Hej Celtrioz!Dawno o mnie nie słyszałeś! A widzisz, taka trochę głupia sytuacja, bo mam taki pewien problem i utknąłem w innym świecie, dokładniej Riftreach, tym, o którym ci kiedyś opowiadałem. Komplikacje się porobiły, bo, cóż, tak wyszło, że wcześniej nie mogłem nawet do nikogo listu wysłać, ale jak widzisz, teraz już mogę! Wiem, wiem, pewnie teraz sobie myślisz, że wow, co tak długo, już zdążyłeś o mnie zapomnieć i w ogóle – to znaczy, ja myślę, że jednak nie zapomniałeś, co? W każdym razie nie będę się niepotrzebnie rozpisywał. Wszystko z pełną dokładnością opowiem, jak już się spotkamy, ale tak: czekam na ciebie w mieszkaniu mojego śmiertelniczego kumpla, Kanno, adres masz na odwrocie. Tylko wiesz, ucieszyłbym się bardzo, jakbyś możliwie jak najszybciej mi odpisał. Ja serio wszystko wytłumaczę. Tylko przyjdź tu.Raoun
Odłożył długopis, zmierzył wzrokiem cały list. Nie chciało mu się jakoś specjalnie rozpisywać, tym bardziej że tu nie o to chodziło, więc tyle wystarczyło. Jeszcze raz zmierzył treść wzrokiem, aż wreszcie sięgnął po zapalniczkę i podpalił kartkę od górnej strony. Płomień chwilę ją trawił, lecz gdy doszedł do imienia, w sekundę pochłonął całą resztę, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Raoun zamrugał parę razy.
Tak, wcześniej zdecydowanie źle to robił.
Szczerze mówiąc, to nawet nie wierzył, jak do tego doszło, że zapomniał, jak poprawnie wysłać list. Trochę w siebie nie wierzył. Pomyśleć, że wróciłby do domu o wiele szybciej, gdyby po prostu od początku spalił wiadomość od strony imienia. Wtedy Celtrioz przyszedłby po niego zaraz po tym, jak Raoun uwolnił się z zapieczętowania. Uch, zaoszczędziłby tyle czasu! Już dawno miałby nowe boskie ciało i popisywałby się przed światem swoimi boskimi mocami!
Aczkolwiek czas, który spędził uwięziony w formie ducha, nie był wcale czasem zmarnowanym. Poznał parę osób, z którymi nawiązał jakiś lepszy kontakt niż opętanie do posiłku czy cokolwiek w tym stylu. Zaprzyjaźnił się z czarodziejem-szamanem, Kanno, który z początku nie zamierzał się z nim bratać, ale jakoś tak wyszło, że się zakolegowali. Udało mu się zdobyć naprawdę dobrego kumpla w postaci wieloletniego demona. Demona, ha! Diabeł nie taki straszny, jak go malują – Raoun zgadzał się z tym określeniem. Co prawda, nie znał całej chmary gitków, ale z Basharem umiał się dogadać. Ha, nawet wspólnie operowali! Ponadto byli razem na wycieczce za granicą, w odległej i odmiennej Senkawie! W sumie chciałby z tym demonicznym lekarzem gdzieś jeszcze pojechać.
Ach, i poznał grupkę dzieciaków. Siostra Kanno, Yen, przez długi czas postrzegała go (mimo że wtedy jeszcze nie widziała heh) jako złego niematerialnego, który nawiedzał jej brata, ale gdy zdobyła magiczne okulary i wreszcie mogła nawiązać pełnoetatowy kontakt z tym duchem, zrozumiała, że nie był aż taki zły. W sumie mu pomogła, ponieważ zaprowadziła do reszty swojej paczki, to znaczy Cheoryeona i Souela. Cheoryeon był głośny, irytujący i pyskaty, ale Raoun wyczuwał od niego bardzo dobrą energię, która sprawiała, że chciał bliżej go poznać. A Souel okazał się być prawdziwym Błogosławionym i to właśnie dzięki niemu powrót do domu teraz stał dla ducha-boga otworem.
Hm, powinien tej zgrai solidnie podziękować. To znaczy, wynagrodzić ich, em, dobre serca i pokazać, że bóg, do którego potencjalnie zaczną się modlić, pobłogosławi ich darami za bycie jego wiernymi! Ha, ha!
Tak, czasu tutaj aż tyle nie zmarnował. Poznał śmiertelników, nabył nowych wspomnień, a nawet umiejętności. I trochę ochłonął. Jak tak teraz wracał wspomnieniami do tego, co się działo te czterysta lat temu... Nie to, że żałował wszystkiego, co zrobił. Ale po prostu mógł być ostrożniejszy? Ale czy wtedy miałby to samo, co miał obecnie?
Ach, najlepiej o tym nie myśleć.
Już zamierzał wstać od biurka i zostawić biednego sąsiada Kanno, Ceina, w spokoju, dać mu pracować, gdy nagle przed nim coś się pojawiło. Otworzył szerzej oczy, pochwycił w chude, niemal kościste dłonie małą kartkę.
Drogi Raounie,Cieszę się, że wreszcie napisałeś. Czekaj na mnie w mieszkaniu swojego przyjaciela. Zaraz będę.Celtrioz
Siedział przez chwilę nieruchomo.
— Czaisz, nareszcie się z nim zobaczę!
Raoun niemal skakał w swojej niematerialnej formie po całym mieszkaniu. Przenikał przez meble, przez ściany, raz prawie wpadł przez podłogę piętro niżej. Nie potrafił jednak powstrzymać swojego entuzjazmu, nosiło go równo.
Kanno robił akurat obiad, w duchu (hiehie) dziękując, że jego boski kumpel był niematerialny i nie mógł roznieść mu chałupy. Podniósł wzrok znad makaronu z sosem, który mieszał w patelni, przyjrzał się pobieżnie bogu.
— Jeszcze nie widziałem cię tak podekscytowanego — stwierdził.
— Bo wracam do domu, czaisz?! — zawołał Raoun, zatrzymując się tuż przy nim. — Ty też byś się ucieszył, gdybyś po latach wreszcie mógł do domu wrócić!
Dwójka wymieniła się spojrzeniami.
— Masz rację, ty nie — rzucił bóg, machnął niezgrabnie ręką. — Ale postaw się na moim miejscu! Ponad czterysta lat zapieczętowania, potem wiele miesięcy uwięzienia w niematerialnej formie, bez pełni mocy!
— A nie mówiłeś, że aż tak bardzo nie odczułeś tego zapieczętowania? — Czarodziej uniósł jedną brew.
— Fakt, ale nadal! Ja wracam do domu, Kanno, wracam do domu!
Nie potrafił powstrzymać emocji. Myśl, o tym, że dzisiaj w końcu zobaczy Celtrioza, a ten zabierze go do rodzinnej Ma'ehr Saephii, sprawiała, że nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu. Dom, dom, nareszcie dom! Tak blisko, bliżej niż w ciągu ostatnich kilkuset lat! Ciekawe, jak bardzo Ma'ehr Saephia się zmieniła, odkąd ostatnim razem w niej był. Nie do poznania? Wyglądała zupełnie inaczej? Chwila, co z jego wiernymi? Jak minęło tyle czasu, tyle lat... Dla boga to nie było wiele na tle mileniów za nim i nieskończoności przed nim, ale przecież śmiertelnicy zwykle nie dożywali nawet jednej setki! Co, jeśli... Co, jeśli zapomnieli? Tak długo nie widzieli na oczy Boga Spirytyzmu, aż w końcu spisali go na straty...
Nie. Tak na pewno nie było. Może i minęło sporo czasu, ale nie było opcji, że całkiem o nim zapomnieli. W końcu w Ma'ehr Saephii była Pramatka. Na pewno znalazła jakiś sposób, żeby Bóg Spirytyzmu nie skończył jako przeszłość.
A co, jeśli stworzyła zastępstwo? Przecież była Złotoskrzydłą, miała praktycznie nieograniczoną moc, należała do Klanu Kreacjonizmu, więc mogła sobie bez najmniejszego problemu stworzyć takiego nowego Boga Spirytyzmu. Ale... Ale by tak nie postąpiła. Prawda?
Nie, nie, nie, nie mógł zaprzątać sobie głowy takimi bzdetami. Wracał do domu, to się liczyło. Do domu, w którym czekała na niego jego białooka rodzina. Rodzina, której członkowie byli odmienni i miewali dość różne poglądy. Ale to była rodzina. Pramatka nigdy by go tak nie zdradziła. Święta Ósemka również.
Odskoczył na parę kroków, przywołał swój boski strój. Zapozował prawie jak do zdjęcia, zwrócił na siebie uwagę Kanno.
— Jak wyglądam? — Uśmiechnął się niczym na profesjonalnej sesji.
Blondyn wyłączył palnik, zmierzył boga wzrokiem z góry na dół.
— Co to za strój? — spytał.
— Oczywiście, że mój boski! Zajebisty, nie?
Kanno przyjrzał się długiemu, sięgającemu do połowy łydek płaszczu: u góry był ciemnofioletowy, a od pasa w dół przechodził stopniowo w białoprzezroczysty. Popatrzył na ciemną ze złotymi zdobieniami pół-pelerynę, na jasną koszulę, ciemną kamizelkę, długie spodnie podobnej kolorystyki, co płaszcz. Obejrzał ciemne dłonie ze zmierzającym ku palcom jaśniejszym gradientem; potrzebował chwili, by móc określić, że były to rękawiczki.
— Nigdy go nie widziałem — stwierdził po krótkim namyśle.
— A zabolałoby, jakbyś powiedział, że ci się podoba? — Raoun skrzyżował ręce na piersi, posłał mu wymowne spojrzenie. — Nie widziałeś, bo nigdy nie miałem potrzeby ci pokazywać. Lepiej doceń tego zaszczytu!
— Postaram się.
— Posłuchaj...
Dokładnie w tym momencie po mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi.
— Kanno, otwórz szybko, otwórz! — Raoun odruchowo próbował go pociągnąć do siebie, lecz ręka jedynie przeniknęła przez ramię materialnego przyjaciela. — Otwieraj!
Widząc jego zachowanie, Kanno nie potrafił zwlekać. Wytarł dłonie w ręcznik, zdjął fartuch, ukazując w pełni schludne ubrania. Trochę został namówiony, żeby założyć nowy sweter i elegancką koszulę pod niego, ponieważ Raoun mówił, że jak to tak, pokazać się bogu w jakichś starych ciuchach? Nie to, że Kanno po domu chodził w spranym dresie, ale stare swetry również nie wchodziły w grę.
Stanął w przedsionku, złapał za klamkę, a następnie otworzył drzwi. Raoun wyjrzał przez ramię czarodzieja. Otworzył szeroko oczy.
W progu stał on.
Bóg Przestrzeni Celtrioz.
We własnej osobie.
Przywitany uprzejmie i zaproszony wszedł do środka. Krój jego stroju przypominał mundur generała, tylko trochę bardziej po królewsku. Cechował się wieloma srebrnymi zdobieniami, utrzymany w ciemnofioletowej i czarnej tonacji. Obcasy wysokich niemal do kolan, skórzanych butów cicho stukały o podłogę (Kanno nie wiedział, czy powinien poprosić o zdjęcie ich, lecz ostatecznie tego nie zrobił, myśląc, że zostałby za to opętany). Włosy sięgały barków, część została związana z tyłu w mały kucyk, reszta luzem puszczona. Lśniły czernią, z wyjątkiem grzywki i kosmyków wchodzących w kucyk, które kontrastowały nieskazitelną wręcz bielą. Twarz była smukła, młoda, acz z całkiem wyraźnymi rysami. Nos prosty, usta nieduże, oczy bladoniebieskie, wręcz świecące – tak samo jak identyczne do Raouna białe źrenice. Za bogiem ciągnęła się długa za kolana, choć smukła peleryna wyglądająca jak wycięty skrawek nocnego nieba; nawet białe kropki mrugały, idealnie odwzorowując gwiazdy.
— Celtrioz! — zawołał rozradowany Raoun. — Jak dawno cię nie widziałem! Wyściskałbym cię, ale widzisz, taka sytuacja...
Bóg Przestrzeni spojrzał na niego, poruszył delikatnie brwią.
— Raoun — zaczął poważnym tonem.
Kanno zmierzył wzrokiem odrobinę wyższego od siebie jegomościa, przyjrzał się twarzy. Nie wyglądał na zadowolonego. Czyżby był zły? Zły, że został ściągnięty w jakieś pewnie dla niego niszowe miejsce, bo jego kolega bóg wpakował się w tarapaty?
— Martwiłem się o ciebie! — Celtrioz wziął głęboki wdech. — Co się stało? Kto ci to zrobił?
Nie, nie był zły.
— Ach, długa historia, tyle do opowiedzenia... — Raoun machnął niezgrabnie ręką.
Celtrioz zmrużył oczy, posłał mu trochę krytyczne spojrzenie.
— No powiem ci wszystko, powiem! — zapewnił Bóg Spirytyzmu. — W ogóle to po co dzwonisz do drzwi? — Podparł się rękami na biodrach. — Umiesz się teleportować, mógłbyś tak po prostu się tu tepnąć, więc po co te wszystkie ceregiele?
— Nie przystoi wpraszać się do cudzego mieszkania.
Usłyszawszy te słowa, Kanno nie mógł się powstrzymać przez porozumiewawczym popatrzeniem na ducha. Chciał coś rzucić, zapewne cichy, kąśliwy komentarz, ale nim zdążył chociażby wypuścić z ust jakikolwiek dźwięk, Bóg Przestrzeni spojrzał na niego z miną spokojną, lecz gdzieś tam zdradzającą też zaciekawienie.
— Ty musisz być Kanno — zwrócił się do niego. — Przyjaciel Raouna. Wspomniał o tobie.
Czarodziej przytaknął.
— Tak — odpowiedział.
— Jestem Celtrioz, Bóg Przestrzeni.
Wyciągnął swą jasną, smukłą dłoń w stronę śmiertelnika. Blondyn popatrzył na nią, potem na twarz boga (mimo wszystko uniknął bezpośredniego kontaktu wzrokowego).
— To zaszczyt — odparł, delikatnie uścisnął rękę — Władco Kosmosu.
Raounowi niemal szczęka opadła.
Nazwał go władcą! Władcą! Do Raouna nigdy tak się nie zwrócił, niezależnie od tego, ile razy bóg mu powtarzał, kim był! A raz podał tytuł Celtrioza i ten niewdzięczny śmiertelnik go zapamiętał! Co za zdrada! Zdrada stanu, jak nic zdrada stanu!
Kanno zaproponował posiłek (specjalnie przygotował trochę więcej makaronu), lecz niezwykły gość podziękował, za to zgodził się na kawę. Cała trójka zasiadła przy stoliku: Celtriozowi został udostępniony fotel, Raoun sam sobie zaklepał drugi, a Kanno skończył na kanapie.
Em, nie, Raoun nie dostał nic do picia.
Między panami przez chwilę toczyła się zwyczajna, jak na okoliczności, rozmowa. Bóg Przestrzeni pochwalił smak kawy, Bóg Spirytyzmu bez owijania w bawełnę rzucił, że to zwykła rozpuszczalna, Kanno zbytnio nie wiedział, co w tym momencie powiedzieć; w końcu przyznał, że nie miał innej. Na szczęście nie został w żaden, choćby najmniejszy sposób zganiony. Aż trochę nie wierzył, że gościł właśnie w swoich skromnych progach najprawdziwszego boga (Raoun się jeszcze nie liczył). Jako rozwinięty czarodziej, do tego trochę siedzący w szamanizmie, potrafił wyczuć emanującą z gościa wielką energię, niezwykle potężną. Tak, to był bóg z prawdziwego zdarzenia.
— Jak do tego doszło, że umarłeś? — Celtrioz wreszcie poruszył temat.
Kanno uniósł brwi na ostatnie słowo.
— Ekhem, nie umarłem — poprawił go Raoun.
— Nie, przecież to oczywiste, że...
Przerwał, gdy dostrzegł dyskretne wskazanie ruchem głowy śmiertelnika przez drugiego boga.
— Masz rację, nie umarłeś. Za dużo czasu spędziłem z ludźmi. — Przewrócił oczami. — Jak w takim razie doszło do utraty ciała?
— A, wiesz, bo zdarzyło się coś takiego... — zaczął Bóg Spirytyzmu.
— Że nie doceniłeś tego, co potrafił ten świat?
— Ach, musisz tak brutalnie mówić? Brzmisz, jak B... — uciął wtem, a po sekundzie dodał pod nosem: — Pramatko, dlatego się z nim zaprzyjaźniłem...
Celtrioz wziął nieco głębszy wdech.
— Rozumiem. Znam dobrze takiego jednego, który uwielbia eksperymentować. Z coraz to bardziej wymyślnymi pomysłami. Tak jak on masz pewnego rodzaju mechanizm zabezpieczający, więc ani trochę się nie dziwię. Aczkolwiek nadal będziesz musiał mi opowiedzieć ze szczegółami. Nam. — Pociągnął łyk kawy. — Wiesz, że pozostali się martwią? Musieliśmy opracować specjalny plan, żeby twoi wierni o tobie nie zapomnieli. Chociaż dla nas sto lat to krótki okres.
— Dzięk... Chwila, sto? — Przechylił głowę lekko na bok, nie ukrywając zdziwienia. — Dobrze usłyszałem? Sto lat?
— Sto lat.
Raoun aż zamrugał. Podparł palcami podbródek.
— Ej, racja. Zapomniałem, że tu inaczej czas płynie.
Jakiś czas wymieniali ze sobą zdania, nie do końca jasne przez siedzącego razem z nimi czarodzieja. Padały nieznane słowa, ich akcent był jakiś dziwny – mimo że Raoun perfekcyjnie operował novendyjskim – chwilami trudny do zrozumienia. Jak się rozgadali, to już w ogóle ledwo ogarniał, co mówili. Ale Kanno to nie przeszkadzało. Widząc, jak żywo (jak na ducha) Raoun rozmawia ze swoim boskim przyjacielem, nie potrafił im przeszkadzać.
Celtrioz dokończył kawę, gdy nagle kubek zniknął z jego ręki. Kanno zamrugał parę razy, upewniając się, czy dobrze zobaczył. Władca Kosmosu dostrzegł zmianę w mimice u śmiertelnika, dlatego czym prędzej wyjaśnił:
— Przepraszam, zrobiłem to podświadomie. Nie martw się, po prostu odesłałem kubek do zlewu.
Czarodziej nie mógł się powstrzymać, więc na moment wstał i spojrzał za siebie. Po kilku sekundach udało mu się dostrzec stojący w zlewie wspomniany kubek.
Raoun poprawił swoją pozycję w fotelu, jak gdyby było mu niewygodnie. Założył nogę na nogę, skrzyżował ręce na piersi, aż ostatecznie nie wytrzymał. Wybił się z siedzenia, stanął wyprostowany.
— Dobra, super się rozmawiało — zaczął — ale wierzę, że możemy jeszcze raz spotkać się w tak zacnych okolicznościach.
Kanno odwrócił głowę, zaczął przyglądać się Raounowi. Tymczasem Celtrioz również powoli wstał i poprawił swoje ubrania, mówiąc:
— Masz rację, przybyłem tu, by zabrać cię do domu. Na pewno się niecierpliwisz.
— Nie powiem, że nie.
Spotkanie powoli dobiegało końca, duet bogów postanowił się zbierać. Kanno obserwował, jak bogowie jeszcze o czymś rozmawiają, po czym zaczynają kierować się w stronę wyjścia. Odłożył swój kubek do zlewu, następnie jak najszybciej znalazł się przy dwójce.
— Myślisz, że jeszcze nawiedzisz moje mieszkanie? — zapytał Raouna, skrzyżował ręce na piersi; starał się brzmieć lekko i na nieprzejętego.
Bóg Spirytyzmu chwilę na niego patrzył. Wtem na jego twarz wskoczył złośliwy uśmieszek.
— Aż tak łatwo nie można się mnie pozbyć!
Zaśmiał się klarownie na niemal całe mieszkanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz