20 lutego 2024

Od Merlina do Song Ana

Merlin nie raz się zastanawiał, jak to się w ogóle działo w jego życiu, że proste rzeczy, które powinien był być w stanie wykonać bez żadnego problemu, nagle urastały do rangi jakiegoś niemożliwego zadania, kiedy wszystko szło nie tak, jak powinno. Przecież to nie był jakiś bardzo skomplikowany przepis, nie trzeba było tego ciasta kręcić nad głową, jak pizzę, ani nie trzeba było go składać i zawijać, jak pierogi – wystarczyło tylko wymieszać ze sobą składniki w odpowiednich proporcjach, i tyle. Nie trzeba było do tego żadnego kursu cukiernika, ani kursu gotowania, ale widać Merlin, chociaż potrafił zrobić to i owo w kuchni, jak zwykle dodał do przedsięwzięcia swoją typową „szczyptę” chaosu i destrukcji, no i taki był tego efekt.
Banan na suficie.
Młody czarodziej naprawdę nie mógł być bardziej wdzięczny Song Anowi za to, jak ten sprawnie wziął się za sprzątanie tego bałaganu. Bo Merlin był przekonany, że to w całości jego wina – nie raz przecież coś leciało mu z rąk tak po prostu, a rzucone zaklęcie przemieniało się w groźną magię, kiedy tylko on próbował zrobić coś za pomocą własnych czarów. Nie inaczej musiało być z robotem kuchennym, który gdy tylko zobaczył Merlina, postanowił od razu zrobić mu na złość. Wiadomo, biednemu zawsze wiatr w oczy wieje.
Chłopak westchnął ciężko i boleśnie, mierząc wzrokiem tkwiącą na suficie packę jedzenia.
— To chyba kwestia mojego przyrodzonego pecha. Zawsze, jak coś robię, to coś musi pójść nie tak.
— Na pewno nie może być aż tak źle — odparł Song An, wyrzucając ostatni brudny ręcznik papierowy do kosza. — Przecież najczęściej wszystko dobrze ci wychodzi, a że wypadki się zdarzają, to przecież każdemu się zdarzają.
Merlin pokiwał głową, choć bez przekonania.
— Niby racja, ale eh… Wolałbym, żeby te wypadki nie zdarzały się mi aż tak często.
Song An wrócił spojrzeniem do plamy na suficie.
— Możemy spróbować użyć drabiny — podsunął. — Macie może w domu drabinę?
— Mamy w szopie, ale powiem Ci, że nie wiem, czy ona się tu w ogóle zmieści. Kuchnia i tak jest dość zagracona, no i boję się, że jak spróbujemy wnieść tu drabinę, to potłuczemy coś po drodze.
Drugi młodzieniec pokiwał głową.
— Tak, w sumie to nie byłoby trudne, i wtedy byłoby tylko więcej problemów. Co innego na zewnątrz, w lesie, a co innego w domu…
— No właśnie… Krzesło chyba by nie dało rady, ten sufit to jednak jest wysoko. Mamy w sumie jeszcze stół, można by go podsunąć.
— Myślisz, że wytrzyma?
Merlin spojrzał na stół w jadalni. Cóż, wytrzymywał mnogość talerzy i jedzenia, lecz chłopak nie był pewien, czy utrzyma osobę. Bo z lekcji fizyki pamiętał (tym razem ten jeden raz słuchał i się przyłożył do nauki), że jak ciężar się rozłoży na większej powierzchni, to jest o wiele lepiej, niż jak się on skupi tak w jednym konkretnym miejscu. I stół spokojnie stał, gdy ciężary rozkładały się na całym blacie, ale gdyby oprzeć stopy na samym jego środku, to mogłoby być różnie.
— Nie wiem i też nie wiem, czy dobrze będzie to sprawdzić. — Merlin westchnął ponownie, nie wiadomo już, który raz tego dnia, i oparł dłonie na biodrach. — Ale wiesz, jak jeszcze możemy zrobić?
— Jak?
— Ja cię tak trochę podsadzę.
Zaskoczenie odmalowało się na twarzy młodzieńca.
— Serio?
— Tak — odparł Merlin, a potem coś sobie uświadomił. — Znaczy, nie że tak ręcznie i w ogóle. Tylko tak no – magicznie.
— Jak mnie będziesz magicznie podsadzał?
— No, telekinezą. Że ty staniesz na stole, a ja cię tak wezmę i trochę odciążę. Podniosę cię po prostu, żeby ten stół na pewno nie poszedł. Jak będziesz chciał, nie?
Brwi Song Ana uniosły się, a potem usta wygięły się w podekscytowanym uśmiechu.
— Pewnie, że chcę. Nigdy wcześniej nikt mnie nie podnosił telekinetycznie!
— Poważnie? — Zdziwienie zabrzmiało w głosie Merlina.
On właściwie cały czas był telekinetycznie podnoszony, znaczy bardziej za dzieciaka, jak jego siostry wciąż zachowywały się jak obdarzone magią, dzikie zwierzęta, a ich odpowiedzią na przeróżne rzeczy, było ucieknięcie się do magii wywoływania, i sianie wokół siebie zniszczenia. Dorośli czarodzieje nie załatwiali już spraw w ten sposób, tak po prostu łapiąc oponenta za fraki i ciskając nim gdzieś, niemniej jednak umiejętność dźwignięcia czegoś nadal pozostawała. Poza tym tak, jak Merlin miał niezbyt duże zaufanie do większości swoich czarów, tak w przypadku telekinezy wszelkie jego obawy znikały. Całego Song Ana by nie uniósł, ale tak trochę to mógł.
W każdym razie, gdy Song An już zgodził się, by Merlin pomógł mu dostać się pod sufit, całość przebiegła o wiele sprawniej, niż można by pomyśleć, biorąc pod uwagę to, jak często plany dwójki młodzieńców kończyły się sukcesem.
— Ale dziwne uczucie — powiedział Song An spod sufitu, starannie zbierając rozmazaną breję. — Czuję się jakiś taki lekki.
— No jesteś lżejszy, i to tak porządnie — odparł mu Merlin, z uwagą śledząc to, jak idzie radzenie sobie z ostatnim śladem zbrodni popełnionej przez nich na bananach.
— Dużo dobrych rzeczy można zrobić z magią — Kolejny kawałek ręcznika papierowego poleciał na blat, Song An wziął się za ścieranie jeszcze tego małego odprysku z boku.
— Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność — Merlin przytoczył słowa dziadka. — Dużo dobrych rzeczy można zrobić, ale jak coś pójdzie nie tak, to będzie bardzo, bardzo nie tak.
Sufit zalśnił czystością, Song An zszedł ze stołu i w końcu kuchnia zaczęła wyglądać tak, jakby nie zdarzył się w niej żaden wypadek.
— No i dlatego ja się staram tak nie używać magii centralnie do wszystkiego, bo to nigdy nie wiadomo, czy się człowiek z czymś nie pomyli — wyjaśnił czarodziej.
A potem w końcu mogli już przejść do tego, po co Song An w ogóle przyszedł do Merlina, i czym nie mogli zająć się przez tę lawinę przeszkód, jaką (na dobrą sprawę) sami na siebie sprowadzili.
— Dobra, Falkor — Merlin zwrócił się do swojego pupila. — To teraz lecimy się bawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz