18 lutego 2024

Od Dantego do Bashara

Matematyka nigdy nie była jego mocną stroną, to znaczy umiał na tyle, by zrobić zadanie swoją metodą, a potem wykłócać się z nauczycielką, więc to podstawowe dodawanie nie powinno było sprawić mu problemów. Co innego, gdy w połowie liczenia nagle znikały dane, bo przed chwilą cannoli było u niego na talerzu, potem nie i zaraz znowu tak, ale to on może jednak coś pomylił, cholera tak naprawdę wie, Bashar za słodko całował, za miło się uśmiechał i za czule gładził policzek, żeby Dante jeszcze kojarzył, co tej górą a co dołem, prawo i lewo wydawało się dopiero abstrakcją, bo jedyny kierunek, jaki wydawał mu się właściwy, to był po prostu ten prowadzący do jego doktora.
— Smacznego — pożyczył mu Bashar, z lekkim uśmiechem popijając swoją kawę.
Syren zmarszczył brwi, zerknął na talerz, przypomniał sobie o ciastkach.
— Cannoli. Tak. — Odchrząknął, zaraz ochoczo zabrał się do pałaszowania chrupiącego deseru, pozwalając ostatnim wątpliwościom co do tego, jak one się tam pojawiły, wyparować. — Dziękuję.
— To co mówiłeś, że możemy jutro robić?
Dante spojrzał w porę na Bashara, żeby dostrzec cień figlarnego uśmiechu na ustach.
— Ja coś mówiłem?
Lekarz jakimś cudem powstrzymał parsknięcie śmiechem.
— Mhm, coś o Giardino
Giardino degli Aranci! — W oczach błysnęło, ciąg myśli powrócił. — Tak, pamiętam. Pójdziemy tam spacer, mam nadzieję, że będzie ładna pogoda, a potem…


Po tych dwóch dniach wypoczynku w Luminarii mieli zarezerwowaną łódź, płynącą niecałe trzy godziny na niewielką i bardzo urokliwą wyspę, zwykle wymienianą w przewodnikach turystycznych gdzieś przy samym końcu, dzięki czemu nie stanowiła miejsca, do którego ściągały tłumy, dając nieco więcej oddechu i spokoju od obleganej bez przerwy Luminarii. O jej wyjątkowości wiedzieli głównie miejscowi, więc nie kto inny, a jego mama zabrała go tam po raz pierwszy, z trudem panując w trakcie płynięcia nad rozbrykanym dzieckiem, które nigdy wcześniej nie podróżowało tak dużą łodzią i ekscytowało się, aż prawie wypadło za burtę. Było to kolejne odświeżenie wspomnień i chociaż Dante nie planował szczególnie, by ten wyjazd z Basharem podążał po utartych przez niego i Sappho ścieżkach, nie mógł odmówić, że matka zasiała w nim uwielbienie do Solmarii, pokazując mu kraj od najlepszej możliwej strony. A przecież nic poniżej doskonałej wycieczki nie zamierzał lekarzowi przedstawić, więc wybór atrakcji bywał często jasny.
Dlatego też, mając jeszcze całą słoneczną część dnia dla siebie, nim czas było zebrać bagaże i udać się na przystań, Dante chciał pokazać Basharowi skrawek plaży, znajdujący się parę przystanków autobusem od ich hotelu, niegdyś nazywany przez niego „oazą rekinów”, bo mignięcie szarawej płetwy ponad wodą skutecznie przeganiało turystów, zostawiając dla Selachiniusów schowany wśród skał piaszczysty kawałek.
Syren wspiął się na głazy oddzielające kryjówkę od reszty plaży, odwrócił się, wyciągnął dłoń do Bashara. Lekarz z uśmiechem ją przyjął.
— Uważaj — odparł krawiec, ciągnąc mężczyznę w górę, jakoś tak przypadkiem sprawiając, że doktor musiał stanąć blisko niego, prawie oprzeć się o szeroki tors, by na pewno było miejsca na kamieniu dla nich obu. Rubin spojrzał w górę, łobuzerski błękit już na niego czekał. — Można się tutaj łatwo poślizgnąć.
Smukła pierś zadrżała śmiechem, dłonie ścisnęły mocniej siebie nawzajem.
— Złapałbyś mnie, gdyby się to stało — stwierdził Bashar, oglądając, jak Dante zgrabnie zeskakuje z powrotem na piach. Już przymierzał się do tego samego, gdy silne ręce błyskawicznie sięgnęły swojego lekarza, złapały pod nogami, pod talią, ściągnęły mężczyznę z głazu w akompaniamencie słodko roześmianego „Dante!”. Syren błysnął kłami w szerokim uśmiechu, krokiem ni krztę zachwianym idąc dalej, ku wodzie, jakby żaden ciężar nie został mu dołożony.
— Prosto w moje ramiona — powiedział, szczerząc się radośnie i z niemałą przyjemnością witając oplatające mu się wokół szyi szczupłe ręce, pławiąc się w cieple płynącym z całusa tuż przy skroni.
Przejrzysta woda odbijała się z kojącym szumem o co wyższe i bardziej wysunięte w stronę morza skały, nieśmiałymi falami zaglądała na brzeg, obmywając piach wypełniony błyskami jasnych muszelek. Ręczniki rozłożyli w bezpiecznej odległości od niej, Bashar od razu usiadł na swoim, zaraz się wyciągnął, odetchnął głębiej, Dante również wypełnił płuca świeżym powietrzem, rozkoszując się tą nutą morskiej wilgoci w nim obecnym, przesuwając spojrzeniem po dobrze mu znanym, prawie niezmienionym widoku. Nie miał nic do portu w Stellaire, jednak jego doki i chłodne morze nie mogło się równać z pięknem solmaryjskich krajobrazów przybrzeżnych, w spokojnym wietrze nie było krnąbrności ciepłego klimatu, słońce nie było tak odważne i bezlitosne. Tutejsze lało żarem z bezchmurnego błękitu nieba, tańcząc promieniami w rozpuszczonych włosach syrena, nagrzewając barki, zachęcając do poddania się zabawie, swobodzie i ochłodzie.
Cienka, biała koszula poleciała na ziemię, okulary za nią, Dante został w samych różowych spodenkach, przeciągnął się, mięśnie zagrały pod skórą, serce zabiło z ekscytacją. Nachylił się jeszcze do Bashara, skradł delikatny pocałunek z wygiętych w uśmiechu warg.
— Zaraz wrócę — rzucił, po lekkim skinięciu głowy lekarza ruszając truchtem do niewysokich skał, by podjąć po nich taką samą wspinaczkę, której wiecznie zabraniała mu matka, a którą i tak robił, bo przecież był mądrzejszy.
Wyżłobienia w ciemnym kamieniu nawet w połowie nie uległy takiej zmianie, jak jego dłonie, kiedyś zbyt słabe i delikatne, by nie odczuwać dyskomfortu na każdym ostrzejszym fragmencie, teraz silne, pewne, pomagające mu pokonać dystans po nachylonej skale dużo sprawniej i bez przysporzenia kogokolwiek o zawał, nie z tą gracją i wyczuciem ruchów. Lewa noga za prawą, głębszy oddech, chwilę później mógł już się wyprostować, dziarsko podszedł do najdalej wysuniętej krawędzi, tej kończącej się idealnie nad odpowiednio głęboką wodą. Syren zerknął jeszcze w dół, czy aby na pewno nie czyha tam jakaś nieprzyjemna niespodzianka. A potem spojrzał na Bashara, pomachał mu i z rozbiegu wskoczył do morza.
Dante nie wypłynął od razu. Gdy inni znikali pod taflą, by zaraz prędko próbować się wydostać ponownie na powierzchnię, gdyż tak podpowiadał instynkt, on rozkoszował się chwilami w głębinach, nawet w ludzkiej postaci mogąc wstrzymać oddech na dłużej w pojemnych płucach. Morze przywitało go ochoczo, zatrzymało w swoich chłodnych prądach, jedynie brak skrzeli przeszkadzał mu w tym momencie, uniemożliwił westchnięcie błogo. Powieki rozchyliły się powoli, Dante uśmiechnął się leciutko, wzrokiem ogarniając ogrom morskiej toni rozciągający się przed nim, który tak chętnie nazywał drugim domem, miejscem bezpiecznym i kojącym, odpychającym go tylko, aby dać mu jakiś znak.
W wodzie odnajdywał swój spokój ducha. Podobnie czuł się tylko w objęciach Bashara.
Ciało sprawnie przemieściło się w kierunku brzegu, parę mocnych, zwinnych ruchów rękami i nogami wyprowadziło go na płyciznę. Dopiero wtedy wynurzył się po raz pierwszy po skoku, zmoczone loki odgarniając w tył i zgrabnie pokonując ciężki opór wody. Bashar leżał wciąż na ręczniku, podparty na jednym łokciu, niby wyciągnął książkę, lecz był chyba zbyt skupiony na Dantem i jego wybrykach, by się w nią zagłębić. Spojrzenia złączyły się, gdy fale już tylko muskały syrenie kostki. Krawiec posłał mężczyźnie oczko wraz z jednym ze swoich zabójczych półuśmiechów, Bashar tylko prychnął z uśmiechem.
— Tęskniłem za Solmarią. — Dante legł plecami na ręczniku, odetchnął głośno. Przymknął oczy, jedną rękę położył nad głową, drugą wzdłuż ciała, a chwilę potem jego dłoń odnalazły lekarskie palce, wsunęły się między te bokserskie. — Zdecydowanie za długo mnie tutaj nie było.
— Pasujesz do tego miejsca.
Dante się roześmiał. Nigdy wcześniej nie usłyszał podobnego komentarza i miał wrażenie, że w tonie Bashara pobrzmiewa jakiś sprytny plan.
— Mówisz? — mruknął zaintrygowany.
Lekarski głos stał się głębszy, czarujący.
— Z tymi złotymi włosami podobnymi do słońca — wolna ręka odnalazła jego czoło, opuszkami musnęła mokre kosmyki — i śmiechem tak żywym, jak hałas bawiącej się Luminarii.
Ten ów śmiech znów uciekł z szerokie piersi, syren przekrzywił głowę, policzek przyległ do miękkiego materiału ręcznika.
— Słodzisz mi, doktorku.
— Może trochę — przyznał, a Dante bez trudu wyczuł bicie serca doktora, będące coraz bliżej, i bliżej, aż ciepły oddech spoczął na policzku, po nim zaś pocałunek. Bashar wymruczał cicho swoje słowa w pokrytą kroplami skórę. — Ale tak ładnie się przez to rumienisz.
Do szumów wody dołączyło pogodne prychnięcie syrena i jakiś nieskładny pomruk, bo usta doktora znajdowały się cudownie blisko, słodko czekały pochylone nad jego własnymi wargi, by obdarzyć i je pieszczotą. Gdy Bashar się odsunął, syren potrzebował dobrej chwili, żeby odzyskać sensownie myślenie i załapać, że coś się do niego mówi konkretnego.
— Teraz zastanawia mnie coś. — Doktor położył się na boku na swoim ręczniku, palcem przesuwał niespiesznie po wnętrzu silnej dłoni.
— Hm?
— Dlaczego właściwie nie mieszkasz w Solmarii?
Dante zamrugał, popatrzył przytomniej. Wiele czasu na przemyślenia nie potrzebował, znał odpowiedź.
— Chciałem mieszkać — odparł, zaśmiał się krótko, wspominając dawne zachcianki, pozbawione planu i rozsądku. — Jak miałem jakieś dwadzieścia lat i nienawidziłem wszystkiego i wszystkich. Wiesz, taka prawdziwa ucieczka od tego bagna, w które obróciło się moje życie. Tylko łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, w dodatku nie mając pieniędzy, doświadczenia jakiegoś albo dyplomu. A kiedy… — Zawahał się, przed oczami stanął obraz jasnozielonych tęczówek, ich uwodzicielski blask zapraszający do wnętrza rozległego budynku klubu. Szczęka zacisnęła się, rozluźniła. — A kiedy trochę się już ogarnąłem, jakoś odechciało mi się wyjeżdżać ze Stellaire. — Przyciągnął dłoń Bashara do ust, ucałował ją przelotnie, spojrzał w bacznie przyglądający mu się rubin. — Przeznaczenie? — rzucił, gdzieś mając nadzieję, że da radę zmienić temat.
Westchnął w duchu, lecz nie z frustracji, bardziej z irytacji na siebie samego, bo ile to już lat minęło, a on dalej nie potrafił rozmawiać normalnie o tych sprawach, równocześnie chciał i nie wiedział jak powiedzieć to Basharowi. Wzrok uciekł w bok, zatrzymał się na skałach.
— A co z twoją mamą? Ona nie chciała tutaj wracać?
— Trochę tak. Trochę nie. Niby szukała jakichś domów, ale nigdy to nie dochodziło do skutku. — Dante przetarł twarz dłonią. — Nie wiem, Bashar, ja własnej matki nie rozumiem.
— Nie rozmawialiście o tym nigdy?
Pytanie nie było oceniające, nie było wyrazem zdziwienia, Bashar zadał je ze względu na troskę i syren słyszał w łagodności, z jaką doktor je wypowiedział, że przyjąłby każdą odpowiedź, nie mając w planie go naciskać. Dante przez chwilę skupił się tylko na delikatnym dotyku palca, który przeszedł od wnętrza dłoni na nadgarstek.
— Nie — powiedział, dodał ciszej: — O niewielu rzeczach ogólnie rozmawiamy. Ale to, że była tu szczęśliwsza, było widać gołym okiem. Jej wyjazd do Stellaire był impulsywny i chyba w pewnym momencie tego bardzo żałowała.
— I nadal tak jest?
— Och, nie, z pewnością nie od czasu, kiedy poznała Beatrice.
Przypadkowe spostrzeżenie uderzyło w niego wraz z końcem swojej wypowiedzi. Bo fakt, że ktoś potrafił się zmienić po poznaniu właściwej osoby nie był niczym dziwnym, lecz to, jak wiele Bashar oraz Beatrice zmienili w jego i matki życiu, wpływając tym samych na ich relację, było całkiem podobne, zaskakujące i nagle budzące w nim nową sympatię do Sappho. Zrozumiał, że oboje przestali tyle żałować ze swoich błędów, bo znaleźli kogoś, dla kogo warto było odpuścić dawne bolączki i zacząć żyć pełnią szczęścia z właściwą osobą.
Potem, gdy płynęli łodzią, Dante spędził większość rejsu na trzymaniu Bashara przy sobie, pozostając często głuchym na jego prośby, by go wypuścił, pozwolił pójść do łazienki lub do baru po lemoniadę. Doktor po prostu usiadł na początku podróży plecami do niego, oparł się o pierś syrena, ten zaraz oplótł talię ramionami i już wyjście z tych objęć nie było takie łatwe, bo Dante trzymał głowę wspartą o szczupły bark, zwyczajnie nie mogąc się nacieszyć tym, że Bashar jest przy nim.


— No chyba nie.
Dante rozumiał, że pomyłki się zdarzały, sam często takowe popełniał. Miał na swym niechlubnym koncie zaufanego pracownika parę wypadków, jeden był szczególnie wyjątkowy, gdy pomylił zamówienie, jakimś cudem łącząc wymarzone stroje dwóch klientów w jedno odzienie i zbierając od Kuttnera spojrzenie tak nienawistne, a równocześnie niedowierzające, że jak na razie żaden jego wybryk nie zdołał wywołać tych samych, skrajnych emocji w pracodawcy. Ilością życiowych błędów i zejść na niewłaściwą ścieżkę też mógłby się pochwalić, gdyby było rzeczywiście czym, o kłótniach, które jego niewyparzona gęba wywołała, nie wspominając. Dlatego też, mając wysoką tolerancję na wkradający się w jego życie rozgardiasz i chaos, z jego winy bądź nie, w każdej innej sytuacji Dante prawdopodobnie by parsknął śmiechem na źle przydzielony mu pokój hotelowy, wjechał walizką do środka i zaraz zapomniał, że w zupełnie innym pomieszczeniu oryginalnie miał spać.
Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w ekran telefonu, na którym wyświetlił maila z danymi rezerwacji. Jak wół było napisane, że wziął pokój z dwoma łóżkami oddzielonymi szafką nocną i z małym balkonem wychodzącym na urokliwą zatokę. Przeniósł znów spojrzenie na wnętrze i za cholerę nie pokrywały się te informacje z rzeczywistością, bo chociaż w miejscu byli na pewno właściwym, w starodawnym hotelu, do którego zdarzało mu się przyjeżdżać z mamą, tak to jedno duże łóżko było stanowczo jakimś poważnym błędem i nieśmiesznym żartem losu. Ładne i antyczne, miało pomalowane na biało, metaliczne wezgłowie, którego pręty układały się w symetryczny wzór zawijasów, na materacu zaś ułożono dwa komplety pościeli, oba z nałożonymi na siebie błękitnymi poszewkami. Stresowało go.
— Miały być dwa łóżka, naprawdę — próbował tłumaczyć, bojąc się, że może jeszcze Bashar pomyśli, że on tak specjalnie wrzucił ich do tego pokoju, wpadł na jeden ze swoich debilnych pomysłów i zamierzał zmusić lekarza do radzenia sobie z nim. Ten jednak wydawał się pobieżnie słuchać wyjaśnień syrena, więcej uwagi poświęcając staremu wystrojowi, sufitowi zrobionemu z grubych bel drewna, krajobrazowi skrytemu częściowo za jasnymi kotarami, jakby wspólne łóżko zaakceptował już na wejściu i nie miał więcej pytań. Dante przygryzł nerwowo wargę, okręcił się zwinnie na pięcie, ruszył do drzwi. — Zaraz to wyjaśnię.
Smukła dłoń pochwyciła jego nadgarstek, nim zdążył nacisnąć klamkę. Dotyk był subtelny, Dante mógłby wyrwać się z niego bez oporów, ale jego doktor nie potrzebował więcej, bo syrenie ciało szybko nauczyło się go słuchać, reagując czasami na ledwie muśnięcia palców o silne przedramię i przystając, tak jak teraz. Krawiec zerknął za siebie, napotkał wzrokiem łagodny rubin.
— Dante, nie trzeba. — Kciuk mężczyzny pogładził uspokajająco skórę, zapewnił, że Bashar nie wini go o nic, że nawet przez myśl mu nie przeszło, że dzięki syreniej pomysłowości znaleźli się w tym pokoju. Nadal jednak zdziwił go fakt, że lekarz nie chciał nic z tym stanem rzeczy zrobić, bo Dante właśnie starał się oswajać z wizją spania w jednym łóżku z doktorem i nie szło mu to najlepiej.
— Zejdę do recepcji i porozmawiam z kimś.
— Tracenie czasu na drobnostki — skomentował mężczyzna, pociągnął go z powrotem w głąb pomieszczenia. Poszedł posłusznie, chociaż obawy nie zmalały, a on już szukał sposobu na poradzenie sobie z tym problemem. Przez cały ten wyjazd nie pożałował tak bardzo swojego wyboru pokoi z łazienkami bez wanny, by nie okupować ich w nocy i nie przysporzyć tym jakiegoś dyskomfortu Basharowi, jak w tym momencie. — Będziemy tutaj i tak tylko jedną noc.
— Będę spał na podłodze — rzucił, spoglądając pod nogi. Chłodny kamień nie zachęcał do wyłożenia się na nim, ale przed łóżkiem ułożono dywan, mógł na nim się położyć. Bashar parsknął śmiechem, pokręcił głową, ciągnąc go dalej, w stronę balkonu.
— Nie będziesz spał na podłodze — odparł doktor tonem lekko rozbawionym, acz bezdyskusyjnym.
Mężczyzna otworzył balkon, Dante wyszedł za nim na świeże powietrze, usilnie szukając jeszcze jakieś wymówki na oddanie lekarzowi całego łóżka. Na zatokę zerknął, nie zachwycił się szczególnie, myślami szybko wracając do tego przeklętego łóżka.
— To pod prysznicem.
I znów śmiech, przesunięcie dłoni, złączenie jej z tą bokserską. Bashar ścisnął ją lekko.
— Dante — odezwał się miękko, przyciągając jego uwagę i starając się złagodzić zmartwienie. Syren spojrzał na doktora, przebiegł szybko wzrokiem po jego twarzy, zawisł nim na moment na delikatnym uśmiechu. — Łóżko jest wystarczająco duże, zmieścimy się.
Patrzył tak chwilę, nie ruszając się, cicho oddychając, gdzieś w duchu podejmując ostatnią próbę wykręcenie się z tego, jednak decyzja została już podjęta, nie miał co się z nią kłócić, Bashar bywał trudnym przeciwnikiem do przegadania. Westchnął w geście poddania się, otoczył mężczyznę ramieniem, przygarnął go do swojej piersi, a lekarz chętnie pozwolił na zamknięcie się w uścisku. Nie widział, jak błękit spogląda ponad jego ramieniem, wciąż zmieszany i niepewny.
Nie chodziło o to, że nie chciał spać obok Bashara. Rzecz w tym, że właśnie chciał tego za bardzo i zwyczajnie nie wiedział, jak normalnie miał przespać noc, cały czas czując jego bliskość, tę senną i niezwykle czułą, po którą jeszcze nie dane mu było sięgnąć.


Nie mógł się ułożyć. Materac był za miękki, poduszka za twarda, kołdra za ciepła, cały pokój za mały. Leżenie na prawym boku było niewygodne, ręce źle mu się układały, wyginały pod bolącymi po chwili kątami, jedną nogę przerzucał ponad kołdrą, kulił się, przytulał do jaśka, by zaraz cmoknąć na niego z niezadowoleniem, westchnąć, w miarę tak, by brzmiało to naturalnie, jakby robione przez sen. Pozycja na brzuchu okazała się równie fatalna, przy okazji układania się w niej prawie skopał z siebie całą swoją pościel, koszulka podwinęła się, wnerwionym ruchem obciągnął ją w dół. Sfrustrowany, wcisnął nos w poduszkę i pewnie warknąłby w nią jakieś przekleństwo, gdyby nie obawa, że zbudzi śpiącego po przeciwnej stronie łóżka Bashara.
To, że doktor tam spał, że słyszał jego miarowy oddech, że przy każdym zamknięciu oczu wyobrażał sobie jego sylwetkę ułożoną pod drugim zestawem pościeli, że gdy nie był odwrócony w jego stronę, marzenie o cieple lekarskiego ciała podszczypywało go w plecy, boki, drażliwie muskało skórę, to wszystko nie miało nic wspólnego z syrenimi problemami z zaśnięciem. Przynajmniej tak sobie wmawiał, bo nic lepszego mu nie pozostało.
Położenie się na plecach mogły być rozwiązaniem. Było to co prawda niebezpieczną granicą, z której kątem oka wyłapywał już obrys schowanego pod kołdrą doktora, lecz jeśli miał cokolwiek przespać z tej nocy i być gotowym na jutrzejszy dzień, to musiał spróbować. Usilnie robiąc wszystko, byle nie zerknąć w bok, Dante legł płasko na łopatkach, jakimś cudem znalazł właściwy koniec kołdry, ułożył ją równo na sobie, złożył dłonie na piersi. Tylko że zamiast przymknąć oczy, on jakoś dalej uparcie wpatrywał się w czarny sufit, czując się równocześnie zmęczony i nie. Spróbował powtarzać sobie powody, dla których musi zasnąć, przelotnie myślał o jutrzejszym ubiorze, zaraz rozpraszał się nagłym światłem błyskającym zza ciężkich kotar wysokich okien. Zwilżył usta językiem, pobłądził wzrokiem po półce.
Jeden. Dwa. Trzy. Czwarty głębszy. Kurwa. Westchnął, schował twarz w dłoniach. Mimowolnie skupił się na oddechach Bashara i zaczął je liczyć. Jeszcze bardziej mu się chciało ułożyć na tym lewym boku. Miał to wnerwiające, wewnętrzne poczucie, że tak, to jest ta właściwa pozycja, w niej zaśnie, ale jego ciało nie rozumiało, że nie może w niej zasnąć, nie może się w niej nawet ułożyć, bo wtedy będzie patrzył na doktora, będzie widział, jak wtula policzek w poduszkę, nie w jego pierś, jak we włosach panuje nieład, uroczo opadający na blade czoło, którego nie może ucałować, nie przez sen przynajmniej, będzie widział…
Ciemności dobrze kryły zawartą w spojrzeniu miękkość.
Będzie widział kogoś, do czyjego obrazu przed oczami i tak zasypiał przez ostatnie miesiące, więc co za różnica, czy jedynie wspomnienia wspólnie spędzonych chwil go usypiały, czy mógł ukoić umysł Basharem we własnej osobie.
Duża, ale lewy bok mrowił go coraz bardziej, a on potrzebował się wyspać, bo inaczej by musiał tłumaczyć się z tego, dlaczego ziewa cały dzień.
Powoli, ostrożnie, cicho, Dante uniósł się na łokciu, przekręcił ciało, ułożył się na tej nieszczęsnej lewej stronie. Loki miał potargane, rozrzucone po poduszce, ramionach i twarzy, ale się tym nie przejął, nie w momencie, w którym błękit spoczął na niewyraźnej w mroku linii szczęki, na nosie, na łagodnie unoszących się w rytm oddechów ramionach i piersi. Wydawało mu się, że w spowitym ciszą pokoju to silniejsze uderzenie jego serca brzmi niczym najcięższy młot kowalski walący w kowadło.
Wzrok przesunął się nieco niżej, na smukłą dłoń, delikatną, tą leżącą swobodnie między nimi, druga była bliżej mostka mężczyzny. Trzymał ją już niejeden raz, wiedział, jak ciepła i łagodna była, gdy palce wsuwały się między te bokserskie. Miękka skóra ocierała się o wyrobione kostki, badając każde miejsce, gdzie kiedyś była rana, teraz przemieniona w siłę. A jednak… patrzenie na nią przez sen to było coś innego, bardziej intymnego, bo Bashar zaufał mu, układając się razem w jednym łóżku, pozwolił zbliżyć się do siebie, gdy był praktycznie bezbronny. Nie chciał zawieść tego zaufania, lecz równocześnie nie mógł się powstrzymać. Niepewnie wyciągnął rękę w stronę mężczyzny, zawisł nią nad lekarską dłonią. Nieco głębszy wdech, wydech próbujący zadbać o opanowanie serca.
Jego dłoń była wyraźnie większa. Mógłby spokojnie zamknąć palce Bashara w uścisku, opleść kostki, wierzch, mógłby ją wtedy przyciągnąć do ust, pozostawić na gładkiej skórze czuły pocałunek odzwierciedlający uwielbienie iskrzące się w oczach. Nie za długi, by nie sprawdzać na siłę granic, nie za krótki, by Bashar nie miał wątpliwości, w jakiej intencji został złożony. Potem zostawiłby ich dłonie splecione, blisko swojej twarzy, zapewniałby dotykiem, troskliwym gładzeniem palców doktora, że z nim jest bezpieczny, że ze względu na uczucie, oddanie i szacunek będzie przy nim, ochroni przed zagrożeniem, utuli zmęczoną głowę.
Powieki przy kolejnym mrugnięciu opadły jakoś ciężej, podniosły się z trudem. Kąciki syrenich ust uniosły się nieznacznie, czując, jak te słodkie marzenia kojąco podziałały na roztargnienie. Dante zabrał rękę, położył ją przy własnej piersi.
Może kiedyś, za jakiś czas, marzenia miały szansę stać się rzeczywistością, i z tą myślą zamknął w końcu spokojnie oczy. Nie zauważył, jak rubin w tym samym momencie wyjrzał spod powiek.
Bashar przyglądał się mu krótką chwilę, wzrokiem przytomniejszym, niż osoby dopiero do wybudzonej ze snu, nim uśmiechnął się ciepło, poprawił nieco w pościeli. Smukłe palce sięgnęły złotych loków i nie dotykając twarzy, ledwie zahaczając o niesforne kosmyki, odgarnęły je z oczu i nosa, ułożyły gdzieś przy uchu, dla pewności, że nie zsuną się, nie przeszkodzą w odpoczynku. Poddający się wyczekiwanym objęciom snu syreni umysł nawet gestu nie wychwycił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz