Klęczący pośrodku gruzowiska Cogadh przytulił do osłoniętej zimną zbroją piersi ciało Farvany, stopniowo, acz nieubłaganie również zbliżające się temperaturą do metalu. W całej okolicy trwała grobowa cisza, nienaruszana przez nic; nawet wiatr nie szumiał, nawet ptaki nie śpiewały (jeśli jakiekolwiek jeszcze tu przebywały). Można było odnieść wrażenie, że dałoby się usłyszeć popiół opadający lekko na pozostałości po mieście i jego mieszkańcach.
Raoun stał niematerialny z boku, z lekkim, a mimo to złowrogim uśmiechem oglądając całą tę scenerię. Widok był dla niego niesamowicie satysfakcjonujący, wręcz uwielbiał tę ubogą ilość barw. Nigdy nie przypuszczał, że ścieżka swego rodzaju złoczyńcy mu się spodoba. W Ma'ehr Saephii nawet nie myślał o wyrządzeniu komukolwiek krzywdy z własnej zachcianki lub zrazu do tej osoby, a już zwłaszcza boskiemu pobratymcowi, jednakże tutaj nic go nie powstrzymywało. W sumie tutaj to nie miał pobratymców. Żaden z poznanych bogów nie mógł pochwalić się tymi samymi, białymi źrenicami, żaden nie został stworzony przez Złotoskrzydłego. Pozostawiony przez niego ślad zatem nie wróci za nim do domu. Mógł robić, co chciał. Co tylko zapragnął.
Odwrócił się na pięcie, wolnym krokiem zaczął się oddalać od reszty, aż ostatecznie wybił się z ziemi i pofrunął w tylko sobie znanym kierunku.
Nie on jeden obserwował to wszystko. Kawałek dalej, za resztkami ściany jakiegoś budynku kryła się niewysoka kobieta o burzy rudych włosów. Lasair patrzyła na dwójkę bogów, zakrywając dłonią usta. Z oczu cisnęły się łzy, które długimi strugami spływały po policzkach i opadały na sukienkę. Ręce jej drżały, tchu brakowało w płucach.
Co ona takiego narobiła?
Myślała, że pomaga. Myślała, że jeśli zbliży do siebie Raouna i Farvanę, Cogadh będzie wolny, ona go zagarnie, wszyscy będą szczęśliwi. Lecz nikt nie był. Poza białookim jegomościem. Gdyby Lasair znała jego prawdziwe kolory, gdyby wiedziała, kim naprawdę był, gdyby była mądrzejsza, mniej zapatrzona w siebie... Nie dopuściłaby do takiej katastrofy. Nie doszłoby do opętania jej bogini, nie musiałaby biec po Cogadha, a Cogadh nie padłby ofiarą Raouna i nie zabiłby swej ukochanej własnymi rękami.
To ona wszystko zepsuła, to była jej wina, jej...
Kątem oka dostrzegła coś niepokojącego. Spuściła wzrok na swoją dłoń, której palce stopniowo robiły się podejrzanie czarne. Przyjrzała im się uważnie, wtem otworzyła szeroko oczy. Opuszki zaczęły rozsypywać się niczym popiół, za nimi czubki palców, później paliczki dalsze, paliczki środkowe, paliczki bliższe, śródręcze i tak dalej, i tak dalej. Lasair pragnęła zrobić cokolwiek, ale nie była w stanie, nie mogła nad tym zapanować, przerwać, nawet spowolnić. Popatrzyła na znajdujące się dalej ciało Farvany, wyblakłe, pozbawione całego światła, pewnie też zimne jak lód. Lód, od którego miała chronić swoich wiernych.
Moc Farvany uratowała Lasair oraz przywróciła do prawdziwego życia jako boskiego sługę.
A skoro moc bogini zniknęła...
I akurat w tym momencie pojawił się wiatr, który jednym mocniejszym powiewem zabrał ze sobą resztki boskiej służki, rozsypując je dookoła wśród wielkich połaci miejskiego popiołu.
Wieść o śmierci Bogini Złotego Płomienia szybko się rozniosła. Cała północna część Novendii i tereny Medwi, z której bogini przybyła, już kilka dni później wiedziały o tragedii, do jakiej doszło. O ile... O ile można to było określić tragedią. Nawet nie zszargana, a praktycznie całkowicie zniszczona reputacja Farvany sprawiła, że wiele osób nie wiedziało, jak zareagować na wieści. W końcu tak zagorzale modlili się do niej, tyle darów składali, tak wielką wiarę w nią pokładali, żeby ostatecznie zostać w najbrutalniejszy sposób zdradzonym, dostać nożem nie w plecy, a prosto w serce. Wspaniała Farvana ich odrzuciła. Spaliła miasta, a razem z nimi tysiące istnień.
Być może zatem jej śmierć była wyrokiem przewyższającej nawet bogów pięści karmy.
Karmy, bowiem czy o sprawiedliwości można było w ogóle mówić?
Cogadh nie potrafił usiedzieć w miejscu. Pod wpływem chwili zaczął przemieszczać się między miejscowościami i miastami, w których żyli wierni Raouna, zapalczywie próbując im przekazać, że ich bóg to nie ten, za którego się podaje i to on stoi za śmiercią Farvany oraz tysięcy niewinnych osób. Ku jednak jego trwodze nie potrafił uzyskać wymarzonego efektu; to były poważne oskarżenia i nawet z jego boską krwią musiał stawić czoła sceptycznemu, a może raczej wypranemu z rozumu społeczeństwu. Brakowało mu dowodów, a sam Raoun był szybszy i poinformował zawczasu swoich ukochanych wiernych, że pod jego nieobecność Farvana zajęła się nimi na jego życzenie. W ten sposób śmiertelnicy nie potrafili zrozumieć, jakim cudem to ich bóg stał za tym wszystkim. Bóg, który zajmował się nimi już od dobrych kilkunastu pokoleń. Prędzej im było uwierzyć, że to Farvana oszalała, być może od zbyt dużej odpowiedzialności, lub też od dawna miała taki niecny plan, żeby zaskarbić sobie serca wielu, a potem z uśmiechem na twarzy oglądać, jak zdezorientowany świat niknie w jej złotych, wcale nie takich zbawiennych płomieniach.
Sam bóg Raoun wystąpił publicznie w tej kwestii, dzieląc się z ludem swoimi odczuciami. Powiedział, że sytuacja Farvany niesamowicie nim wstrząsnęła, a on nie może uwierzyć, że tak łatwo jej zaufał. W końcu coś złego mogłoby się stać i z jego wiernymi. W odpowiedzi lud podziękował za jego bezgraniczną opiekę.
Główny kapłan zniknął w tajemniczych okolicznościach. Któregoś dnia po prostu słuch po nim zaginął; nie wrócił do domu ani nie zjawił się w świątyni. Ludzie szukali go zawzięcie, bowiem bóg Raoun otwarcie okazał zmartwienie jego zniknięciem, ale kapłan nie został odnaleziony. Ani chociażby jego ciało.
A Cogadha powoli zaczynało dopadać szaleństwo.
Nie rozumiał ani trochę poczynań jego nowego wroga – wroga, który szybko otrzymał tytuł tego największego. Pojawił się nagle, nikt nie wiedział, skąd przybył, nikt go wcześniej nie znał. Zaczął szerzyć chaos niczym jeden z najgorszych demonów chodzących po świecie. Nawet za takiego Cogadh go posądzał. Opętał Farvanę, wykorzystał jej wspaniałą moc do siania spustoszenia, brutalnego zabijania wielu niewinnych. Demon jak nic.
A jednak nie działała na niego sól. Czyżby jakiś wytrzymalszy? Sam byt powiedział, że nie był żadnym demonem. Ale mógł najzwyczajniej w świecie skłamać, jak to mieli w nawyku ci rogaci terroryści. Bóg Wojny już nie wiedział, co miał o tym myśleć. Co miał w ogóle zrobić...
Kopnął drzwi do głównej sali świątyni tak mocno, aż je wyważył z zawiasów. Drewno przechyliło się, a następnie z ciężkim hukiem upadło na kamienną posadzkę. Cogadh stanął w wejściu, posłał niemal śmiercionośne spojrzenie w stronę siedzącego na swym tronie Raouna.
— Raoun — to brzmiało bardziej jak groźne warknięcie niż wypowiedzenie jego imienia.
Przywołał miecz do ręki, wykonał zamach i cisnął nim prosto w stronę wroga. Broń leciała z zawrotną prędkością, szybciej niż gdyby była wystrzelona z katapulty. Frunęła jak strzała, wycelowana centralnie między oczy.
Lecz gdy ostry jak brzytwa koniec klingi miał sięgnąć ciała, Raoun zniknął – rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie śladu. Broń natomiast wbiła się prosto w oparcie tronu, ostrze wyjrzało z drugiej strony.
Cogadh machnął ręką, miecz przyleciał do niej. Trzymając go mocno, w pełni gotowy do kolejnego ataku, zaczął rozglądać się uważnie dookoła. Oczy próbowały wyłapać choćby najmniejszy ruch, uszy najcichszego dźwięku.
— Porywasz się z motyką na słońce — rozbrzmiało tuż koło jego ucha.
Peleryna zafalowała, gdy Bóg Wojny obrócił się gwałtownie na pięcie. Machnął ostro mieczem, głownia świsnęła, jednak przecięła jedynie powietrze. Stanął na nieco ugiętych nogach, rozejrzał się dokładnie. Przywołał drugi miecz, przygotował się do ruchu.
— Walcz jak prawdziwy bóg, a nie się ukrywasz jak tchórz — warknął swym niskim głosem. — Bez mocy kogoś innego na nic cię nie stać?
— Niby wprawiony w boju, a jednak nie potrafi poprawnie określić swoich szans — znów usłyszał koło ucha.
Wykonał kolejny atak, lecz i ten zakończył się niepowodzeniem. Wróg pojawiał się i znikał, nim ostrza boga zdołały choćby odbić wizerunek celu w swojej lśniącej powierzchni. Cogadha powoli krew zalewała.
— Ja to tak widzę — zaczął — boisz się stawić mi czoła, dlatego posuwasz się do niegodnych wojownika czynów.
— A czy na wojnie liczą się jakiekolwiek zasady?
Spojrzał za siebie, był pewien, że wreszcie dostrzegł twarz tej parszywej istoty, lecz nim silna ręka pociągnęła za sobą miecz, wszystko spowiła całkowita ciemność, a kontakt z rzeczywistością gwałtownie się urwał.
Gdy ponownie otworzył oczy, nie znajdował się w budynku, który zaślepieni kłamstwami śmiertelnicy okrzyknęli świątynią Raouna. Stał w zupełnie innym miejscu, innym środowisku. Zbyt znajomym.
Zamiast w świątyni demonicznego boga był w swojej własnej. Choć musiał poświęcić kilka sekund, nim ją rozpoznał. Sufit się walił, kawałki rozbitych witraży porozrzucane były po spękanej posadce. W kilku miejscach dało się dostrzec groteskowo duże plamy krwi, prowadzące do nieruchomych ciał kapłanów. Cogadh patrzył na to wszystko ze zgrozą wymalowaną na twarzy. Spuścił wzrok na trzymany w ręku miecz, niemal cały lśniący skapującym z niego szkarłatem.
— Panie, oszczędź mnie... — doszło wtem jego uszu.
Odwrócił głowę, ujrzał klęczącego przed nim młodego śmiertelnika w szacie, jedynego w zasięgu wzroku, który jeszcze oddychał. Cały umorusany krwią i brudem, z wieloma otwartymi ranami i łzami spływającymi wzdłuż policzków. Spoglądał na bogach, lecz nie prosto w oczy, złożone do modlitwy dłonie drżały wręcz przeraźliwie.
Bóg zmierzył go wzrokiem, zamierzał czym prędzej pomóc, gdy wtem dostrzegł leżącą przed wiernym niewielką kartkę. Schylił się, powoli ją podniósł, spojrzał na zapisaną niecodziennym pismem wiadomość:
Wróć do swego życia, póki je jeszcze masz.
Przygryzł mocno dolną wargę, aż poczuł w ustach metaliczny posmak. Zacisnął dłoń w pięść, gniotąc tym samym papier.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz