwestię, lecz coś go zainteresowało. Bo przecież kto to był? Po co przyszedł do Bashara? I czemu zostawił mu kwiatki? Bóg znał zwyczaj, że pacjenci po tym, jak lekarz ich wyleczył, przynosili mu podarki w formie bombonierek, kwiatów i czegoś tam jeszcze, lecz ta sytuacja wydawała mu się zgoła inna. Zwłaszcza że coś świtało w głowie, tylko co takiego, w którym kościele dzwoniło, jaki związek miał ten cały typol z demonem-lekarzem?
No nic, sam się dowie.
Poszedł za nieznajomym (cholera, niech się typ przedstawi, bo inaczej za niego to zrobi kolega Raouna, jasnowidz), oboje wyszli z gabinetu, gdy nagle jakieś dziewczę wpadło na nich i, najprawdopodobniej udając, że minimalny poziom kultury nie istnieje, pobiegła dalej, w tylko sobie znanym kierunku. Bóg podążył za nią wzrokiem, zamienił kilka słów ze swoim nowym „prawie znajomym”, upewniając się, że on również nie rozumiał, co się właśnie wydarzyło, gdy nagle mięśniarz postanowił, że uda się w jej ślady.
Dotrzymując mu kroku, Raoun spojrzał przelotnie za siebie.
— Oho, czyżby ktoś zdążył się zaprzyjaźnić z ochroną? — Uśmiechnął się odrobinę złośliwie do blondyna.
— Zaraz ja cię zaprzyjaźnię z moimi kłykciami, jak nie skupisz się na swojej pracy — burknął w odpowiedzi tamten.
— Masz rację, praca. Jak spróbujesz mnie zaprzyjaźnić ze swoimi kłykciami, to później ładnie je opatrzę.
Zamierzali skręcić w pewien korytarz, o dziwo inny niż uciekająca przed nimi (na zasadzie pozycji, nie, że ją gonili) dziewczyna, lecz mężczyzna w różowych okularkach gwałtownie zawrócił, gdy dostrzegł kolejną porcję ochroniarzy. Raoun cały ten czas szybkim krokiem szedł koło niego. Minęli się z Grace, pielęgniarka popatrzyła na nich, nie ukrywając zdziwienia.
— Doktor Noir? Dante?
Raoun uśmiechnął się uspokajająco do niej, po czym powrócił wzrokiem na blondyna – Dantego, o, już nie był taki bezimienny, teraz to prawilny znajomy! Dante. Raoun za to pewnie nie musiał się przedstawiać, bo jego nazwisko dało się bardzo łatwo dostrzec na kieszeni jego kitla.
Chcieli znów gdzieś skręcić, ale dostrzegli w oddali kolejnego ochroniarza. Sytuacja zaczęła się zagęszczać, Dante na chwilę przystanął, dokładnie się rozejrzał. Uszu dwójki dobiegły nerwowe kroki z jeszcze innej części szpitala, wszystkie zmierzające w ich stronę. Blondyn przestąpił z nogi na nogę, na jego twarzy wymalował się pewien stres.
Raoun przygryzł na moment dolną wargę, ponieważ właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. Jeśli Dante nie lubił ochroniarzy szpitala, to znaczyło to tyle, że ochroniarze pewnie nie lubili jego. A jak zobaczą, że przy nim kręci się doktor Noir, to zaczną mu zadawać pytania, na które boski lekarz nie mógł pozwolić. Nie po to tyle się starał ze swoją reputacją, żeby teraz wszystkie jego trudy poszły na marne! Aish, do jasnej...!
Złapał mocno mężczyznę za umięśnione ramię, bez najmniejszego problemu pociągnął za sobą do jeszcze innego korytarza. Zniknąwszy ochronie z pola widzenia, zaprowadził do najbliższego schowka i tam się schowali. Zamknął drzwi, zapalił światło, by cokolwiek widzieli.
I wtedy wymienili się spojrzeniami z kucającą w kącie dziewczyną, całą na czarno ubraną, z białym szczurem na barku i workami krwi kurczowo zaciśniętymi w rękach.
W schowku nastała mocno niezręczna cisza, którą przerwały dobiegające z zewnątrz głosy ochrony:
— Gdzie ona jest?
— Gdzieś zniknęła?
— A sprawdzono schowek?
Milcząca trójka popatrzyła po sobie.
— Z DROGI, PACJENTKA POTRZEBUJE POMOCY!
Raoun wypadł na korytarz, opierając o siebie zwijającą się z udawanego bólu dziewczynę. Brnęli tak przed siebie, dokładniej w kierunku wyjścia, to znaczy SORu, tak, SORu, jasne, że nie wyjścia. Dante z drugiej strony pomagał czarnowłosej iść, wolną ręką pilnując czegoś w kieszeni kurtki.
Od razu spotkali się z dwoma ochroniarzami; blondyn po przyjrzeniu się twarzom odetchnął cicho z ulgą. Raoun natomiast przejął sprawę w swoje ręce.
— Proszę ustąpić miejsca, tutaj trzeba ratować życie! — zawołał niecodziennie przejętym tonem.
Jeden ubranych w kamizelki mężczyzn popatrzył na dziewczynę.
— Przepraszam, panie doktorze, ale to osoba, która próbowała wykraść krew — zaczął.
— Wykraść?! Przecież to jej własna krew! Ona potrzebuje lekarza, nie ochrony!
— AAAAAA JAK BOLI!!! — wrzasnęła „pacjentka”.
Zwinęła się z bólu, prawie tym samym wyślizgując się z chwytu trzymającej ją dwójki.
— Widzi pan? — Raoun wyglądał lepiej niż zaaferowani lekarze w medycznych serialach. — Tu trzeba od razu działać, czas tylko naszym wrogiem! Dobry cywilu! — zwrócił się do Dantego. — Niech pan pomoże z przeniesieniem jej!
— Pomagam, pomagam! — zawołał tamten, poprawiając swój chwyt. — Wszystko dla ocalenia niewinnego życia!
Raoun przytaknął. Trochę w to nie wierzył, ale choć on, Dante i tajemnicza dziewczyna z dziwną energią duszy widzieli się po raz pierwszy, ich zdolności aktorskie były na wręcz niebotycznym poziomie. Gdyby w pobliżu znajdował się agent z jakiejś wytwórni, zaraz by próbował zaciągnąć grupkę na casting. Miał tylko nadzieję, że to na szybko sklejone w schowku przedstawienie przejdzie, a wszyscy wokół się nabiorą.
Spojrzał na dziewczynę.
— Niech pani się nie martwi, jest pani w dobrych rękach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz