Raam był facetem zdolnym wyrzucić kogoś za drzwi bez ich otwierania.
I akurat wtedy, kiedy ta umiejętność asury tak bardzo by im się przydała, Raam postanowił zostać w domu.
Kurwa.
Zdarzało im się chodzić po podłych barach, ale tym razem sceneria wyglądała rodem jak z jakiegoś filmu dziejącego się w alternatywnej rzeczywistości, kiedy to nie magia, ale wojna nuklearna rozdarła świat na części, zmuszając ludzi do krycia się pod ziemią, starannego pilnowania antycznych konserw z jedzeniem i picia podłego zajzajeru, który od biedy dało się nazwać alkoholem. Wystrój straszył, reszta klientów też, tylko alkohol to wcale nie był żaden zajzajer, Ignis zaś nie zamierzał tego przyznać. Karp miał rację – lokalizacja i miejscówka podłe, ale za barem siedział chyba certyfikowany alchemik.
— W sumie dlaczego nie chciałeś znowu iść do The Web? — spytał Dorsza, gdy ten w końcu przymknął się na moment, docierając do zakończenia jakiejś kolejnej, debilnej historyjki.
Syren posłał mu jeden z repertuaru swych wkurwiających uśmiechów, lecz sięgająca włosów dłoń i to parsknięcie śmiechem na początku wypowiedzi kazały sądzić, że pytania nie brał na klatę tak sprawnie, jak zazwyczaj.
— Daj spokój, Zapałka, jesteśmy tam już za często. Trochę odmiany może? Jakieś urozmaicenie? Czy zdziadziałeś już do reszty, masz jeden jedyny ulubiony bar w całym Stellaire i nie zamierzasz chodzić nigdzie indziej?
— Myślę, że to bardziej kwestia tego, że przez te wszystkie gry zadłużyłeś się u Charlie i unikając pójścia do The Web chcesz uniknąć spłacenia długu — podsumował go profesjonalnie Arieth.
Dante posłał mu urażone spojrzenie.
— Wiesz co? Nie musiałeś tego mówić na głos! Ja nie jestem typem mężczyzny, który unikałby takiej odpowiedzialności!
— Ale to prawda — odparł zmiennokształtny, popatrując na niego bystrymi, ptasimi oczami, nie przeszkadzając sobie kisnącym nad szklanką Ignisem.
Do baru poszli trochę dziwną, okrojoną ekipą.
Arieth często zbierał się dość wcześnie, wychyliwszy z nimi może ze dwie kolejki, teraz jednak siedział twardo, choć zaczynało robić się już późno. Dla odmiany Raam, niezmordowany bywalec wszelkich zakrapianych wyjść, zgarniający zgonujących członków drużyny i serwujący im nad ranem mocarny posiłek zdolny postawić na nogi umarłego, wymówił się tym, że ma co innego do roboty i nie może z nimi pójść.
— Mistrzostwa krykieta, nie ma innej opcji — podsumował jego odmowę Ignis.
Seymour od jakiegoś czasu był nie w sosie, więc oczywiście że wymiksował się ze wspólnego wyjścia, ale Ignis go nie winił. Postanowił, że poczeka trochę, pozwoli mężczyźnie ułożyć rzeczy po swojemu, a jeśli były czarodziej będzie z tym zwlekał, wtedy się z chłopakami za niego wezmą. Analogiczny los czekał Virgila, bo wilkołak też ostatnio mniej się odzywał, w studio siadał jakoś bardziej przycupnięty i nie uśmiechał się tyle, ile powinien – jednak jego los leżał w płetwach Dantego.
W każdym razie, siedzieli we trójkę. Ignis z Dantem przerzucając się typowymi dla siebie komentarzami, Arieth zaś wtrącając niewinne wypowiedzi, sprawiające, że jeden z drugim parskał we własną szklankę.
— Ograniczony jesteś, Karpiu, że tylko szyjesz. Tak czułem, że te twoje płetwy do niczego więcej się nie nadają.
— Nadają się do spuszczenia ci wpierdolu, Zapałka.
— Ale nie umiesz ani robić na szydełku, ani na drutach. Haftujesz? Też nie. Widzisz, żadnych dodatkowych technik, żeby się rozwijać.
— Twoja stara — odpowiedział mu profesjonalnie Dante. — A na ilu instrumentach ty grasz, co? Geniuszu?
— Na trzech.
— Moje nerwy się nie liczą.
— Muzyk nie musi grać na wielu instrumentach, żeby być ekspertem w swojej dziedzinie — wtrącił Arieth.
— I kto to mówi — prychnął Ignis. — Przypomnij, na ilu ty grasz.
— Na ośmiu.
Teraz to Dante parsknął w szklankę.
— Nudziło ci się?
— Tak — odparł Arieth z rozbrajającą szczerością. — Dlatego wybierałem sobie instrumenty uznawane za niszowe.
— Czyli jakie na przykład?
— Akordeon, okarynę, lirę korbową…
— Co to jest, do kurwy nędzy, lira korbowa?
— Instrument strunowy składający się z pudła rezonansowego, skrzynki tangentowej, co najmniej jednej struny melodycznej i smyczka kołowego z korbą.
— Prościej, Arieth, Karpiowi tu już mózg paruje — odezwał się Ignis, spojrzał na Dantego. — Lira na korbkę, czego nie rozumiesz?
— Twojego poczucia humoru, Zapałka. Jak wszyscy zresztą.
— Ja czasem nie rozumiem żartów…
Nie zauważyli nawet, że głos Arietha jakoś utonął w ogólnym hałasie i dźwięku strzelającej ze starego głośnika muzyki, gdy zmiennokształtny przeniósł swoją uwagę gdzieś indziej.
— Jak taki łeb, jak Arieth, nie ogarnia, to z tobą serio jest coś ciężko nie tak, Zapałka.
— Mówi palant, który dla sportu zmienia się w pierdoloną rybę!
— …ale tam to chyba nie są żarty.
Mimo alkoholu szumiącego w głowie, nagle poważny tembr głosu basisty sprawił, że przejaśniło się pod czaszkami, a szum ucichł. Ignis odstawił szklankę, podążył za spojrzeniem Arietha.
Stolik stał nieco z boku, a siedząca przy nim trójka klientów baru do tej pory niewinne chichrała się nad kuflami z piwem. Krasnolud z krótką, młodzieńczą brodą, do tego chyba czarodziejka i chyba genashi, świętowali widocznie jakąś swoją okazję, stukając się co jakiś czas naczyniami, poklepując po plecach, opowiadając coś zawzięcie i gestykulując. Scena wyglądała jak tysiąc podobnych, ot, grupa przyjaciół spędzała razem czas nad szklanką czegoś mocniejszego, wieczór jakich wiele.
Komuś się to widać nie podobało.
Dwóch facetów pojawiło się znikąd – chuj wie, czym byli, chyba półork i odmieniec, na dodatek jeden brzydszy od drugiego. Towarzyszyła im jakaś babka z dziwnie wygolonym łbem i w podartej kurtce z ćwiekami. Podeszła do stolika, oparła się biodrem o blat, klepnęła krasnoluda w tył głowy, akurat gdy pił, więc piwo polało się po brodzie, po spodniach, poleciało i na podłogę. Krasnolud się obruszył, kobieta się zaśmiała, odrzucając głowę w tył. Coś powiedziała, genashi odpowiedział, siedząca przy stoliku czarodziejka zmarszczyła gniewnie brwi. A potem głosy się podniosły, ktoś wygroził pięścią, kto inny odpowiedział środkowym palcem, aż w końcu jeden z dryblasów złapał krasnoluda za brodę.
— O chuj…! — Usta czarodziejki ułożyły się w te słowa tak wyraźnie, że Ignis nie musiał jej nawet słyszeć.
Szarpnięcie, krasnolud poleciał, zaraz za nim jego kufel.
— Czemu obsługa nie reaguje? — spytał Arieth, w lekkiej panice zerkając na Ignisa.
— Nie ten typ lokalu.
Kurwa, pomyślał genashi. Na początku ich kariery zdarzało im się posiedzieć w podejrzanych miejscach, gdzie przypadkowe wybuchy agresji nie były takie znowu rzadkie, ale w takich przypadkach zazwyczaj wystarczało, by Raam wstał od stołu, popatrzył po ludziach, przeciągnął się i poszedł do kibla, żeby na sali zapanował ład i spokój. Teraz, jak na złość, asury z nimi nie było.
Odmieniec złapał czarodziejkę za ramię, kobieta prysnęła mu magią w twarz, złote iskry osypały się po torsie. Palant tylko się zaśmiał.
— Musimy coś zrobić, to nie może tak wyglądać — Głos Arietha wszedł w wyższe rejestry. — Zadzwonię po policję.
— Będzie pozamiatane, nim przyjadą.
— Bo to my zamieciemy — odparł Dante, wstając od stołu.
— Idę z tobą — Ignis też wstał.
— Nie pierdol, siedź na dupie.
— Sam siedź na dupie.
— Ja będę siedział na dupie — powiedział Arieth. — Wy idźcie.
Szybka wymiana spojrzeń, Ignis sądził, że Dante wie, o co chodzi, syren myślał pewnie to samo. I poszli.
— Dante, daj mi… — zaczął Ignis, lecz Dante już pojawił się za plecami półorka, obdarzył chłopa uśmiechem, który nie sięgał szkiełek.
— Chujowo tak wylewać cudze piwo, nie sądzisz?
— Pierdol się — poradził mu tamten kordialnie.
Dante zacmokał z niezadowoleniem.
— Mamusia nie nauczyła, jak się zachowywać? — Przeniósł wzrok na drugiego złamasa. — Jak się dziewczynę chce poderwać, to się jej kwiatki kupuje, a nie za ramię szarpie. Chcesz porady z odpowiednim bukietem?
— Żebym ja cię, gnoju, zaraz za coś nie szarpnął.
— Dante, kurwa, nie eskaluj tego — szepnął do niego Ignis, syren jednak zbył go machnięciem ręki. — Jak im zaśpiewam, to…
— Cicho, Zapałka, potem będziesz autografy rozdawał.
— Ale ja nie o tym…!
— Co, obrońcy uciśnionych się znaleźli? — zadrwiła wygolona kobieta, podchodząc do nich z zaczepnym uśmiechem wymalowanym na twarzy. — Rekompensujecie sobie coś, wpierdalając się w cudze sprawy?
Dante już otwierał usta, by jej odpowiedzieć, Ignis złapał go za łokieć.
— Zaśpiewam im i…
— Nie będziemy śpiewać — warknął nagle poturbowany krasnolud, zbierając się wreszcie z podłogi. — Będziemy się napierdalać!
Tego właśnie Ignis chciał uniknąć, z takim zamiarem przyszedł do stolika, lecz było za mało czasu, nie przedyskutował planu z Dantem, i widać obaj mieli trochę inne podejście do rozwiązania tej sytuacji.
— Kurwa!
Wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Poleciały pierwsze ciosy, Ignis nie zdążył nawet podnieść dłoni, by się zasłonić. Cudem odskoczył od cudzej pięści, nie miał nawet czasu zobaczyć, co wyczynia Karp. Krasnolud już się na kogoś rzucał, zasadzając na rzepki kolanowe, znów strzeliły złote iskry, ktoś krzyknął, a potem już nie tylko oni się napierdalali. Klienci byli chyba przyzwyczajeni do takich akcji, przyzwyczajona była też obsługa, bo zamiast próbować rozdzielić ekipę, zamiast zadzwonić po policję, albo zrobić cokolwiek, co ostudziłoby atmosferę, wszystko rozkręciło się w okamgnieniu. W niekontrolowany sposób, całkowicie chaotycznie, Ignis miał wrażenie, że trafił nagle w środek pogo.
W końcu ciało przypomniało sobie o treningu, Ignis podniósł pięści, zajebał w jakąś wyszczerzoną gębę.
Gołą ręką, wcale nie w worek, tylko w zupełnie twardą, kanciastą twarz – uczucie było dziwne, szczególnie, gdy coś chrupnęło mu pod pięścią, a przeciwnik zatoczył się do tyłu, runął na czyjeś plecy, zniknął w przelewającym się tłumie. Zaraz zastąpił go kolejny, ten jebany odmieniec, zasadził się na Ignisa z czymś ciężkim w ręku. Machnął, genashi odskoczył, zderzył się z kimś, stracił równowagę. Coś ciężkiego świsnęło, właśnie ta utrata równowagi pozwoliła wokaliście zachować zęby. Zerknął w bok, mignęła mu grzywa jasnych włosów, od uszu doszedł wkurwiajacy śmiech.
— Piosenka! — wysoki głos Arietha przebił się nad ogólnym tumultem. — Nie bij się, tylko śpiewaj!
Żeby to było takie, kurwa, proste, pomyślał Ignis, odskakując ponownie od odmieńca, usiłując wyszarpać dla siebie choć trochę przestrzeni.
Brak gitary nie był problemem, podobnie hałas i krzyki – jego głos się przebije, nie miał co do tego wątpliwości. Tylko że ledwie dwa wersy piosenki były nieporównywalnie wolniejsze niż najbardziej niezdarny cios. Musiał się jakoś odsunąć, wyjść poza zasięg tego całego rozpierdolu.
Stół.
Teraz było na nim tylko trochę piwa i resztka stłuczonego szkła, lecz w nasiąkniętym procentami, podlanym adrenaliną umyśle genashiego blat wyglądał totalnie jak scena i nadawał się do tego, by z jego wysokości zacząć śpiewać. Ignis uchylił się przed kolejnym ciosem, sprzedał komuś haka, a potem wskoczył na blat, glany trochę pojechały mu po piwie.
Ujebał spodnie na kolanach, ale to nic. Stanął nabrał tchu, skupił swoją magię. Mocniej, niż na jakimkolwiek koncercie, nie patrząc na to, ile ze swego serca przeleje w serca innych, myśląc tylko o tym, by zakończyć tę jebaną bójkę i by zapanował pokój.
— Imagine all the people, livin' life in peace — zaczął, głosem z łatwością przecinając panujący hurgot. — You may say I'm a dreamer, but I'm not the only one.
Ucichło szybko, większość zwróciła się ku genashiemu. Pięści zamarły, wzniesione do ciosu, gdy moc muzyki, przywołana z głębi tego płomienistego serca, wypalała z umysłu agresję i myśl o bójce, skłaniała, by w przeciwniku zobaczyć brata, odpuścić mu, wybaczyć.
— I hope someday you'll join us, and the world will be…
I wtedy kufel trafił Ignisa prosto w czoło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz