Przez ostatnie parę lat zbliżające się walentynki były dla Ignisa zabieganym, nieco irytującym czasem, kiedy Norbert planował im jakiś jeden, serduszkowy koncert, a poza tym były głównie wywiady. Z tym, że najczęściej te wywiady wcale nie były takie, jakie Ignis lubił, czyli nie dotyczyły muzyki, tylko jakichś durnot. Oczywiście, że dziennikarze musieli zadać pytania o sprawy osobiste, choć Norbert sam wyraźnie im mówił, że żadnej odpowiedzi od członków zespołu nie dostaną, i niech lepiej skupią się na czymś sensowniejszym. Ale cóż, widać trzeba było poddać się walentynkowemu szaleństwu, nawet jeśli wypowiedzi muzyków, że „jeśli będzie o czym mówić, to powiedzą” nie odpowiadały satysfakcjonująco na żadne zadane przez dziennikarzy pytania.
Tak przynajmniej dla Ignisa wyglądała większość walentynek, tych, które nastąpiły między jego próbami założenia Voxa a chwilą obecną.
Teraz jednak było inaczej, bo gdy dziennikarz spytał go, z czym kojarzą mu się walentynki i czy myśli o kimś podczas tego święta, Ignis nie odpowiedział od razu, potrzebował tej krótkiej chwili, by sformułować zdanie i powiedzieć, że nie, nie myśli o nikim, to święto nie niesie dla niego żadnej głębszej wartości, ale oczywiście, cieszy się szczęściem innych ludzi, pozdrawia wszystkich swoich fanów, a jego serce należy wyłącznie do muzyki.
Ignis serio nie lubił mijać się z prawdą.
Zastanawiał się nad tym, czy nie wysłać chociaż jakiejś wiadomości. O kwiatach też myślał, a jakże, choć krótko i raczej dlatego, że Dante chwalił się na lewo i prawo swoją wiedzą o tym, jak odmienne kwiaty i bukiety potrafią przekazać różnorodną treść – od takiej zupełnie uprzejmej i spokojnej, przez głęboko emocjonalną, aż po taką, która mówiła o najczystszej nienawiści. Ignis trochę nie wierzył, że ktokolwiek, poza tym walniętym Karpiem i jego legendarnym doktorkiem (Ignis chłopa na oczy nie widział, ale jak go ten wkurwiający syren opisywał, to gość chyba nie mógł przez ulicę spokojnie przejść, żeby ktoś mu się do nóg nie rzucił) zwraca uwagę na to, co tam kwiaty w ogóle symbolizują – liczyło się to, czy są ładne i po prostu trafiają w czyjeś gusta. Sam Ignis doceniał gest, w końcu zdarzało mu się otrzymywać kwiaty, uważał je jednak za mało przydatny prezent – rośliny najczęściej postały trochę, trzeba było im wodę wymieniać, a potem więdły i nadawały się tylko do kosza. Gdyby Ignis miał komuś coś dać, postarałby się jednak, by było to coś trwalszego, bardziej personalnego albo po prostu przydatnego. Kwiaty wydawały się mu zbyt prostym i ulotnym prezentem.
Serce mówiło jedno, bo Ignis nawet miał pomysł, jaką wiadomość wysłać, ale potem odezwał się rozum, i palec znieruchomiał nad ikonką nagrywania, a brwi genashiego ściągnęły się powątpiewaniem. Muzyka wypełniała każdy moment jego życia – gdy nie miał w ręku gitary, to nucił coś pod nosem, albo wymyślał nowy tekst, albo siedział z chłopakami, i nawet, jeśli akurat się obijali, wydurniając z Karpiem w barze, to nadal muzyka gdzieś tam była, nigdy go nie opuszczając. Może dlatego nie miał nawet czasu na to, by zastanawiać się nad innymi rzeczami, i może dlatego sytuacja z Maeve trochę wymknęła mu się spod kontroli.
Fajnie grasz, Ignis, ale partner z ciebie żaden.
Słyszał to już parę razy, ubrane w nieco inne słowa, czasem po prostu od znajomych, ale również i od osób, z którymi łączyło go coś więcej, a przynajmniej chciał, by ich coś łączyło. Niestety, to po prostu nie wychodziło, a powody, choć różne, to źródło miały to samo.
Ignis zawsze stawiał muzykę ponad swym partnerem.
Na początku chodziło o brak czasu i zbyt sporadyczne spotkania. Czuję się tak, jakbyśmy mieszkali w innych krajach, a studiujemy na jednym wydziale! — usłyszał, a zaraz potem było — Nie pisałam się na związek na odległość! No i ot, parę miesięcy walczącego na wietrze ognia, by potem zimny popiół można było zbierać na szufelkę. Kolejna próba, i tym razem zarzut, że u jego boku nie ma perspektyw, że z muzyki nie da się przecież żyć, że ona nie utrzyma ich obojga, kiedy on będzie brzdąkał po zadymionych, podejrzanych barach. Poczucie stabilności, bezpieczeństwa? Nie, kiedy on wracał zygzakiem nad ranem, z gitarą przewieszoną przez plecy, bo procenty robiły swoje, a używanie magii głosu wyciskało z niego całą energię. A potem ta ostatnia próba, która wydawała się być początkiem czegoś trwalszego, ale zakończona tym, że Ignis stracił napisaną przez siebie piosenkę i przy okazji wiarę w to, że powinien dalej szukać i gdzieś tam jest ktoś zdolny włożyć dłonie w ogień, dotknąć serca, które znało tylko muzykę.
Czas minął i zaleczył rany, serce nie nauczyło się nic, podążając za swoimi porywami, ale umysł pamiętał, więc genashi westchnął w końcu, odłożył telefon na szafkę i sięgnął po gitarę. Dłonie miał stworzone do trzymania gryfu, a nie cudzej ręki.
Niby wszystko szło dobrze, niby fanom podobał się ostatni koncert, niby było po wywiadach, i Ignis powinien czuć się odprężony i szczęśliwy, ale to nie była prawda. Genashi rozlewał się przy stole, okazjonalnie interesując się przypieczonymi frytkami, lecz na zaczepki Karpia odpowiadał mało satysfakcjonująco, i generalnie było po nim widać, że to nie był jego wieczór. Seymour rozglądał się po przypadkowych kątach, Virgil siedział nieco zbyt sztywno, Raam dla odmiany marszczył brwi, klepnął w końcu Ignisa w plecy, mężczyzna prawie połknął własną szklankę.
— Za co? — burknął, rzucając perkusiście urażone spojrzenie.
— Co ty dzisiaj taki nieruchawy?
— Zmęczony jestem, daj żyć — westchnął Ignis.
— Starzejesz się, Zapałka, tylko zmęczony i zmęczony. Co ty niby takiego męczącego ostatnio robiłeś? — spytał Dante, a dźwięcząca w jego głosie troska brzmiała niemal szczerze.
— Wytrzymywałem z tobą, cymbale.
Syren zacmokał z niezadowoleniem.
— Jak zwykle niewdzięczny. I teraz to z tobą nie można wytrzymać.
— Co się mnie wszyscy tak uczepiliście?
— Nikt się ciebie nie uczepił, po prostu chcemy ci pomóc. — Dante obdarzył go swoim najbardziej wkurwiającym uśmiechem. — Chodź, Zapałka, będziesz nam teraz śpiewał.
— Nic nie będę śpiewał!
Na te słowa nawet Seymour odwrócił się w jego stronę, popatrzył ze zdziwieniem.
— Dzwonić po karetkę?
Jeszcze parę gniewnych wypowiedzi i w końcu Ignis został przemocą zaciągnięty do innego pomieszczenia, ciśnięty na kanapę, a następnie obdarowany mikrofonem i kolejną szklanką szkockiej.
— Gadałem ze znajomymi — zaczął Dante, wybierając coś na panelu — i oni mi polecili piosenki, od których się poskładasz.
— Daj spokój z tym karaoke, ile można. — Genashi spróbował odłożyć mikrofon.
— Znaczy, że nie dasz rady?
— Nie mówię, że nie dam rady, po prostu…
— Tchórzysz?
— Nie, do chuja pana!
— Jasne, jasne, ale śpiewać nie chcesz.
Ignis skrzywił się, napił nieco alkoholu.
— Dawaj tę piosenkę. Ale jedną, zmęczony jestem.
Dante błysnął kłem w uśmiechu.
— Jedną. Pewnie, że jedną. — Kolejne parę piknięć na panelu, krawiec wybrał genashiemu przeciwnika. — Dawaj. Ta jest z gry – ostatnio poskładała was piosenka do gry, to akurat powinieneś zebrać wpierdol.
Ignis zmrużył oczy, z głośników popłynęło intro.
— Wpierdol to ty zaraz zbierzesz — odparł, wstając. Poprawił mikrofon w dłoni, dopił resztę zawartości szklanki. — I stawiasz mi następną kolejkę.
Nie, ten wampirzy uśmiech wcale nie był jakiś podejrzany.
— Ile będziesz tylko chciał, Zapałka.
Zajebiście ostre curry przygotowane przez Raama, wraz z płynną lawą w formie herbaty, sprawiło, że kac minął jak ręką odjął, nie do końca przywrócił jednak pamięć. Poprzedni wieczór rozmywał się Ignisowi w umyśle, genashi pamiętał tylko jakieś obłąkane rejestry, które wyciągał na karaoke, no i syrena, smarczącego coś pod barem, że go Zapałka z torbami puści. Humor mu się jednak poprawił, troski trochę przygasły, dzień zapowiadał się w miarę znośnie. Nawet pomimo daty w kalendarzu.
Dante, jak się okazało, nie wypił nawet ułamka tego, jaką objętością alkoholu podlał Ignisa, tłumacząc się tym, że on się musi spakować i że gdzieś wyjeżdża, ale gdzie i po co, tego nie chciał powiedzieć. Ignis domyślał się, że pewnie wychodzi gdzieś z tym swoim doktorkiem – skubaniec się zrobił naprawdę nieznośny, gdy przychodziło do tego jego nowego chłopa, rybi pysk mu się nie zamykał i genashi naprawdę wchodził na wyżyny cierpliwości, żeby nie spróbować mu go ręcznie zamknąć.
Poranek wciąż był dość wczesny, gdy Ignis wylegiwał się na wzorzystej kanapie, przyjemnie kulisty od przypraw i ryżu. Raam ogarniał kuchnię po posiłku, w końcu odłożył ostatnie talerze i wrócił do salonu, do Ignisa.
— Będę się powoli zbierał. Dzięki za ogarnięcie mnie.
Raam machnął mocarną dłonią.
— Nie ma sprawy. Tylko biletów nie zapomnij.
Ignis zmarszczył brwi.
— Jakich biletów?
— Do muzeum czekolady.
— Muzeum Czekolady? — Ignis usiadł prosto. — Nie znam ich.
— To nie zespół, Ignis, kurna — Raam usiadł naprzeciwko na jakiejś pufie. — Normalne muzeum, takie o czekoladzie.
Ignis wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę.
— Raam, co ty pierdolisz?
— Tę swoją laskę wczoraj zaprosiłeś, nie?
— Jaką moją laskę?
— Tę wróżkę od Dantego.
— Maeve?!
— Nie pamiętasz?
— Nie?
— To już pamiętasz. — Asura błysnął zębami w uśmiechu. — Nie ma za co.
Cisza zapadła w pstrokatym, wypełnionym zapachem przypraw salonie.
— Więcej z wami nie piję — oznajmił twardo Ignis.
Dante uciekł z kraju, więc Ignis nie miał jak mu dosadnie powiedzieć, co sądzi o jego debilnym pomyśle i całym planie przeprowadzonym w barze. Ten cholerny kombinator, śliski węgorz i podstępny sandacz, zgarnął dwa bilety do tego całego muzeum czekolady, następnie zaś wykorzystał geniusz muzyczny Ignisa do tego, by spić go ile wlazło, a gdy genashi kontaktował piąte przez dziesiąte, wmanewrował go w zaproszenie Maeve do owego muzeum. Wróżka się ucieszyła, Ignis z niedowierzaniem przeglądał ich wspólne wiadomości.
— Nawet literówek nie ma — mruknął pod nosem, nim wrócił spojrzeniem do szafy, próbując wymyślić, co w ogóle na siebie założyć.
Niby ta zdradziecka flądra zmusiła go jakiś czas temu do kupienia nowych ciuchów, ale Ignis nie był do końca przekonany, czy wydobyć je w ogóle z tej szafy, czy odpuścić całość. W końcu jednak westchnął, stwierdzając, że raz kozie śmierć i niech będzie. Jeden raz może wyglądać inaczej, niż zazwyczaj, choć cały czas zadawał sobie pytanie, co on, do cholery ciężkiej, w ogóle wyprawia.
Pytanie Maeve, ta cała sprawa z kwiatami, do tego jeszcze koperta i jej zawartość. Ignis najczęściej nie miał problemu z tym, by nazwać drzemiące we własnym sercu emocje, teraz jednak wystarczyła mu mniej niż minuta spędzona w towarzystwie Maeve, by pojawił się w nim skomplikowany kłąb, którego nie dało się tak łatwo rozplątać.
Powinien był wysłać te jebane kwiaty.
Nie powinien był ich wysyłać, przecież już jakieś dostała.
Jak spotka tego gościa, to mu w ryj natłucze.
Jak spotka tego gościa, to życzy mu powodzenia, podziękuje i pogratuluje.
Maeve zasługuje na kogoś lepszego.
On mógłby być kimś lepszym.
Kartka prawie wypadła mu z dłoni, zwalił to na wiatr, nim spojrzenie w końcu padło na to, co się na tej kartce znajdowało i nim Ignis wykrzesał z siebie jakąkolwiek odpowiedź. Głos mu trochę zamarł, słowa nie przyszły od razu, gdy cały ten chaos uczuć na moment się rozplątał, zapłonął tak, jak powinien był, nim umysł zabrał się za wyjaśnianie rzeczy i tylko mu wszystko skomplikował.
— Jest piękna — powiedział w końcu, nim podniósł wzrok na Maeve. — Dziękuję.
Tym razem uśmiech faktycznie sięgnął oczu, nie było w nim żadnych obaw, żadnej rezerwy ani skrępowania sytuacją.
— Cieszę się, że ci się podoba — odparła Maeve, splatając puste teraz dłonie.
— Pewnie, że mi się podoba. Postawię na odtwarzaczu — obiecał.
Odtwarzacz był bodaj najważniejszym elementem jego mieszkania, stojąc na tym samym piedestale, co gitara i monstrualna liczba płyt, winyli oraz kaset. Ignis troskliwie schował kartkę z powrotem do koperty, kopertę zaś do plecaka, następnie znów zwrócił się do Maeve.
— To jak, idziemy na czekoladę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz