— Ale jak to „na jutro”?! — spytał Merlin, głosem wyższym o oktawę, z paniką brzmiącą w każdej głosce.
— No na jutro, Merlin, przecież pani Partridge wyraźnie mówiła, że będzie zbierać rośliny w czwartek, zaraz po feriach.
Pani Partridge, nauczycielka zielarstwa, zadała im przed feriami pracę domową, polegającą na sprawieniu, by roślina, którą każdy z uczniów otrzymał, rozkwitła, następnie zaś wszyscy mieli przynieść po jednym kwiatku, na dowód tego, że udało im się tego dokonać. Merlin miał mocne postanowienie, żeby doprowadzić roślinę do zakwitnięcia, w tym celu więc skrupulatnie stosował się do wszystkich zaleceń pani od zielarstwa, problem był tylko taki, że robił to przez pierwsze dwa dni ferii, nie zaś przez całe dwa tygodnie. Ot, słomiany zapał, typowy dla młodego czarodzieja, a tak niepożądany w zielarstwie czy botanice, jak zwykle krzyżował plany na zdobycie dobrych ocen. I to jeszcze z przedmiotu, który Merlin w miarę lubił, bo i pani była miła, i roślinki w sumie fajne. To nie było to, co metamagia, którą ogarniała chyba tylko Guinevere, uczennica z najwyższą średnią w szkole, ani latanie na miotle, z której można było tak cudownie spaść i połamać wszystkie kości.
— Nie wierzę — jęknął Merlin, przecierając dłonią twarz. — Byłem pewien, że mamy jeszcze tydzień!
Przez tydzień może udałoby mu się coś jeszcze zrobić i jakoś zmusić kwiatka do kwitnięcia, ale żeby dokonać tego w jeden dzień…
— To by ci nic nie dało — odparła Guinevere. — Wilczy kwiat trzeba podlewać wodą księżycową przez pełne dwa tygodnie, inaczej nie zakwitnie.
— A ty pewnie nie podlewałeś nawet przez trzy dni — dodała Bernadette, kręcąc głową.
Merlin jęknął tylko, nim spojrzał z nadzieją na resztę towarzystwa.
— Komuś z was zakwitły dwa kwiatki? Hawthorn?
Chłopak pokręcił głową, wyciągnął dłoń, poklepał Merlina po barku.
— Sorry, stary, mam tylko jeden. Dałbym ci, jakby dwa mi zakwitły, ale dupa blada…
— To koniec — Drugi czarodziej zjechał częściowo z siedziska, oparł głowę o ścianę pod salą.
Jego wzrok padł na zegarek. Długiej przerwy zostało jeszcze dziesięć minut, ale jemu jakoś odechciało się jeść swoje kanapki z dżemem, gdy perspektywa jutrzejszej jedynki w dzienniku sprawiała, że żołądek zaciskał się w supeł. Nie ma to jak zacząć nowy semestr ze świetną oceną! A to miała być taka prosta rzecz do zrobienia, wystarczyło tylko podlewać tego kwiatka codziennie i już, nie musiałby się o nic więcej martwić. Lecz on, tak jak zwykle, schrzanił na całej linii, a to, czy zadanie było proste, czy też nie, najwyraźniej nie miało dla niego żadnego znaczenia.
— Jestem debilem — westchnął zrezygnowany.
— Merlin, spokojnie, to jeszcze nie jest koniec świata — powiedziała rzeczowo Guinevere. Z całej ich drużyny to ona była zawsze najbardziej ogarnięta. — Zaliczenie nie polega na tym, żeby zmusić wilczy kwiat do zakwitnięcia, tylko żeby przynieść na zajęcia samą rozkwitłą łodyżkę.
— Co to za różnica? — spytał Merlin.
— Taka, że możesz spróbować kupić taki kwiat — wyjaśniła. — I przynieść na lekcję, że niby to ty go wyhodowałeś przez ferie.
Pozostała trójka popatrzyła na dziewczynę ze zdziwieniem. Guinevere sugerująca takie oszukiwanie…?
— To… to w sumie może się udać — powiedział Merlin, czując, jak perspektywa jedynki w dzienniku zaczyna się oddalać. — Tylko skąd ja wytrzasnę taki kwiat? Gdzie go można kupić.
— W kwiaciarni powinni chyba mieć, co nie?
W kwiaciarni go nie mieli.
Merlin wyleciał z lekcji jak tost z tostera, pobiegł do najbliższej kwiaciarni, lecz tam ekspedientka skwitowała jego pytanie uprzejmym zdziwieniem, mówiąc, że magicznych roślin próżno szukać w takich niewielkich kwiaciarniach i powinien znaleźć jakiś większy sklep. Podała mu nawet adres, Merlin więc podziękował i poleciał dalej, szukać swego wilczego kwiatu. Niestety jednak, ta większa kwiaciarnia też okazała się kompletnym pudłem, ekspedient zaś podrapał się w głowę na jego prośbę i zasugerował, by z czymś takim udać się raczej do zielarza, nie kwiaciarza. Tak też Merlin uczynił, wpadł do jakiegoś sklepu zielarskiego, tam jednak również odprawiono go z kwitkiem, jako że jakiekolwiek rozkwitłe, wilcze kwiaty, były już dawno zasuszone i starte na proszek, by łatwiej dało się z nich przygotować leczniczy napar. Zielarka pokierowała go jednak dalej mówiąc, że ani w kwiaciarni, ani w sklepie zielarskim nie zdobędzie swego kwiatka, ale powinien odnaleźć sklep botaniczny, w którym sprzedaje się bardziej egzotyczne, magiczne rośliny. Żywe i rosnące, nie zaś dawno zasuszone. Dała mu nawet adres, Merlin zaś podziękował i po raz kolejny tego dnia ruszył pędem ulicami Stellaire.
Do sklepu botanicznego wpadł na styk, nie patrząc nawet na tabliczkę z godzinami otwarcia, wiszącą na przeszklonych drzwiach. Złapał oddech, rozejrzał się po pomieszczeniu i nie od razu dostrzegł ladę i stojącego za nią właściciela sklepu, tonących nieco wśród rozstawionych tu i tam roślin. Niemniej jednak, to miejsce wyglądało obiecująco – Merlinowi wystarczyło jedno spojrzenie wokół siebie, by stwierdzić, że znajdujące się w doniczkach rośliny to nie tylko ozdobne kwiatuszki.
Chłodne słowa ekspedienta wybiły go nieco z rytmu, młody czarodziej spodziewał się raczej jakiegoś „dzień dobry”, czy czegoś podobnego.
— Ja, eee… — zaczął nieco nieskładnie. — Że o kwiatek mi chodzi.
Mężczyzna po drugiej stronie lady uniósł wymownie brew, skrzywił się, skrzyżował ramiona na piersi.
— I? Coś więcej o tym kwiatku? — spytał znudzonym tonem.
— Uch, bo moja pani od zielarstwa, to zadała taką pracę domową, taką na ferie, ale mi to tak trochę się z tym…
— Historia życia mi w tym momencie niepotrzebna.
Merlin westchnął, poprawił pasek od plecaka.
— Potrzebuję wilczego kwiatu. Rozkwitłego — wypalił w końcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz