28 lutego 2024

Od Seymoura do Virgila

Wspólne wyjście do filharmonii z chłopakami zawsze było dla niego czasem wyciszenia się i skupienia. Atmosfera tego miejsca, muzyka klasyczna, cały ten spokój i oprawa koncertu, sprawiały, że umysł się wyciszał, a były czarodziej nie myślał już o tym, co trzeba zrobić następnego dnia, jakie zadania jeszcze na niego czekały, i co tym razem zawalił. Filharmonia stanowiła bezpieczne miejsce, oderwane od świata i wszelkich doczesnych spraw.
Do czasu.
Usiadł, wpierw splótł dłonie, w końcu położył jedną na oparciu. Usilnie starał się nie myśleć o tym, że Virgil siedzi tuż koło niego, a jego dłoń spoczywa tak blisko, że niemal czuł promieniujące od niej ciepło. Wystarczyłoby mu tylko trochę się poruszyć, sięgnąć nieco, by chwycić mężczyznę za rękę i…
Wpierdolić mu się w przestrzeń osobistą.
Seymour zacisnął szczękę, przypominając sobie słowa Vi, wypowiedziane wtedy, w barze. Jakoś go to nie zdziwiło, że mężczyzna nie potrafił stanowczo pogonić palantów na starcie – to było takie podobne do Virgila i do jego miłego charakteru, żeby nawet takim skretyniałym frajerom, dostawiającym się do niego i radośnie ignorującym wszelkie sygnały, nie być w stanie jasno i wyraźnie powiedzieć, gdzie sobie mogą wsadzić wszystkie swoje marzenia o wilkołaku.
Palce muzyka mocniej wbiły się w oparcie fotela.
On dobrze wiedział, gdzie może sobie wsadzić swoje marzenia. Siedział więc sztywno, nie odwracając się nawet w stronę Vi, nie próbując spytać go szeptem między utworami, jak mu się podoba i na pewno nie rozmyślając o tym, jak dobrze na mężczyźnie leżał ten garnitur. Zamiast tego zacisnął wargi, zastygł w bezruchu, niczym marmurowa rzeźba, zdeterminowany, by nie dać po sobie poznać, co działo się w sercu i jak zajebiście źle sobie z tym radził.
Muzyka przepływała mu koło ucha, lecz nie potrafił się w ogóle na niej skupić. Zamiast tego zerknął lekko w bok, akurat tam, gdzie w panującym na widowni półmroku nadal dało się dostrzec te charakterystyczne, ciemne włosy. Zazwyczaj lekko poczochrane, teraz jednak starannie ułożone i uczesane – Seymour trochę nie mógł się nadziwić temu, że Ignis wyglądał równie naturalnie, leżąc najebany na kanapie, co siedząc odjebany w filharmonii. Genashi zapadał się w muzykę, odprężał pośród dźwięków, a muzykę klasyczną darzył takimi samymi uczuciami, jakie ludzie darzą swój ukochany dom rodzinny, w którym spędzili szczęśliwe lata dzieciństwa. Westchnął, odwracając w końcu wzrok od spokojnego oblicza wokalisty.
Jak zwykle, każdy z ekipy miał jakiś punkt oparcia, jakieś bezpieczne sanktuarium i źródło wewnętrznej siły, tylko on był sam jak palec i jedynym, gdzie mógł szukać wsparcia, było jego własne wnętrze. Ale Seymour starał się na to nie narzekać. Poradzi sobie, tak jak zawsze sobie radził – zaciskając zęby i prąc do przodu.
Zebrał dłoń z oparcia, splótł ją z drugą, palce zacisnęły się na tyle mocno, że kłykcie pobielały, lecz w spokojnym półmroku filharmonii niczego nie było widać. Tak samo jak nie było słychać bolesnego bicia serca, zagłuszonego miarowo płynącą muzyką.


Między końcem zajęć a czasem, gdy lodowisko otwierano za darmo dla każdego, było jeszcze parę minut. Seymour, choć czuł zmęczenie w ciele, postanowił pozostać jeszcze trochę, pojeździć nieco, oczyścić myśli.
Tafla pustoszała, gdy pozostali uczniowie, wraz z instruktorką, oddalili się w stronę bandy, jedno po drugim znikali za barierką, rozsiadając się wśród ławek, dyskutując, zdejmując łyżwy, sięgając do toreb po przekąski. Zniknęli Seymourowi z oczu, skryci za przejrzystą taflą pleksi, odbijającą światło lamp i mroźną barwę lodu. Zrobiło się ciszej, spokojniej, bardziej pusto. Muzyka, do tej pory zdominowana metalicznym dźwiękiem ciętego łyżwą lodu, wybiła mocniej, rozsnuwając się ponad twardą, zimową bielą lodowiska. Niespecjalnie porywała, stanowiąc raczej obojętne tło dla tego, co akurat robili łyżwiarze, nadając jednak całemu miejscu jakiegoś specyficznego, zamyślonego nastroju.
Seymour poprawił dopasowane, czarne rękawiczki, odetchnął głębiej, wsłuchał się w dźwięki. Biodra zakołysały się lekko, tym nieznacznym ruchem pchając go do przodu, gdy łyżwy ledwie odrywały się od tafli, sprawiając, że ciemna sylwetka zdawała się bez wysiłku płynąć ponad twardym lodem. Były czarodziej rozłożył ramiona, niczym gotujący się do lotu ptak, potem półobrót, i już Seymour jechał tyłem, mknąc nagle szybciej, ledwie lekkim ruchem łyżwy odpychając się, z każdym momentem nabierając prędkości. Niby muzyka nie była zbyt ciekawa, lecz ucho naturalnie wychwyciło melodię, ciało dopasowało się do dyktowanego przez nią tempa, pozwalając jej pokierować swoimi ruchami.
Seymour niespecjalnie skupiał się na tym, co konkretnie miał robić. Czas ćwiczeń już się skończył, teraz czarodziej chciał po prostu cieszyć się jazdą, gładką powierzchnią lodu i spokojem oferowanym przez puste lodowisko. Lekka wibracja zatańczyła wśród dźwięków, Seymour wykonał gładki najazd, zręczny salchow pojawił się tak naturalnie, jakby ku temu stworzono stopy muzyka.
I znów, delikatny łuk, jaki zakreślała łyżwa, te rozłożone jak do lotu ramiona, chwila napięcia, skok. Ostrze łyżwy błysnęło w świetle reflektorów, Seymour wylądował pewnie, ramiona rozwarły się szeroko w pełnym dostojeństwa ruchu. Na ten moment nic wokół niego nie istniało, był tylko pusty lód, obojętna melodia i jej interpretacja, płynąca z serca gitarzysty, wylewająca się na pustą biel zimowego chłodu, ściągająca go głębiej, dalej od rzeczywistości. Potrzebował tego. Czegoś, co oderwałoby jego myśli od jątrzącej się w sercu rany, którą usilnie starał się nie zaleczyć, tylko zamaskować.
Mężczyzna pozwolił się ściągnąć dalej, poddając crescendo i wznosząc ponad taflę za każdym razem, gdy melodia sama wymuszała skok. Pierwszy axel nie był taki trudny, brzmiał bardziej jak wprawka przed kolejnym, lecz potem, Seymour coraz głębiej zapadał się między dźwięki, kiedy jego serce samo dopisywało nuty między akordami, uszy zaś słyszały inny, bogatszy i bardziej rozbudowany dźwięk, dłonie podążały za melodią, której tam nie było. Kolejny skok, ciągnący akcent muzyki głębiej i mocniej, podkreślający linię melodyczną, wydobywający z tych obojętnych dźwięków pasję, ogień, siłę.
Łyżwa zakreśliła stanowczy łuk, metaliczny dźwięk zaśpiewał wraz z keyboardem, Seymour pomknął szybciej, gotując się do kolejnego, trudniejszego skoku, a mroźne powietrze zatańczyło wokół wyciągniętych dłoni. Brwi ściągnęły się, bo serce nie goiło tej pieprzonej rany, z każdym dniem było gorzej, zamiast lepiej, a zbudowana wokół duszy tama mająca zatrzymać spiętrzone uczucia, osiągała powoli swój limit.
Jasne włosy rozwiały się, część czmychnęła z gładkiego kucyka, pozwalając, by ten lekki chaos zawładnął nimi, kryjąc spojrzenie muzyka za kurtyną jasnych pasm. Seymour odgarnął grzywkę, kroplący się na skroniach pot zagarnął niepokorne pasma. Jeszcze parę skoków, jeszcze chwila oderwania od rzeczywistości, nim powietrze rozdarł ten przykry dźwięk dzwonka oznajmiający, że od teraz tafla należy do każdego.
Seymour zwolnił, opuścił dłonie. Jego wzrok mimowolnie powędrował w stronę bandy i tych zapór z pleksi, oddzielających lodowisko od trybun. Muzyk zmarszczył brwi, zmrużył oczy – tej przytłaczającej, ciemnej sylwetki, nie zapomniałby nigdy. Odcinała się zbyt mocno na tle rozmytego tła, a te mocarne ramiona, które tyle razy widział, jak grają na perkusji, przebijały się przez refleksy światła, kryjące to, co działo się poza taflą lodowiska. Mężczyzna płynnym ruchem podążył w stronę postaci, wyhamował przy bandzie, pchnął skryte w bladym plastiku drzwiczki, zerknął na przyjaciela.
— Raam? Co ty tu…?
Nie dokończył. Oczywiście, że gdy tylko wzrok przywykł do lekkiego półmroku panującego poza oślepiającą bielą lodu, pierwsze, co dostrzegł, to ta smukła sylwetka, której jego spojrzenie mimowolnie szukało.
— A, tak pomyślałem, że spróbuję znowu z tymi twoimi łyżwami. Nawet wziąłem sobie kogoś, żeby mnie dopingował.
Virgil nieśmiało uniósł okrytą rękawiczką dłoń, lekki rumieniec, pewnie od panującego wokół chłodu, zdobił jego policzki, sprawiając, że Seymour potrzebował chwili, by pozbierać myśli. Łyżwy tkwiły już na stopach wilkołaka, lecz mężczyzna nie poczynił kroku, by wejść na taflę. Seymour potarł o siebie opuszkami, zaśnieżone łyżwy stanęły w końcu na tej czarnej gumie, jaka wyściełano okolicę wejścia na lodową taflę. Były czarodziej podszedł bliżej, instynktownie spinając mięśnie, jakby miało mu to pomóc w bardziej naturalnym zachowaniu.
Próbuję być miły dla gości jego pokroju, a oni potem nie słuchają mojego „nie”.
Seymour odetchnął głębiej, siłą woli podpierając tamę, na szybko szpachlując jakiekolwiek pojawiające się w niej pęknięcia.
— Jeździłeś już kiedyś? — spytał zupełnie normalnie, luźno, tak po przyjacielsku, popatrując na wypożyczone łyżwy i te rękawiczki, bardziej narciarskie, niż dobre do łyżwiarstwa, kryjące dłonie grafika.
Musiały być takie ciepłe.
— Jeszcze nie, pierwszy raz mam łyżwy na nogach.
Seymour uśmiechnął się lekko.
— A jeździłeś kiedyś na rolkach albo wrotkach? — Wilkołak pokręcił głową, muzyk tylko machnął dłonią. — Nie martw się, to nie takie trudne.
— Dobra, dobra. — Wciął się Raam. — Mnie już tyle uczyłeś, a dalej się wypierdalam na tym jebanym lodzie.
— Bo jeździsz jak pokraka — odparł swobodnie Seymour, nim wrócił uwagą do Virgila. — Nie martw się, Raam jest po prostu specjalnym przypadkiem, a wypierdolić się to żaden wstyd.
Mężczyzna parsknął śmiechem, Seymour wcale nie stracił na moment koncentracji. A potem wilkołak wsparł dłonie o ławkę, spróbował wstać, nogi zachwiały się, gdy stopy oparły się na wąskich, metalowych ostrzach. Gitarzysta tego nie planował – po prostu podążył za instynktem, wyciągając dłoń do mężczyzny, oferując mu pomoc i oparcie.
— Nie patrz w dół. Te łyżwy wcale nie są takie wąskie i chybotliwe, jak się wydaje, na pewno dasz radę.
Virgil podniósł na niego spojrzenie, na moment zawiesił je na wyciągniętej dłoni, nim ostrożnie ją chwycił, drugą ręką niezgrabnie złapał się wewnętrznej strony bandy. Nogi trzęsły się lekko, kostki wyginały do środka, nienawykłe do sztywności i balansowania na ostrej krawędzi metalu. Mężczyzna niepewnie oderwał jedną stopę, spróbował zrobić krok, wsparłszy niemal cały ciężar ciała na bandzie.
— Musisz patrzeć do przodu, wtedy będzie ci łatwiej.
Vi podniósł wzrok. „Do przodu” to było w tym wypadku idealnie na Seymoura. Był czarodziej podziękował w duchu bogom, że ledwie co zszedł z tafli, a ten przyspieszony oddech i zaczerwienione policzki, to była wina wysiłku i kolejnych skoków.
Śliczne ma te oczy.
Virgil postąpił kolejny krok, zbliżył się do wejścia na lodowisko. Seymour gładko wszedł na lód, nie puszczając otulonej rękawiczką dłoni, nie zerkając nawet za siebie – za dobrze znał już to lodowisko, mógł w pełni skupić się na drugim mężczyźnie.
— Hej, a ja? — zawołał za nim Raam.
— Ty nawet, jak się wypierdolisz, to najwyżej lód popęka. Dasz radę — odkrzyknął do niego Seymour, nim na powrót skupił się na Virgilu. — Ten próg to nic wielkiego. Po prostu zrób krok przed siebie.
— Łatwo powiedzieć — mruknął Vi, mierząc wzrokiem te pięć centymetrów stopnia, jaki dzielił gumę pod ławkami od twardej powierzchni lodu.
Zaparł się dłonią o bandę, niepewnie uniósł jedną łyżwę, ostrożnie wyciągnął ją nad taflę.
Seymour zareagował błyskawicznie. Odepchnął się, pociągnął Virgila za sobą, łyżwa stuknęła o lód, zaraz dołączyła do niej kolejna, zaś okryta rękawiczką dłoń puściła się bandy, instynktownie złapała to, co miała przed sobą. Muzyk parsknął śmiechem, gdy grafik ścisnął jego dłonie z mocą imadła, szeroko rozstawiwszy stopy, mimowolnie pochylając się w dół, ku bieli lodu.
Po prostu padnij mi w ramiona.
— Mówiłem, żebyś nie patrzył w dół, to będzie łatwiej. — Seymour odciągnął Vi dalej od bezpiecznej bliskości bandy, prowadząc go na wciąż relatywnie pustą taflę.
— To nie jest… — urwał, podniósł wzrok, lecz plecy pozostały pochylone. — To nie jest takie proste.
Po prostu mnie obejmij.
— Wszystko jest trudne, póki nie okaże się łatwe — odparł, nieznacznie kołysząc biodrami, pozwalając łyżwom na subtelny ruch i nadając im obojgu niespiesznego tempa. Skręcił lekko, dopasował się do kręgu, po którym jeździli pozostali łyżwiarze.
Vi uśmiechnął się, może trochę mocniej wsparł na jego dłoniach, w końcu wyprostował plecy. Raam burczał coś, wychodząc w końcu na taflę, lecz czarodziej radośnie go zignorował.
Po prostu bądź bliżej.
— Postaraj się teraz mieć nogi trochę bliżej siebie. Będzie ci łatwiej na nich ustać.
Virgil instynktownie spojrzał na własne stopy, przelotnie stracił równowagę, Seymour podtrzymał go, chwytając pewnie za łokcie.
— Uch, dzięki…
— Mówiłem, żebyś nie patrzył w dół.
Grafik skinął głową, uśmiechnął się ponownie, a ten cień, jaki pojawił się na policzkach, to na pewno była wina chłodu.
Po prostu uśmiechaj się do mnie.
Seymour znów ruszył, łagodnie ciągnąc mężczyznę za sobą. Virgil zbliżył mocniej łyżwy, znów zachwiał się, lecz tym razem lżej, sam odzyskał równowagę. W końcu stanął pewnie na lodzie, wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym przed sobą. Seymour tylko na moment stracił wątek.
— Dobrze. To teraz spróbujemy nauczyć cię jazdy.


Dopóki nie nadał swoim uczuciom nazwy, wszystko jeszcze jakoś działało i dało się ogarnąć. Teraz jednak te emocje, jak cholerne potworki z baśni, które robiły się materialne i groźne, kiedy nadało się im imię, gryzły go od środka, zatruwając humor, myśli i w ogóle wszystko. Przecież mu to w końcu minie. Jakoś. Praca nad okładką się skończy, siłą rzeczy kontakt z Virgilem się rozluźni, może grafik nie będzie tak często wychodził z nimi do baru, dojdą inne zajęcia, praca nad kolejnym krążkiem, jakaś trasa koncertowa, i to wszystko się rozmyje, a jego uczucia, które nigdy nie miały racji bytu, zwyczajnie zwiędną i znikną, skoro on sam nie będzie ich podsycał.
Tylko że teraz był rozpierdol.
Sen nie nadchodził – Seymour przekręcał się z boku na bok na swym gargantuicznym łóżku, usiłując znaleźć sobie jakąś wygodną pozycję i w końcu usnąć, ale żadna pozycja nie była wygodna, skoro to myśli uwierały, uciskając go dokładnie tam, gdzie miał w sercu wszystkie źle zrośnięte blizny. W przypływie desperacji zaczął zastanawiać się nad tym, jak z podobnymi rzeczami radziła sobie reszta zespołu.
Z Ariethem było prosto. Raam go kiedyś spytał, tak zupełnie luźno, kiedy całą piątką zwalili się Ignisowi na głowę, w tamtych dawnych czasach, gdy genashi mieszkał jeszcze w pokoju z kątem wyposażonym w palnik, udającym namiastkę kuchni, i wiecznie zajętym kiblem na korytarzu. Spytał, czy chciałby chłopaka albo dziewczynę, a Arieth odpowiedział grzecznie i obojętnie „Nie, dziękuję” zupełnie tak, jakby Raam proponował mu kawę albo herbatę. Ioannis, na rozmowy o sprawach sercowych, zawsze miał wiele mądrych słów do powiedzenia, takich naprawdę trafiających tam, gdzie powinny, zapytany zaś o swoje doświadczenia, enigmatycznie odpowiadał, że w swoim życiu wyrobił już normę płomiennych romansów, którą bogowie mu przydzielili, i teraz skupia się na innych rzeczach, w nich szukając poruszeń serca. Raam zauraczał się w jakichś cyckach przynajmniej raz w tygodniu, żeby zapomnieć o nich gdy tylko wchodził do studia i siadał do perkusji. A jeśli chodziło o Ignisa, to…
Z Ignisem zawsze był rozpierdol.
Chłop nie był zdolny się zauroczyć, on potrafił się tylko zakochać, i to tak po ignisowemu, czyli szczerze i głęboko, oddając drugiej osobie całe to swoje płonące serce. Jak jego związki się rozlatywały, to nie było co zbierać, Ignis głęboko to przeżywał i przez te parę pierwszych dni był nie do życia. Tylko że on sobie z tym radził, po swojemu ale skutecznie. Seymour pamiętał, jak genashi zalegał u niego na kanapie (z Ioannisem stwierdzili, że lepiej będzie, żeby Ignis nie siedział wtedy sam), zwinięty w obolały kłębek, ze słuchawkami na uszach, kurczowo trzymając się swojego odtwarzacza, jakby to było jakieś jego koło ratunkowe. Niewiele mówił, jeść też nie chciał, jeździł tylko do wynajmowanej sali prób i zamykał się w niej na cztery spusty wraz ze swą gitarą. Pilnował, by nikt go nie nachodził, więc Seymour nie miał pojęcia, co też Ignis grał, ale grał bez przerwy, sądząc po opłakanym stanie dłoni. Raz były czarodziej spytał go nawet, czy nie chce, żeby do niego dołączyć, wiedząc, że w muzyce genashi znajduje najlepszą przestrzeń do komunikacji, lecz Ignis pokręcił wtedy głową.
— Nie, Seymour. Ja teraz nie mogę z nikim grać, nawet z tobą.
— Dlaczego?
Spojrzenie miał zupełnie nie takie, jak Ignis miał normalnie.
— Bo zrobię ci swoją grą bardzo dużą krzywdę.
Ignis zawijał się w kokon z muzyki. Tak ciasny, że tamował krwotok z każdej sercowej rany, a potem genashi wpychał nuty tam, gdzie najbardziej bolało, one zaś leczyły, zrastały się z poszarpaną tkanką, aż nie zostawał żaden ślad. Dźwigał się z tego swojego rozpierdolu, bez względu na to, jak duży by nie był, wspierając się na swej gitarze, barkach reszty Voxa, a potem wracał na swoje miejsce, na ich czele, znów będąc gotowym do tego, by pozbierać jednego z nich, by razem tworzyć, grać i śpiewać. Radził sobie po swojemu, ale zdrowo i skutecznie.
Szkoda, że on tak nie potrafił.
Seymour zmarszczył brwi, gdy cichy do tej pory telefon piknął dźwiękiem przychodzącej wiadomości. O tak debilnej porze tylko jedna osoba mogła coś od niego chcieć. Normalnie były czarodziej nie zajmowałby się wiadomością, jedynie wyciszając telefon, by piszący więcej mu nie przeszkadzał, lecz teraz sytuacja była nieco inna, nastrój odmienny. Seymour wykaraskał się częściowo z zaplątanej kołdry, przeczołgał kawałek w poprzek materaca, aż sięgnął stolika nocnego i ładującego się telefonu.
Zapałka, któż inny. Typowa jego wiadomość, składająca się z przesłanego utworu i niczego więcej. Seymour nie musiał nawet go otwierać ani odsłuchiwać, po samej długości bezbłędnie rozpoznając piosenkę – ta sama, której cover Seymour usłyszał kiedyś w barze i której moc i przesłanie kopnęło go tak, jak tego potrzebował. Pchnął nietrzeźwiejącego od paru miesięcy czarodzieja do tego, by zagadał do chudzielca z dziwną gitarą, a potem okazało się, że chudzielec potrzebuje gitarzysty, a czarodziej – nowego celu w życiu. Dobrali się idealnie.
Seymour patrzył przez chwilę na wyświetlacz, aż ten zgasł, lecz nie wykonał gestu, by odpisać Ignisowi. Genashi też tego nie oczekiwał. Przesłanie konkretnego utworu, mając wiedzę o tym, ile znaczył dla Seymoura i z jakim okresem w jego życiu się wiązał, stanowiło subtelny gest i zapewnienie o tym, że co by się nie działo, Ignis pomoże mu jak tylko będzie w stanie, jednocześnie bez bycia nachalnym i zadawania niewygodnych pytań.
— Skubaniec — mruknął muzyk w ciemność, odkładając z powrotem telefon.
Miał nadzieję, że udało mu się zamaskować własny nastrój i z powodzeniem udawać, że nic się nie stało, nie nakręcił sobie sam rozpierdolu i żaden wilkołak nie ma z tym nic wspólnego, ale nie był w stanie udawać przez cały czas, a już na pewno nie przed chłopakami z zespołu. Westchnął. Ogarnie się. Musi. Po prostu nie miał innego wyboru.
Przekręcił się na drugi bok, spróbował jakoś wcisnąć poduszkę pod głowę, kołdrę na ramię. Leżał chyba w poprzek łóżka, ale już go to nie obchodziło. Zamknął oczy, usiłując uszczknąć choć te parę godzin snu, by następnego dnia nie chodzić półprzytomnym, lecz gdy sen w końcu przyszedł, nie przyniósł mu upragnionego odpoczynku. W jego śnie czarny wilk biegał za frisbee, poszczekując radośnie, brykając od osoby do osoby, ciesząc się ze wszystkimi i odbiegając coraz dalej i dalej, aż i frisbee, i ta góra miękkiego futra, zniknęły gdzieś daleko w perspektywie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz