Krótkie, pogodne parsknięcie śmiechem umknęło z wilczej piersi, prawie całkowicie zagłuszone przez resztę towarzystwa, wzrok powędrował na skwaszoną minę Dantego, przesunął się po lekkim uśmiechu Seymoura, nieznacznie poszerzonym, gdy metaliczne spojrzenie spotkało się z tym szafirowym. Nie trwali tak długo, jednak serce zdążyło przypomnieć sobie taniec, bliskość czarodziejskich pleców, zdążyło pożałować, że łokieć nie miał szansy zaczepnie szturchnąć smukłej ręki muzyka, a wilkołak ciekawsko zerknąć przez wytatuowane ramię, żeby z bliska obserwować dziejącą się magię.
Zdążyło na nowo zapragnąć oddania się Seymourowi. Vi przygryzł wargę, pierwszy przerwał tę chwilę, spuściwszy wzrok na trzymany w dłoniach telefon. Kontur ciemnych loków niewyraźnie odbijał się w naprawionym ekranie.
Dzięki. To nawet w połowie nie wyrażało wszystkiego, co cisnęło się mu na usta. Słaby i niesatysfakcjonujący zamiennik wielu słów, wątpliwy posłaniec myśli, gdzieżby przecież miały te dwie sylaby tak łatwo być w stanie przekazać każdy komplement, każdy zachwyt i miłe zaskoczenie? Jesteś niesamowity, wyjątkowy, bardzo uzdolniony w muzyce i magii, jesteś… piękny. Na wszystkie cholerne świętości, tak nieziemsko piękny, że Virgil rozwaliłby ten telefon jeszcze raz, tylko po to, żeby Seymour zreperował go znów na jego oczach, pozwolił przepłynąć szafirowym zaklęciom przez tatuaże, skąpać siebie i kawałek stołu w magicznym blasku, aż zakręciłoby się Vi w głowie od intensywnego zapachu wirujących w powietrzu czarów, po czym jak pies po sznurku powędrowałby za tym tropem i złożył twarz w dłoniach wyrobionych przez lata gry na gitarze.
Ramiona mimowolnie się spięły, jakaś przykrość przebiegła przez twarz. Czym właściwie różniło się to od rzeźb, które oglądał w muzeach? Choćby całe miesiące spędził na kręceniu się wokół marmurowego tworu, przychylnie wypowiadając się o fałdach antycznych szat, wpatrując godzinami w twarz rozanieloną pogodnym tańcem, rzeźba pozostawała rzeźbą, obojętną na jego przemyślenia oraz słowa, stojącą dumnie, wedle zamysłu artysty, tak kompletnie niewzruszona i obojętna na czcze marzenia obserwatora, w których porusza się ona i patrzy na niego równie czule. Mógł kunszt dzieła podziwiać i chwalić ile dusza pragnęła, lecz wszystko to odbiłoby się od gładkiej powierzchni kamienia, jak gdyby nigdy nieusłyszane.
Więc Vi milczał, starając się ograniczyć do tego zwykłego „dzięki”.
Dwa postukania telefonem w otwartą dłoń wystarczyły, żeby się namyślił i zmienił zdanie.
Dyskusja wróciła na swoje normalne, głośne tory, Dante żywo opowiadał o najbardziej absurdalnych sposobach, w jakie rozwalał swoje telefony, aż kiedyś matka zagroziła mu, że dostanie cegłę do użytku, a on odpowiedział, że pewnie zrobi nią komuś przypadkiem dziurę we łbie. Salwa śmiechu i grzmiące brzmienia metalowej piosenki zagłuszyły szuranie stołka, Vi zerknął ostatni raz po wszystkich szklankach i butelkach przy chłopakach, po czym zgarnął swoją, jedyną pustą i zwinnie przemieścił się na drugą stronę stołu.
Nie spojrzał na gitarzystę nawet przez moment od wstania, nie posłał żadnego sygnału, że chce do niego zagadać, lecz ten jakoś wyczuł jego intencje, obrócił się na swoim siedzeniu, zlustrował wilkołaka. Wobec tego ta ręka na ramieniu mężczyzny była zbędna, żeby przykuć jego uwagę, ale Vi i tak ją tam położył, nachylił się nieznacznie, wskazał palcem na prawie pustą butelkę.
— Chcesz jeszcze piwa?
Seymour skinął od razu głową, wywołał łagodny uśmiech na wilczych ustach. Virgil złapał za szyjkę z ciemnego szkła, skierował się do baru, sprawnie przeciskając się między rozhulaną klientelą baru, tylko cudem unikając zderzenia z kimkolwiek.
Barmanów było dwóch, oboje jednak wyglądali na solidnie zmęczonych, niecierpliwie spoglądali na wiszący nad alkoholami zegar, wyczekując wybicia godziny zejścia ze zmiany. Nie mieli czasu na uprzejmości z taką kolejką, ze zwyczajnym i neutralnym wyrazem twarzy obsługiwali podchmielonych ludzi, krzywiąc się trochę na każdą zbyt rozweseloną ekipę, która nie potrafiła się zdecydować. Vi znalazł koniec oczekujących, dostał się do klejącego się blatu, postawił na nim puste szkło, cierpliwie czekając, aż jeden z pracowników będzie mógł go obsłużyć. Z braku laku lepszego zajęcia wilkołak zaczął przyglądając się kolorowym butelkom na półkach, zauważył kilka ustawionych na wzór barw tęczy.
Ktoś obcy stanął zdecydowanie za blisko.
— Hej — rzucił, dotykając go własnym barkiem. Virgil wzdrygnął się, instynktownie odsunął o krok, otworzył szerzej oczy. Elf, gdzieś pewnie w jego wieku, uśmiechał się jakoś zalotnie, bez skrupułów przesunął wzrokiem z góry na dół i z powrotem po wilczym ciele, postąpił nieco do przodu, znów zmniejszając dystans między nimi. Gula, wytwór stresu i lekkiego przestrachu, spoczęła w żołądku.
— Hej — odpowiedział, posyłając mężczyźnie napięty uśmiech. Może gość nic od niego chciał, może to jemu się coś wydawało i wpadał w jakąś panikę? Tylko że Vi za dużo razy był w podobnej sytuacji, żeby nie wyczuć momentalnie, w jaką stronę zmierzała ta rozmowa. A on miał trudności z przerywaniem takich.
Gula się zwiększyła, kobieta na czele kolejki zamawiała chyba piętnastego szota na metalową tacę.
— Dobrze tańczysz — odezwał się znów nieznajomy, pochylił ku niemu, przekraczając jakąś kolejną granicę dyskomfortu. Pachniał słodkimi drinkami i mocnymi, owocowymi perfumami. Virgilowi zrobiło się niedobrze.
— Um… Dzięki — mruknął, zdobywając się na zerknięciem kątem oka na elfa. Jego uśmiech się poszerzył, wilkołak odwrócił prędko wzrok, wbił go w kran z piwem. Basy nagle przybrały na sile, zadudniły w uszach, rozeszły się wibracjami na pierś. Było za głośno, za tłoczno, za ciasno przy tym facecie.
— Serio, bardzo mi się podobały twoje ruchy.
— Jeszcze raz dzięki.
Elfi śmiech nie mógł być bardziej odpychający. Vi szukał sposobu na przybliżenie się jeszcze trochę do osoby przed sobą w kolejce.
— I uroczy do tego jesteś. — Wilkołak założył ramiona na piersi, uparcie patrząc przed siebie, na bar. — Może mogę postawić ci drinka? — zamruczał tamten.
Barmani wciąż potrzebowali nieco czasu, żeby do niego dotrzeć. Musiał wytrzymać, może gość się sam znudzi, zauważy w końcu oczywiste sygnały. Jak pójdzie za nim do chłopaków, to już żaden problem, oni go przegonią, ale na razie Vi był zdany na siebie.
— Nie, moi przyjaciele na mnie czekają — odpowiedział, kiwnął głową w głąb lokalu. Elf darował sobie zerkanie w tamtą stronę, spojrzenie mając przylepione do śniadej skóry. Grafik miał ochotę się podrapać po karku, ściągnąć z niego paznokciami niechcianą uwagę.
— Oj, na pewno nie obrażą się, jak zobaczą, że przeszedłeś w równie dobre towarzystwo.
Gdyby nie fakt, że wszystkie mięśnie w ciele mu się spięły, po prostu marząc o ucieczce od baru, Vi parsknąłby śmiechem.
— Nie, ja naprawdę…
— Tylko pogadać chcę, tak? — przerwał mu elf. — Poznać się lepiej, przecież nawet twojego imienia nie znam — mówił przesłodzonym głosem mężczyzna, wyciągnął ku niemu rękę. Coś ścisnęło Virgila za gardło, sparaliżowało nagle, te przed chwilą gotowe do ucieczki mięśnie odmówiły posłuszeństwa. — Widzisz, ze mnie równy gość jest i…
Barowe światło zgasło na moment wraz z ciszą między zwrotkami piosenki. Rażący swą intensywnością w oczy, szafirowy blask przepłynął przez mrok, odgradzając Virgila od natręta, magiczne wzory odtrąciły stanowczo elfią dłoń.
Chłodne polecenie mogło równie dobrze być groźbą.
— Nie dotykaj go.
Widoczność powróciła, tłum zawył. Wilkołak zamrugał, nie stojąc dalej niż pół kroku od pleców Seymoura. Spojrzał zdziwiony na jasną kitkę, na oślepiające tatuaże. Nie pulsowały znajomym, ciepłym światłem, tym towarzyszącym lekkim uśmiechom, zamiast tego magia wirowała w nich niespokojnie, burzyła się, jakby prosząc o uwolnienie i dorwanie kogokolwiek, kto doprowadził ją do tego stanu. Vi zerknął ponad ramieniem muzyka, gubiąc się w sytuacji.
— Kurwa, ty kto? — Elf zmarszczył brwi, prowokacyjnie zbliżył twarz do byłego czarodzieja. — Jego chłopak?
Gniewny błysk szafiru sięgnął koszulki obcego mężczyzny.
— A mam nim być, żebyś dał mu spokój?
Virgil rozdziawił usta. Dobrze, że były czarodziej tego nie widział.
Czy właśnie Seymour przyszedł obronić go przed tym facetem? I był gotowym nazwać się jego chłopakiem, by zapewnić mu bezpieczeństwo? Nagle Vi zapragnął trzech rzeczy na raz – żeby Seymour naprawdę był z nim w związku, przegonił tego natręta i potem dał się wilkołakowi przytulić.
Elf burknął coś pod nosem, spróbował złapać spojrzeniem metaliczne oczy, lecz muzyk mu to skutecznie uniemożliwił. Gdzie wychylała się głowa ze spiczastymi uszami, tam pojawiał się blady kark Seymoura i jakoś prościej trzymające się barki, kryjące za sobą Virgila. Nieznajomy zaklął, westchnął, wzruszył ramionami.
— Rozmawialiśmy grzecznie. Nic nie zrobiłem.
Były czarodziej prychnął kpiąco.
— Nie, tylko wpierdoliłeś mu się w przestrzeń osobistą i jeszcze pewnie wmawiałeś sobie, chuju złamany, że mu się to podoba.
Ani trochę Vi nie przeszkadzało, że ktoś przejął stery, wziął się za ogarnięcie obcego, w szczególności, gdy był to Seymour, za plecami którego poczuł się momentalnie lepiej. Ciekawe, czy gdyby teraz oparł się o niego, mężczyzna by się odsunął, czy może udźwignął ten dodatkowy ciężar, pozwolił mu się odprężyć i wyciszyć. Chyba wracały zawroty głowy, takie same, jak te przed mieszkaniem Valeriusa.
Elf wskazał palcem przed siebie. Rozważał stuknięcie nim Seymoura w pierś, ale ostatecznie się rozmyślił, popatrując niepewnie na szafirowe pulsowania tatuaży. Palec zawisł wymierzony w muzyka.
— Wyjmij kija z dupy.
— Żebym ja ci zaraz jednego nie wepchał do gardła. — Seymour pochylił się, elf zabrał rękę. Jasny kucyk zafalował lekko przy kiwnięciu w stronę wyjścia. — Tam są drzwi. Zawijaj swoją gównianą mordę stąd.
Noga nieznajome zaczęła nerwowo drgać, dłonie zakręciły po blacie na wpół opróżnioną szklanką.
— Drinka nie skończyłem pić.
Muzyk zerknął w bok, bez zastanowienia wyrwał szkło z ręki mężczyzny i wylał pozostały alkohol na elficką głowę.
Virgil z reguły nie popierał takich rozwiązań, ale Seymour robiący to w jego obronie mógł być wyjątkiem. Lekki uśmiech zaigrał w kącikach ust wilkołaka, gdy oglądał resztki niebieskiego drinka spływające po krótkich, kasztanowych włosach. Parę osób w lokalu się na nich obejrzało, ale nikt nie zareagował, nawet barmani wyglądali na tak samo znudzonych, co poprzednio.
— Skończyłeś — powiedział luźno Seymour, postąpił w przód. — Tam. Są. Drzwi — powtórzył dobitnie.
Tym razem wystarczyło. Gość zerknął na swoje zrujnowane odzienie, zwyzywał byłego czarodzieja, a potem wkurzonym krokiem zniknął z pola widzenia, przeciskając się do wyjścia z lokalu. Każda mijana przez niego osoba odsuwała się pospiesznie, nie kryjąc rozbawienia wywołanego jego wyglądem.
Seymour odwrócił się prędko. Jeśli przed chwilą w spojrzeniu była jakaś surowość, Vi nie mógł jej już dostrzec w zmartwionym szafirze. Mężczyzna uniósł delikatnie dłonie, tworząc z nich jakiś rodzaj asekuracji, gdyby wilkołak poczuł się słabo. Myśl o specjalnym osunięciu się w czarodziejskie ramiona pojawiła się i zniknęła błyskawicznie.
— Vi? Nic ci nie jest? — zapytał troskliwie muzyk.
— Nie, tylko… — zajebiście mi się podobało, jak go załatwiłeś? Nie wiem, czy jestem bardziej spięty tym wszystkim, czy zachwycony? Virgil odchrząknął, przeczesał ręką włosy. — Tylko mnie trochę wystraszył ten facet.
— Co podać? — wtrącił się nagle barman.
Seymour szybko wyręczył wilkołaka w składaniu zamówienia.
— Rum, szklankę wody i tego samego portera. — Mężczyzna za barem przytaknął, popędził po piwo na zaplecze. Muzyk podjął temat pogonionego elfa. — Skurwysyn. Żałuję, że nie rozbiłem mu tej szklanki na łbie.
— Zraniłbyś się w rękę.
— Jemu by się stała większa krzywda.
Grafik parsknął śmiechem, w ślad za nim poszedł Seymour, rozładowując napięcie swobodną wesołością, dopóki barman nie pojawił się ponownie, podał im terminal. Karta byłego czarodzieja uregulowała płatność, zanim Vi zdążył chociażby wyjąć własny portfel. Przesunęli się w bok baru, czekając jakoś z powrotem do chłopaków, mimo tego, że żaden głośno takowej zwłoki nie zaproponował.
Virgil dopił swoją wodę, sięgnął po szklankę z rumem.
— Seymour… — zaczął, szafirowe oczy od razu zwróciły się na niego. — Dziękuję. To mogło się zrobić bardzo niefajne bardzo szybko, gdyby nie ty.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Przegoniłbyś go sam niedługo.
— Nie, mówię poważnie. Ja słabo sobie radzę w takich sytuacjach. Próbuję być miły dla gości jego pokroju, a oni potem nie słuchają mojego „nie”. Nigdy nie wiem, kiedy już mogę się wkurzyć, a kiedy nie i jeszcze do tego się stresuję.
— Możesz od razu się wkurzyć — zauważył muzyk. Wilkołak zaśmiał się cicho, niepewnie.
— Niby tak. Ale zwykle staram się być bardziej pokojowy.
W końcu zauważyli machającego im Dantego, każącego im ruchem ręki wracać do stolika. Pokazali mu po kciuki w górze i ruszyli nieco mniej zatłoczoną częścią lokalu do reszty towarzystwa.
— To nie pierwszy raz coś takiego? — zapytał po drodze Seymour. Vi pokręcił głową.
— Nie.
Ostatnie dźwięki ciężkiej piosenki wybrzmiały z głośników, zaraz poleciała kolejna, ale wyczulony słuch jeden tylko słyszał głos.
— Rozjebałbym ich.
Wilkołak zmarszczył brwi.
— Kogo?
— Wszystkich tych dupków, którzy ci się kiedyś naprzykrzali — wyjaśnił muzyk. — Pokazałbyś palcem frajera w tłumie i by było po nim.
Virgil zamrugał, spojrzał na czarodziejską twarz, teraz ledwie muskaną szafirową poświatą tatuaży. Nie było tam jednak śladu żartu bądź śmiechu, jedynie ta urzekająca bojowość, szczera i zdeterminowana, aż to ciepło w środku, już teraz kojarzone z Seymourem, dało znów o sobie znać, a potem zniknęło, boleśnie przygniecione narzuconymi granicami, do których trzymania Vi musiał się usilnie przykładać od jakiegoś czasu. Dłonie owinęły się ciaśniej wokół szklanki z rumem.
Nie ułatwiasz mi, Seymour.
I ułatwiać tego dalej nie miał, bo tydzień później Ignis zarządził ukulturalnianie się całej ekipy w filharmonii i Dante bardzo wyraźnie powiedział, że tak, Seymour będzie i tak, do tego wystrojony i nie, nie może Vi przed tym uciec, bo wszyscy pojadą do jego domu i złoją mu dupę.
— Nie migam się dlatego, że nie chcę… — próbował się bronić wilkołak, przesiadując na kremowej kanapie w wypożyczalni garniturów i innych oficjalnych strojów. Już jedną tyradę dzisiaj zebrał o tym, jak to niedopuszczalne jest, że on wciąż nie ma uszytego pod siebie ubrania na takie okazje, Dante nie przestawał o tym burczeć pod nosem, przeglądając asortyment wypożyczalni. Dwa garnitury miał przewieszone przez przedramię, szary oraz taki o głębokiej barwie ciemnego błękitu. Syren prychnął lekceważąco na słowa wilkołaka.
— Ale ubzdurałeś sobie, że musisz unikać odjebanego Seymoura, inaczej ślina ci z pyska pocieknie? — rzucił zaczepnie, z tą irytująco słodką i złośliwą nutą w głosie.
Vi wbił mordercze spojrzenie w plecy przyjaciela, w końcu podniósł się z kanapy, pomaszerował w jego stronę. Dante odwrócił się zgrabnie, posyłając mu charakterystyczny półuśmiech.
— Skończ pierdolić — burknął grafik, sięgając po wybrane przez krawca garnitury do przymierzenia. Ten jednak przytrzymał wolną ręką ubrania, Virgil daremnie starał się je spod niej wyrwać.
— To było do mnie, czy do siebie samego? — zapytał syren, i choć jego uśmiech pozostawał na twarzy, tak za szkiełkami błysnęła jakaś powaga.
Wilkołak westchnął. Czy mu się to podobało, czy nie, Dante po tylu latach znajomości potrafił czytać z niego z jak otwartej księgi, wiedział dokładnie, co powiedzieć bądź zrobić, żeby go sprowokować, ale to nie znaczyło, że Vi nie zamierzał go odwieść od jego głupich pomysłów i chęci wypowiadania jeszcze głupszych tekstów.
— Nie będziemy teraz o tym rozmawiać — zarządził stanowczo.
Syren przyglądał mu się chwilę, po czym pokiwał na zgodę głową, pozwolił zabrać sobie garnitury.
— Nie — odparł. — Teraz nie.
Przed wejściem do gmachu filharmonii Vi zdał sobie sprawę, że chyba nigdy wcześniej tam nie zawitał. Dobra, raz jeden może, gdy tata poszedł odwiedzić jakiegoś kolegę po odebraniu syna ze szkoły, który potem kręcił się po pięknych, utrzymanych w jasnej tonacji korytarzach, nie mogąc nadziwić się ogromowi budynku. Lorenzo z Magią wybierali się tam na koncerty, ale rodzinnie jakoś nie udało im się pójść na żaden, wpierw Vi razem z bratem byli za młodzi i za szybko by się znudzili taką atrakcją, a potem jakoś filharmonia zebrała łatkę bycia miejscem mamy i taty, gdzie chodzili co jakiś czas na randki i rodzeństwo uznało, że chyba tak to powinno pozostać.
Vi skubał niebieski rękaw marynarki, Dante trzepnął go w dłoń.
— Nie rób tak.
— Nie mogę nic na to poradzić.
W holu zbierali się już zainteresowani koncertem, każdy schludnie ubrany, wyprostowany, z uprzejmym uśmiechem witający kolegów, którzy również zawitali na wydarzenie. Wilkołak starał się nie myśleć o tym, jak bardzo nie pasuje do reszty, krok mający sztywny, minę niepewną, więc przeniósł swoją uwagę na rzeźby lwów u dołu schodów prowadzących na salę. Gniewne, ryczały do siebie z przeciwnych stron, a mięśnie na muskularnych łapach zdawały się gotowe do zadrgania pod perłową skórą, skoku na przeciwnika.
Ledwo postąpił w ich stronę, chcąc się lepiej przyjrzeć, Dante capnął go za kołnierz, pociągnął w kierunku grupy muzyków, skutecznie przypominając mężczyźnie, że przecież mieli mieć towarzystwo.
Pewnie, że sobie wyobrażał przed tym wieczorem Seymoura w garniturze, odstawionego aż miło popatrzeć, lecz nawet jego wyobraźnia nie mogła przygotować go na widok tej głębokiej czerni ubioru, silnie kontrastującej z jasnymi, rozpuszczonymi włosami, nawet ona nie mogła wiedzieć, jak wystawne wnętrze starej budowli będzie robić za idealne tło dla szlacheckich rysów twarzy, podkreślając w nich ostrość linii.
Całe szczęście Seymour odezwał się pierwszy, bo jemu na dobrą chwilę zabrakło słów.
— Vi, wyglądasz… — przerwał czarodziej, przejeżdżając dokładnie wzrokiem po wilczym stroju.
Grafik uśmiechnął się delikatnie, dokończył zdanie.
— Dziwnie?
Były czarodziej prychnął cicho, rozbawiony. Dante rozpoczął jakąś dyskusję z Raamem i przy okazji robił użytek ze swojego zboczenia zawodowego, poprawiając ułożenie koszuli Ignisa.
— Elegancko — poprawił muzyk.
— Na tobie garnitur leży zdecydowanie lepiej — odparł Virgil, łącząc oba spojrzenia. Seymour nie skomentował, tylko wygiął wargi w skromnym uśmiechu, obciągnął mocniej rękawy koszuli na wytatuowane dłonie i zauważył, że tłum zaczął przepływać w stronę schodów, kierować się do sali, więc oni także powinni już pójść. Wilczy uśmiech nieco osłabł, Vi jednak starał się nie dać po sobie poznać lekkiej zmiany nastroju, przytaknął, ruszył za byłym czarodziejem i resztą zebranych.
Nieusłyszane, przypomniał sobie. Odbite od kamienia.
Umysł zatruła przelotna myśl, co Seymour mówił Ignisowi, gdy ten się wystrajał, co Ignis mówił Seymourowi, jaka była jego reakcja?
Rząd swoich siedzeń znaleźli szybko, wcisnęli się sprawnie na odpowiednie miejsca, genashi tylko delikatnie przytrzymał za łokieć Arietha, gdy ten chciał podążyć za Seymourem do jednego z krzeseł, pokazując wolną ręką Vi, by to on poszedł przed zmiennokształtnym.
Póki dyrygent nie wyszedł na scenę, były czarodziej pokazał mu rozkładaną ulotkę z programem wydarzenia, Vi popytał się trochę o etykietę, bo z tatą się bał o tym rozmawiać, zaraz by go wypytywał, co się stało, dlaczego idzie i z kim, czego oczywiście Seymourowi nie powiedział. Muzyk większość wytłumaczył w skrócie, a on grzecznie słuchał, tylko dwa razy łapiąc się na tym, że zaczyna odpływać, wsłuchując się jedynie w głos mężczyzny, a nie słowa. A potem wybiła godzina, wstępne oklaski docenienia artystów rozeszły się po sali, ręce z powrotem spoczęły na podłokietnikach.
To samo wyszło, ta jego dłoń, twarda od kamienia, niejednokrotnie zmęczona po żmudnej pracy z dłutem, opadająca tuż przy tej równie smukłej, znającej trudności tworzenia sztuki. Parę centymetrów, mniej tak naprawdę, ruszyłby małym palcem i dotknął go. Kolejny byłby serdeczny, następny środkowy, powoli przesuwałby je na wierzch bladej skóry, aż nakryłby czarodziejską dłoń całkowicie własną, ścisnął ją delikatnie i nie puścił przed końcem koncertu.
Mały palec się nie ruszył, nie ruszył się i Vi. Zastygł na siedzeniu, a powolna muzyka pierwszych skrzypiec przygrywała jego niespełnionym pragnieniom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz