16 lutego 2024

Od Cheoryeona – Walentynki

W pomieszczeniu socjalnym wytwórni przebywał pewien jasnowłosy mężczyzna. Siedział na kanapie, popijając kawę, sprawdzał notatki w swoim kalendarzu. Odłożył kubek, przewrócił kartkę, coś dopisał do jednej z dat. Jako menedżer musiał mieć wszystko pod okiem, dbać o każdy szczegół, pilnować grafik, żeby nie doszło do katastrofy. Robota ta wyciskała z niego dużo energii, lecz nie mógł ukryć, że sprawiała mu radość. Przynajmniej do pewnego momentu. Teraz trochę mniej chętnie się przykładał. Wiedział jednak, że nie powinien olewać pracy.
Drzwi otworzyły się, do pomieszczenia wszedł jakiś inny mężczyzna.
— Hej, Tommy — przywitał się krótko.
— Hej — odparł mu tamten.
Blondyn patrzył, jak kolega kładzie na stoliku wielkie kartonowe pudło. Zmierzył je wzrokiem, uniósł brew.
— Co to? — spytał.
— Walentynki — odparł znajomy.
— Dla kogo?
— Dla BenJohna.
Słysząc te słowa, Tommy otworzył szeroko oczy. Odłożył notes z długopisem, nachylił się, by lepiej się przyjrzeć kolorowym, najczęściej różowym i czerwonym karteczkom wypełniającym pudło praktycznie aż po brzegi. Niektóre miały podoklejane cekiny, naklejki, inne były obsypane brokatem, jeszcze inne przyozdobione starannymi pociągnięciami żelowymi cienkopisami. Wiele z nich wycięto w równy kształt serca, do jednego użyto nożyczek ze wzorkiem.
— Z roku na rok coraz sławniejszy — rzucił do siebie pod nosem menedżer.
Z każdymi walentynkami BenJohn dostawał coraz więcej i więcej papierowych serduszek. Fani się nie oszczędzali, niektórzy przesyłali całe paczki pełne słodyczy, pluszaków i innych zabawek, nie wspominając już o kwiatach. Ale co tu się dziwić – utalentowany, przystojny (i ładny), piękny głos, idealny uśmiech do zdjęć, jeszcze wysoki na dodatek. BenJohn był muzykiem idealnym, takim, o jakich normalnie tylko w książkach się pisało. Wyłapanie go z ulicy i poprowadzenie do debiutu okazało się być najlepszą decyzją w historii wytwórni. Nawet teraz fani wysyłali tony listów oraz prezentów. Niesamowita wręcz wierność.
— Dobra, zabiorę je do jego studio — oznajmił menedżer.
Wstał, zabrał karton, a następnie wyszedł.
Dotarcie na miejsce trochę mu zajęło. Z nieznanych sobie do końca przyczyn nie potrafił się sprężać. Szedł na tyle wolno, na ile się dało, w duchu podświadomie prosząc, by ktoś go zaczepił. Lecz nikt tego nie uczynił, każdy zajęty był swoimi sprawami. Dlatego wreszcie, po tych za krótkich dziesięciu minutach stanął przed drzwiami podpisanymi: Świątynia BenJohna. Zmierzył uważnie wzrokiem napis, wziął głęboki wdech.
Położył na moment pudło, by wygrzebać z kieszeni pęk kluczy. Wybrał odpowiedni, włożył do zamka, przekręcił. Usłyszał kliknięcie, na które zareagował twarzą, jak gdyby oczekiwał, że nic się nie stanie. Drzwi jednak ustąpiły. Złapał za klamkę, nacisnął, popchał, potem wziął z powrotem karton i wszedł do środka.
W studio nikt nie przebywał. To znaczy, to można by wywnioskować po drzwiach, chociaż BenJohn robił coś takiego, że jak intensywnie pracował, to zamykał się na klucz, by nie było szans, że ktoś postanowi sobie, tak o, wpaść i mu przeszkadzać. Kiedyś nawet Tommy miał problem z dostępem, lecz któregoś dnia udało mu się potajemnie dorobić klucz. Od tamtej pory mógł swobodnie wchodzić do studia. Aczkolwiek teraz to raczej nie było szans, że przy tym komukolwiek przeszkodzi.
Rozejrzał się dookoła. Sprzęt, płyty, kasety, kable, inne bajery – wszystko w idealnym stanie, bez grama brudu. BenJohn nigdy nie był czyściochem i choć nie brudził, nawet jeśli jadł tam, za sprzątanie zabierał się, dopiero gdy rękawy jego bluzy po zetknięciu się z biurkiem stawały się szare. On sam na obronę mówił, że nie miał tyle czasu, żeby co kilka dni przecierać szmatką, ponieważ muzyka sama się nie zrobi. Dlatego Tommy w przerwach sprzątał studio, pilnując, by wszystko pozostało na swoim miejscu. Tak robił do dziś, nie wiedział jednak, czy na tym etapie z nawyku, czy z uczuć.
— Dostawa — oznajmił.
Z cichym stękiem postawił pudło na podłodze. Wyprostowawszy się, spojrzał na biurko. Od razu dostrzegł wyrwaną kartkę z notesu. Obok szkicu gitary elektrycznej widniały słowa niedokończonej piosenki. Ilekroć Tommy wycierał kurze, podnosił papierek, a po przetarciu odkładał z powrotem, dokładnie tak samo, jak zastał. Chciał, żeby to wyglądało, jakby BenJohn dopiero co wyszedł i wróci za chwilę. Że usiądzie z powrotem w fotelu, który podwinął któregoś dnia dyrektorowi, zwiąże swoje włosy w niechlujny, mały kucyk, pochwyci ten stary długopis z logiem supermarketu i powróci do układania słów.
— Patrz, Benjamin, jesteś dalej sławny — powiedział cicho Tommy. — Nawet po śmierci. Tyle walentynek to ja w ciągu całego swojego życia nie dostałem, a mam już nieco ponad sto dwadzieścia lat.
Dobrze wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi. Nie dlatego, że nie widział ani nie słyszał duchów, tylko że tego ducha już nie było. Benjamin kiedyś opowiadał mu, że Zaświaty dokładnie pilnują, by wszyscy po śmierci tam trafili... chociaż na pytanie, skąd to wie, odpowiedział, że usłyszał gdzieś. Ale Tommy mu wierzył. Bo gdyby muzyk trwał tu teraz po śmierci, otwierałby wszystkie drzwi, trzaskałby szafkami i ogólnie robiłby wszystko, by wytwórnia go zauważyła. Ten typ osoby nie potrafił być cicho, nawet jako duch.
Jeszcze raz rozejrzał się po studio, popatrzył na wiszące na ścianie zdjęcie elewatora z rodzinnej miejscowości muzyka. Wreszcie odwrócił się i wyszedł, dokładnie zamykając za sobą drzwi na klucz.
W studio zapadła cisza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz