02 lutego 2024

Od Ignisa do Liliana

Norbert Goldworthy, ich cudowny manager i autor sukcesu, jakim było Vox Metallica, często miewał pomysły, z którymi członkowie zespołu się po prostu nie zgadzali, a najbardziej nie zgadzał się Ignis, uważający wszystko, co nie było tworzeniem i graniem nowej muzyki, za całkowitą stratę czasu. Napięć na linii Norbert – reszta ekipy było mnóstwo, lecz przedsiębiorczemu mężczyźnie za każdym razem udawało się poskromić swych artystycznie uzdolnionych podopiecznych i wepchnąć ich tam, gdzie finanse i zdrowy rozsądek wymagały. Na nic zdawało się przekonywanie Ignisa, że gdy nie było Norberta, to nie było nawet na wynajęcie sali do prób i kupno nowych strun (a przynajmniej nie było, dopóki w zespole nie pojawił się Seymour wraz ze swym jakże zasobnym kontem bankowym), więc może manager wie, co robi, a te cyferki w jego laptopie i kolorowe słupki popularności to wcale nie żadna dekoracja ani kreatywny sposób na zirytowanie muzyka. Widać tak już miało być zawsze, że Norbert będzie proponował, Ignis będzie prychał i wywracał oczami, a potem i tak będzie robione po norbertowemu. Opór był daremny.
Była jednak taka kategoria pomysłów managera, które nigdy nie spotykały się z kręceniem nosem i uciemiężonymi westchnieniami. Jak Vox miał wśród szerszego kręgu społeczeństwa opinię heavymetalowych degeneratów, po których nie można było się spodziewać niczego dobrego, tak przy bliższym poznaniu opinia ta okazywała się całkowicie chybiona – panowie bardzo chętnie angażowali się we wszelkie akcje charytatywne i nigdy nie odmawiali, jeśli ich muzyka mogła komuś pomóc. Na dobrą sprawę Norbert musiał ich w tym trochę hamować, bo przecież musieli mieć i siłę grać na koncertach, z których były zyski, nie dało się wszystkiego robić za darmo.
To powiedziawszy, z tej sytuacji łatwo było wywnioskować, że członkowie Voxa mieli mierne pojęcie o tym, jak żonglować kontraktami i zobowiązaniami, by nie wylądować na bruku, za to mieli świetne pojęcie o tym, jak grać, by ich słuchano. Norbert na muzyce znał się różnie, lecz jeśli trzeba było zaplanować wywiady, koncerty albo całą trasę, mężczyzna nie miał sobie równych.
Bywały jednak takie wypadki, których nawet Norbert nie był w stanie przewidzieć.


Podróż do portalu, potem samo przejście przez portal – ten fragment przebiegł dość gładko, choć podróż wyczerpała zespół. Portal do odległego Bharatu znajdował się w końcu na północy Medwi, tak daleko od Stellaire, jak to możliwe, i gdyby tylko człowiek odważył się podróżować jeszcze nieco dalej, jego spojrzeniu w końcu ukazałby się koniec znanego świata, zatopiony na wieczność w niezbadanej mgle, z której objęć nigdy nikt nie wrócił. Ich przejście przez portal składało się w większej mierze z czekania – w prywatnym salonie, co prawda, ale nadal – i z Norberta latającego z papierami i pozwoleniami, by wszystko gładko poszło, by chłopcy nie przyciągali uwagi i nikomu z potencjalnie napotkanych fanów nie przyszło do głowy nic głupiego. Z całej ekipy tylko Raam nie narzekał na podróż, bo przecież gdy wracał do kraju na święta, podróżował jak zwykły zjadacz chleba, nie jak gwiazda rocka, więc całość zajmowała dużo więcej czasu i była o wiele bardziej męcząca. Gdy przyszło do wkroczenia w magiczną taflę, rosły asura zrobił to bez mrugnięcia okiem, jakby portal to były po prostu kolejne, zupełnie zwyczajne drzwi. Zaraz za nim podreptał Arieth, potem Seymour z Norbertem, na końcu zaś został Ignis wraz z Ioannisem.
Keyboardzista nabrał głębiej tchu, uśmiechnął się niepewnie.
Ioannis był najstarszym z członków zespołu (nie licząc Raama, ale określenie wieku asury stanowiło problem z pogranicza metafizyki i religioznawstwa), a większość jego życia wyglądała zupełnie inaczej. Uznany malarz, rozpoznawany nie tylko przez krytyków czy innych artystów, gładko przelewał swe serce na płótno, poruszając umysły i wyznaczając nowe kierunki w sztuce. Nie dało się go nazwać ekscentrycznym. Ioannis był ułożony, obdarzony łagodnym charakterem, wrażliwy na innych i sama jego obecność sprawiała, że ludzie wokół niego po prostu lepiej się czuli, świat zdawał się przybierać łagodniejsze barwy.
Dotyk dzikiej magii, losowy wypadek, w którym nikt nie zawinił, okaleczył Ioannisa, pozbawiając go zarówno wzroku, jak i ludzkiego wyglądu. Pogodne, dwubarwne oczy, zmieniły się w otchłanie magicznej ciemności, spięte w gładki warkocz włosy przypominały niemożliwy do opisania słowami chaos barw i kształtów, tańczący na niewidzialnym wietrze, a zgrabne dłonie wyciągnęły się nienaturalnie, strasząc chudymi palcami. Rozpaczliwe próby odwrócenia kalectwa zrujnowały mężczyznę tak finansowo, jak i psychicznie, pozostawiając marny strzęp człowieka tam, gdzie do tej pory stał światowej sławy malarz. Dopiero spotkanie z muzyką Ignisa sprawiło, że artysta ponownie odnalazł w sercu dość siły, by dźwignąć się z dna, na którym się znalazł, by spróbować odbudować własną, strzaskaną tragedią duszę. I choć udało się to w dużej mierze, Ioannis zaś odzyskał tak pogodę ducha, jak i ten charakterystyczny spokój, zaś brak wzroku zdawał się nie być dla niego przeszkodą nie do pokonania, tak bliskość magii, tej potężnej i trudnej do wytłumaczenia, którą na pewno był sam portal, wywoływała w mężczyźnie trudny do ukrycia niepokój. Ignis nie dziwił mu się. Podobna magia złamała jego życie, Ioannis miał pełne prawo czuć się nieswojo i stresować, gdy przyszło mu do ponownego zetknięcia się z czymś takim.
— Pójdziemy razem — powiedział do niego Ignis.
Tak, jak jego głos stanowił iskrę i blask, które przywołały pogrążonego w rozpaczy Ioannisa z powrotem do normalnego życia, tak i ten sam głos, ta obecność, miała wesprzeć go, gdy trzeba było stawić czoła temu, co wciąż wywoływało w nim lęk. Ioannis sięgnął, pobladłymi, długimi palcami znalazł dłoń Ignisa.
Ledwie parę kroków wystarczyło, zbliżyli się do drżącej tafli prowadzącej w stronę nienazwanego, zapachniało magią oraz tajemnicą, potem kolejny krok i już – stanęli pewnie w miejscu, należącym ponoć kiedyś do tego samego świata, teraz zaś odległym od Auranthii o niemożliwą do określenia odległość.
— Witamy w Bharacie — powiedział Raam, szczerząc białe zęby.


Oczywiście, że to jeszcze nie był koniec podróży. Zespół przenocował w pobliskim hotelu, odzyskał nieco sił, nacieszył się egzotycznymi potrawami. Dobry nastrój Raama udzielał się wszystkim, a w asurze trudno było poznać tego agresywnego dzikusa, którym niegdyś był.
Jego przyjaźń z Ignisem zaczęła się od ciosu pięścią, który w okamgnieniu posłał genashiego na podłogę, i to był chyba prawdziwy cud, że wokalista nie stracił ani jednego zęba, ani nie wylądował ze złamaną szczęką. Raam, mierzący ponad dwa metry asura, szeroki w barkach na tyle, by nie mieścić się w żadnych drzwiach, na dodatek obdarzony przez swych bogów dwiema parami ramion, bez problemu giął w swych mocarnych dłoniach stalowe pręty. Jakie wyzwanie stanowił dla niego taki Ignis, choć genashi sam nie należał do mikrusów. Ale to nie wzrost Ignisa sprawił, że Raam postanowił porzucić dotychczasowe życie i dołączyć do zespołu, lecz to była długa historia, lepsza na kiedy indziej.
W chwili obecnej asura siedział wraz z resztą zespołu, śmiejąc się serdecznie, gestykulując, podzwaniając toną złotej biżuterii i potrząsając gęstą grzywą hebanowych włosów. Ciemniejsza skóra, charakterystyczna dla obywateli Bharatu, błyszczała w świetle hotelowych lamp, a kolejne starannie przypieczone naany znikały w przepastnym żołądku perkusisty.
— Muszę dużo jeść, żeby mieć siłę tłuc potem w gary — mówił, zagarniając całe łyżki ryżu.
Ignis w to nie wątpił. Gdy Raam grał na perkusji, człowiek od razu wiedział, po co bogowie obdarzyli swego posłańca czworgiem aż tak mocarnych ramion.


Kolejny dzień mieli spędzić częściowo w samolocie, częściowo w autokarze. Ignis irytował się już nieco, bo podróż trwała i trwała, ciężko było posiedzieć z gitarą, lecz nastrój poprawiała mu perspektywa zbliżającego się koncertu. Bharatu nie odwiedzali przecież tak często, a fakt tego, że ten odłamek stanowił ojczyznę jednego z chłopaków, sprawiał, że mężczyźnie łatwiej było przeboleć przymusową przerwę od muzyki.
Wyjrzał przez okno autokaru, lecz wzrok nie skupiał się na widocznych za nim polach uprawnych, mieniących się przyprawowymi kolorami, tylko na odbijającej się w szybie sylwetce ich basisty.
Arieth, drobny zmiennokształtny, w najmniejszym stopniu nie wyglądał jak muzyk. Prędzej jak pracownik biurowy, jakiś analityk giełdowy, programista, czy ktokolwiek, kto siedzi dużo z nosem w ekranie i zajmuje się analizą wypełnionych cyferkami kolumn. Najcichszy i najspokojniejszy z całej ekipy, jednocześnie z największą wiedzą o muzyce, choć może trafniej byłoby powiedzieć, że z największą wiedzą tak po prostu, bo chyba nie było pytania, na które Arieth nie znałby odpowiedzi, a nawet jeśli nie znał w tym momencie, chętnie buszował w przeróżnych źródłach, by ową odpowiedź zdobyć. Arieth był specyficzny, jego szczerość potrafiła zostać nieprzychylnie odebrana, lecz gdy Ignis patrzył w te bystre, ptasie oczy, widział w nich jedynie dobre, pozbawione złej woli intencje. Basista zawsze zamykał rankingi popularności członków Voxa, lecz nigdy mu to nie przeszkadzało, Ignis zaś nie wyobrażał już sobie składu, w którym nie byłoby Arietha.
Wracając zaś do rankingów popularności, Ignis poruszył się, gdy na siedzeniu koło niego pojawił się nagle Seymour.
— Coś się stało? — spytał genashi.
Były czarodziej wzruszył ramionami.
— Raam wytłumaczył Ariethowi, jak się gra w chaturangę i teraz burczy, że chłop go ograł cztery razy.
— Czego innego się spodziewał po Ariecie?
— Spytałem o to samo, to się obruszył. Znasz Raama, za kwadrans mu przejdzie, ale lepiej niech posiedzi z Ioannisem.
Ignis uniósł się lekko na siedzeniu, zerknął w stronę tyłu autokaru.
Oczywiście, że ich środek transportu nie przypominał normalnego autokaru, takiego, jakim podróżowali normalni pasażerowie, pragnąc udać się gdzieś dalej. Ich autokar na dobrą sprawę niewiele różnił się od wygodnego pokoju z kuchnią, choć z oczywistych przyczyn, miał raczej długi i wąski kształt, lecz na niewygody w rodzaju niemieszczenia się na siedzisku albo niemożności ruszenia się ze swojego miejsca członkowie zespołu nie mogli narzekać.
— Lepiej niech posiedzi z Ioannisem — powtórzył za nim Ignis, zerknął na siedzącego obok gitarzystę.
W wielu miejscach byli z Seymourem podobni do siebie – obaj rzucili w diabły zaplanowaną przez rodzinę przyszłość, by podążyć za tym, czego naprawdę chcieli i pragnęli. Lecz o ile Ignis każdą przeciwność pokonywał siłą swej pasji i uporu, nie raz biorąc na siebie przerastające go zadanie i pakując przez to w większe tarapaty, o tyle Seymour był tym bardziej ogarniętym i logicznym, podchodzącym do problemów z chłodną kalkulacją i rezerwą. Mężczyźni spędzali razem dużo czasu, Ignis zaś czuł, że choć tak bardzo różnią się pozostałymi zainteresowaniami i preferencjami, Vox bez Seymoura to po prostu nie byłby ten sam zespół.
Były czarodziej miał mu chyba coś powiedzieć, gdy telefon w jego kieszeni zawibrował, Seymour wydobył urządzenie, zajął się odpisywaniem na jakąś wiadomość. Tymczasem zaś autokar skręcił lekko, zwolnił, zajeżdżając widać do jednego z miejsc postojowych.
— W końcu — mruknął Ignis, przeciągając się i wstając z siedziska, nim autokar na dobre się zatrzymał. — Chodź, pójdziemy się dotlenić.
— Mhm — Seymour nadal siedział z nosem w telefonie.
Ignis klepnął go na odchodnym w ramię, ruszył w stronę drzwi, z niecierpliwością bębniąc palcami po jednej z poręczy, nim autokar się w końcu nie zatrzymał i kierowca nie pozwolił im wysiąść.
Zatrzymali się… Ni to na jakiejś stacji benzynowej, ni to przy jakimś hostelu. Bharat był olbrzymi, drogi ciągnęły się w nieskończoność, a sieć pociągów nie była nawet w połowie tak gęsta, jak ta Novendyjska, toteż w tych mniej cywilizowanych, bardziej zarośniętych dżunglą regionach, dało się napotkać takie małe przylądki. Dało się w nich zjeść, wyspać, nabrać sił na dalszą drogę, a jeśli tego wymagałaby sytuacja, jakieś proste naprawy albo kupno podstawowych leków też było możliwe. Ignis spodziewał się, że papierosy tu powinni mieć. Inna sprawa była taka, że tych bharackich jeszcze nigdy w życiu nie palił, więc, co tu dużo mówić, brała go ciekawość.
Wysiadł, przeciągnął się, odetchnął głębiej rozgrzanym, wilgotnym powietrzem. Temperatura mu nie przeszkadzała, ale wciąż unosząca się w powietrzu wilgoć to było co innego, Ignis czuł już, że szczypią go od tego oczy.
Na tej samej stacji postanowił zatrzymać się jeszcze jeden autokar zdążający w to samo miejsce, zmierzający na ten sam koncert i mieszczący w środku muzyka.
Liliana Ignis znał bardzo przelotnie, w stu procentach od strony profesjonalnej, nie zdarzyło mu się jeszcze z mężczyzną pójść na parę głębszych i właściwie to genashi nie był pewien, czy Lilian dałby się gdzieś w ten sposób wyciągnąć. Ale mieli razem grać, spędzić trochę czasu, głupio byłoby się chociaż nie odezwać.
Muzyk wyszedł ze swojego autokaru, też się przeciągnął, odetchnął głębiej. A potem ich spojrzenia się skrzyżowały, Ignis uniósł dłoń w pozdrowieniu.
— Fajki mi się skończyły — powiedział genashi, podchodząc bliżej. — Spróbujemy szczęścia w sklepie?
Mógłby wyciągnąć Raama z autokaru, użyć jego znajomości tych wszystkich bharackich języków, by kupił mu takie papierosy, jakich Ignis by potrzebował, lecz asura widać nadal boczył się na rzeczywistość, został w autokarze, a wokalista nie chciał próbować swego szczęścia w ściąganiu perkusisty z kanapy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz