Zainteresowanie gotowaniem przekazali mu rodzice. Ani mama, ani tata nie byli żadnymi mistrzami, nie znali wykwintnych przepisów, nie kupowali drogich składników, lecz zawsze gotowali od serca, bo robili to dla rodziny, a jeśli rodzina była zadowolona i najedzona, to nic więcej nie było im do szczęścia potrzebne. Chodziło o gest, chęć przyrządzenia czegoś, co będzie smakować bliskiej osobie, i jakoś tak jemu samemu się przyjęło, że przygotowany własnoręcznie posiłek to ładna rzecz do zaproponowania komuś.
Vi zerknął z uśmiechem na zajadającego się burgerem Seymoura i zaśmiał się, słysząc kolejną pochwałę muzyka na temat wilczej kuchni. Grafik doszedł do wniosku, że to zdecydowanie były najlepsze burgery, jakie kiedykolwiek zrobił, tylko ze względu na tę uciechę byłego czarodzieja, jaką mu dostarczyły. Przesunął spojrzeniem po twarzy Seymoura, uśmiechnął się nieco szerzej.
— Ubrudziłeś się. — Wilkołak postukał palcem we własną brodę.
— Naprawdę? — Muzyk ściągnął brwi, zostawił burgera w jednej dłoni, drugą sięgnął po serwetkę.
— W lewo bardziej — poprawił go Virgil, gdy papier zjechał za bardzo w bok.
— Tu?
Rzeźbiarz parsknął śmiechem.
— Nie, w to drugie lewo, wybacz.
— Tutaj?
— I niżej.
— Cholera, Vi. — Seymour starł w końcu plamę sosu z twarzy. — Za dobre to zrobiłeś. By mi spadł pomidor na koszulkę i pewnie bym nie zauważył, bo jeszcze pół burgery miałbym na talerzu.
Pogodny śmiech znów wypełnił salon, a wilkołak trochę dłużej przyglądał się byłemu czarodziejowi, próbując zrozumieć, jak mógł on być taki uroczy.
Dzień był ciężki, Virgil musiał nadrobić dwie prace, którym zbliżał się deadline, nadgarstek odzywał się lekkim odrętwieniem i zmęczeniem, ilekroć nim kręcił, a w ekran tabletu już nie mógł tego wieczoru patrzeć. Wsadził mrożoną pizzę do piekarnika, przez pusty żołądek nie mając głowy do gotowania, i poszedł rzucić się z lekkim uśmiechem na łóżko w swojej skromnej sypialni, bo choć trud obowiązków dawał mu się we znaki, to parę wiadomości od Seymoura po południu wystarczyło, żeby poprawić jego nastrój. Dzięki nim wszystko stało się jakieś mniej uciążliwe.
Wilkołak przekręcił się na brzuch, złapał jedną z poduszek, wsadził ją sobie pod brodę i włączył ponownie rozmowę z muzykiem na telefonie. Zdjęcie ze studia, żarty z Zapałki, z Karpia, przeklęcie szefowej, która męczyła go o projekty, metaliczne oczy przesuwały się po tekście w obu dymkach i uśmiech sam wypłynął na usta. Virgil zaśmiał się cicho na ostatnie narzekanie czarodzieja, że Ignis nie daje mu nawet czasu na spokojną rozmowę, obiecał odezwać się później, może dogadać jakiś wspólny wypad, bo po ostatniej wizycie w wilczym mieszkaniu nie mieli za bardzo czasu się spotkać. Vi zamknął chat, przeklikał się na wyszukiwarkę, mając idealny pomysł, gdzie tym razem mogliby się wybrać. Kocich kawiarni było niemało w stolicy, ale wcale nie wyparły one z rynku swojego psiego odpowiednika, zaś po odwiedzinach na wystawie psów i po rozmowach z Seymourem wilkołak doszedł do wniosku, że muzykowi powinno się spodobać, tylko nazwę musiał dokładnie sprawdzić.
Zdjęcie artykułu mignęło mu pod okienkiem wpisywania frazy. Zwykle olewał cokolwiek, co się tam znajdowało, rzadko kiedy Googol podrzucał w ten sposób teksty warte przeczytania, ale jedna sekunda wahania wystarczyła, druga na spojrzenie w dół ekranu i rozpoznanie znajomych twarzy oraz okolicy noworocznego koncertu, by przykuć jego uwagę. Uśmiechy błąkały się w kącikach ust muzyków, genashi szedł przy ramieniu czarodzieja, wciąż ubranego w ten zniewalający kilt, a zaraz obok, na kolejnym zdjęciu, patrzyli na siebie, satysfakcja z dobrego występu była wyraźna w obu spojrzeniach. Zaciekawiony przescrollował kawałek, spodziewając się jakiegoś sprawozdania z eventu, dobrego na przejrzenie do jedzenia.
Tytuł zajaśniał na ekranie.
„Wspólne zdjęcia Ignisa i Seymoura zaraz po noworocznym koncercie! Czy to przez wokalistę zespołu Silverthorn ubrał się tak odważnie?”
Parę linijek i słowa wypisane dużymi literami sprawiły, że gardło ścisnęło się nagle, ramiona spięły, chociaż nie było ku temu jasnego powodu, niczego poza gwałtownie galopująca myślą, że właściwie sam nie wiedział, dlaczego Seymour się tak ubrał, że dlaczego w sumie nie miałoby to być przez i dla Ignisa, i że te zdjęcia dwójki przyjaciół były… sugestywne. Z bardzo konkretną konkluzją.
Zmarszczył brwi, usiadł prosto ze skrzyżowanymi nogami, przyciskając poduszkę do piersi, jakby mogła ona wchłonąć w siebie całą jego niepewność, zapewnić, że artykuł, nad którym palec zawisł niezdecydowany, jest tanią próbą wyłudzenia kliknięć przez wykorzystanie znanych nazwisk. Bo tym przecież był, prawda? Gazety z tego typu nagłówkami szukały dziury w całym, tworząc teorie, fałszywe historie, wciskając nos między framugę a zamykające się za gwiazdami drzwi do ich życia prywatnego. Virgil przygryzł wargę, zdecydowanie za długo zastanawiając się nad sprawdzeniem strony o wątpliwej wiarygodności, bo on coś sobie pomyślał, bo może głupoty wypisywane w internecie miały w sobie ziarnko prawdy, które wilkołak pominął.
To
tylko
tabloid.
Vi kliknął link.
Pierwsze dwa akapity ogólnie opisywały koncert, zachwalały osiągnięcia Voxa, tu coś o perkusji Raama, to o wyczuciu Ioannisa, umiejętnościach Arietha, lecz były to krótkie wzmianki w porównaniu do rozbudowanej części poświęconej Seymourowi i Ignisowi. Skąd się wzięła gorycz, skąd skrzywienie na twarzy i nieprzyjemne palenie w piersi, gdy czytał o uśmiechach czarodzieja posyłanych wokaliście, który prawdopodobnie przekonał go do nowej stylówki? Ten Ignis, który „zawsze jest przy Seymourze” i „pcha go ku coraz to ciekawszym wyzwaniom”? Vi biegł wzrokiem po tekście, nie rozumiejąc fragmentów o „zgraniu dwójki muzyków, które musiało wynikać z czegoś więcej niż z samej przyjaźni” ani o „zachowaniu Seymoura jako zwiastunie jakiś oficjalnych, ekscytujących newsów”. W mieszkaniu zaczynało pachnieć spalenizną, ale Virgil był jedynie w stanie skupić się na lekko rozmytych zdjęciach i domysłach autora tworzonych na ich podstawie.
Seymour i Ignis. To nie mogło tak wyglądać.
Chyba.
Może jednak? Czy mógł być aż takim idiotą?
Seymour zaprosił go do studia, gdy żadna nowa wiadomość od strony wilkołaka nie nadeszła. Grali z chłopakami na następnej sesji jakieś nowe kawałki, przewidziane do wydania w EP po albumie, bo ich nastrój nieszczególnie pasował do dużego krążka, a wciąż chcieli je pokazać światu, więc Vi mógłby ich posłuchać przedpremierowo. Zgodził się, na tyle naturalnie, na ile dał radę, będąc po całym wieczorze przekopywania się przez tabloidy, magazyny i galerie zdjęć poświęcone dwójce najpopularniejszych członków zespołu. Tak dobrze pasują do siebie nawet w aspekcie rankingów, pomyślał cierpko, oglądając kolejny kolaż fotek zrobionych z ukrycia muzykom. Wizja kawiarni i oglądania uśmiechów czarodzieja przy głaskaniu psów odeszła w zapomnienie. Nie miał pojęcia, jak przez mętlik w głowie po prostu napisać do Seymoura.
Czy on coś w ogóle przespał z tamtej nocy, czy tylko wpatrywał się pustym spojrzeniem w sufit?
Studio nie zmieniło się wcale od jego ostatniej wizyty, przecież minął może z tydzień, trochę więcej, jednak Vi miał wrażenie, że wchodzi do obcego miejsca, gdy otwierał nieco nieśmiało drzwi. Jakby wcześniej patrzył przez jakiś bajkowy filtr swoich wyobrażeń na muzyczną świątynię Voxa i nie zdawał sobie sprawy z całej masy drobnych, lecz oczywistych detali, które oszczędziłyby mu ośmieszenia się dużo wcześniej. Chociażby to, że Seymour usadowił się na kanapie, nie zaś jak zwykle w fotelu, a Ignis buszował w barku. Bezwiednie wilkołak zastanowił się, czy genashi siedział jeszcze przed chwilą przy swoim gitarzyście, i czy ten teraz na niego czekał. Vi zacisnął mimowolnie usta.
Normalnym było, że ich gitary stały razem, że nadmiar piwa niemieszczący się w lodówce zalegał obok butelek ze szkocką, lecz dla Virgila te przypadkowe połączenia stały się bardzo wymownym znakiem od wszechświata, że istniały one na długo przed jego przybyciem i próby wciśnięcia między nie kłaczków z czarnego futra są nie tyle, co daremne, ale zwyczajnie niemile widziane. Że cokolwiek, co bardziej świadomie lub nie wilkołak chciał tutaj wskórać, odgórnie było spisane na porażkę, a on pozwolił się ponieść fantazji.
Więc skoro pragnął niemożliwego, skoro sam sobie wmawiał, że te wszystkie wyjścia z Seymourem nic nie znaczyły dla nich obojga poza byciem spotkaniami dwójki znajomych, to czemu w piersi znów coś nieprzyjemnie rozgorzało przez powitalny uśmiech Ignisa i czemu wcale nie miał ochoty na niego odpowiedzieć? Mimo to uniósł łagodnie kąciki ust, udając, że nie doszukuje się w oranżu tego uczucia związanego z Seymourem, o którym tak wylewnie pisali w internecie.
— Vi. — Nie wiedzieć kiedy były czarodziej zerwał się z kanapy, w paru długich krokach pokonał dzielący ich dystans, zagarniając całą uwagę grafika.
Przestań, powiedział sobie w duchu, gdy miast cieszyć się radośnie błyszczącym szafirem, zerkać na delikatny uśmiech muzyka, Virgilowi na usta cisnęło się pytanie o jego relację z Ignisem. Przywołał pogodny uśmiech, a przynajmniej miał nadzieję, że na taki wyglądał, po czym przywitał się konwersacyjnym tonem. Luźnym. Naturalnym.
— Seymour, hej.
Mężczyzna lekko ściągnął brwi, na sekundę i nie więcej, Vi jednak tyle wystarczyło, by przypomniał sobie, jak słabo wychodziło mu ukrywanie czegokolwiek, jak bardzo niewłaściwie czuł się z przymusem robienia tego przed Seymourem. Lecz czarodziej nie odezwał się słowem na ten temat, nie zapytał o nutę spięcia w wilczym głosie, może myśląc, że mu się coś przesłyszało. Może i jemu się przywidziało to zmarszczenie brwi, może Seymour nie wyczuł żadnej zmiany.
— Fajnie, że wpadłeś — odparł muzyk, obracając się lekko w stronę kanap, subtelnie zachęcając wilkołaka wolnym postąpieniem w przód do podążenia za nim. — Spodobają ci się te piosenki spoza albumu, tak sądzę.
Dłoń, nieświadomie zaciskająca się na pasku torby, poluźniła swój uchwyt. Muzyka była swobodnym tematem, bezpiecznym, lepszym od możliwego wypytywania, co słychać i jak rzeźbiarz się czuje.
— Na pewno. — Przeczesał palcami włosy, uciekając trochę wzrokiem od Seymoura i witając się krótko z pozostałymi członkami zespołu. Uśmiech trzymał się uparcie na ustach. — Przy okazji popracuję nad waszą okładką.
Nie popracował należycie, nie wsłuchał się nawet dobrze w nowe utwory, bo gdy do wyczulonych uszu dobiegły pierwsze heavymetalowe dźwięki, te paskudne i zdradzieckie myśli, efekty grzebania w tabloidach, przejęły nad nim kontrolę, wyłapując jedynie głos Ignisa, wspierające go tony Seymoura oraz ich żywiołową grę, po czym tworzyły z tych melodii istny hymn dla drażniącej serce zazdrości. Zarządzenie przerwy przez genashiego chyba nigdy wcześniej go tak nie ucieszyło jak teraz, gdyż zwyczajnie nie mógł już dłużej znieść poprawiania jednej i tej samej kreski po raz pięćdziesiąty przez przyciskającą za mocno rysik do tableta dłoń.
Zamienił z Seymourem parę niezobowiązujących słów, nim ten poszedł zapalić z Ignisem po stanowczym poleceniu wokalisty, a metaliczne oczy zawisły na zamykających się za muzykami drzwiach, jakby mogły wyczytać z nich prawdę o porywczym ogniu i chłodnym szafirze. Jedynie cichy szelest kartek przelotnie zainteresował Virgila i dał mu znać, że Arieth przycupnął na kanapie niedaleko niego z książką, tym razem poruszającą temat taktyk i strategii w paintballu. Wilkołak zamrugał, spojrzał na drobnego muzyka, na drzwi, znów na muzyka.
Albo mógł też o tę prawdę zapytać.
Poszukał jeszcze wzrokiem Raama i Ioannisa, ci jednak siedzieli wciąż przy swoich instrumentach, co prawda nie grali, acz spokojnie rozmawiali, w każdym razie nie mogli usłyszeć rozmów dziejących się w salonie studia. Vi zabębnił palcami o kant tabletu. Nie przyszedł do studia po to, żeby wyjaśnić jakieś swoje wątpliwości, ale jeśli nadarzyła mu się ku temu taka dobra okazja, nie był pewien, czy chce ją przepuścić. W końcu gdzie indziej niż u prawie samego źródła miałby dowiedzieć się czegoś rzetelnego, by móc plotkom nadać łatkę czystego fałszu.
Raz wilkowi śmierć.
— Arieth? — zagaił, pochylając się leciutko do zmiennokształtnego. Basista nie oderwał spojrzenia od lektury, lecz mruknął coś w odpowiedzi. Wilkołak przygryzł wargę, aż go zapiekło. — Chciałbym o coś spytać…
— Pewnie, pytaj.
Krótka przerwa na zebranie się w sobie, znalezienie właściwych słów.
— Seymour i Ignis… — Bystre oczy uniosły się na niego, speszyły grafika lekko. — Oni… są ze sobą blisko?
— Och, tak, bardzo — odparł od razu, bez mrugnięcia, mogąc równie dobrze mówić o pogodzie, a nie wyrywając właśnie Virgilowi ostatnią nadzieję na to, że tabloidom jednak coś się tylko wydawało. Przełknął nagle powstałą w gardle gulę, zatrzymał potok myśli, łudząc się, że pomoże mu to wydusić z siebie lepszą prośbę o sprecyzowanie odpowiedzi.
— Bardzo? — powiedział ciszej, ale Arieth zdawał się nie dostrzegać jego zmieszania. — Uhh, jak… Jak bardzo?
— Przed spotkaniem Ignisa Seymour był w trudnym momencie życia, ale gdy zobaczył go na scenie, wiesz, usłyszał jego głos i grę, to odnalazł swoje powołanie, zrozumiał, że właśnie muzyką chce się zajmować. A Ignis stał się żywą inspiracją dla niego i nauczycielem, który nauczył go wszystkiego, co sam wie o muzyce. To ich mocno zżyło ze sobą.
— Czyli… Seymour umie tak dobrze grać dzięki Ignisowi?
— Wiadomo — zakładka wsunęła się między strony, basista zamknął książkę, skupiając się w pełni na rozmowie i odpowiadając rzeczowym tonem — jego własny talent gra tutaj też sporą rolę, ale na pewno czas spędzony z Ignisem pomógł mu ten diament oszlifować. Dużo przesiadywali sam na sam, dopracowując zdolności Seymoura. Przez to też Seymour stawia Ignisa na takim piedestale.
Arieth wypowiadał się tak spokojnie, podczas gdy pojedyncze słowa i proste frazy wiązały mdły supeł w wilczym żołądku, pozwalały jedynie nierównemu oddechowi umknąć z piersi. Sam na sam. Piedestał. Gdzieś czytał o tym, jak wysoko Seymour ceni Ignisa, również zdawał sobie sprawę już wcześniej, że genashi był swoistym ogniwem łączącym cały zespół, więc dla każdego z chłopaków był kimś, zmienił ich życie nieodwracalnie, zakładając z nimi Voxa. Jak cienką tworzyło to granicę między wdzięcznością i przyjaźnią a zauroczeniem w człowieku, który sprowadził pozbawionego nadziei, byłego czarodzieja na nowe tory i stał się ważnym elementem w jego historii?
Im dłużej Virgil słuchał o tym, jak Seymour widzi Ignisa, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że nie była ona grubsza od nici.
— Naprawdę? — szepnął, zmiennokształtny zaś nie podchwycił nagłego zbolenia w jego głosie, wziął skromne pytanie za zachętę do kontynuowania. Arieth pokiwał łagodnie głową.
— Patrzy się w niego jak w obrazek, gdy Ignis chwyta za gitarę albo śpiewa. Dla Seymoura nie ma osoby, która potrafiłaby lepiej grać od Ignisa. Cokolwiek, co on zrobi, jest w oczach Seymoura perfekcyjne i właściwe, a to przeklinanie i marudzenie na niego to jedynie taka poza, bo Seymour myśli tylko w samych superlatywach o Ignisie.
Vi wycofał się, wcisnął plecy w oparcie kanapy. Chciał, by te miękkie poduszki go pochłonęły, zjadły, zabrały z tego miejsca i od tych uczuć, od tego wstydu i przykrości. Rzeczywistość za dobrze pokrywała się z komentarzami dziennikarzy.
— Och.
— A jak dostanie dołka — basista mówił dalej bez oporów — to też Ignis jest pierwszym, który go z niego wyciąga za uszy, stawia na nogi i nakłada rozumu do głowy. Albo przekonuje do czegoś, chociażby się Seymour nogami i rękami zapierał.
Przekonuje do czegoś. Wilkołak złapał mocniej tablet obiema dłońmi. Plastik etui wbił się w opuszki kciuków.
— Dba o niego — mruknął po spuszczeniu głowy, schowaniu oczu za ciemną grzywką. Miało zabrzmieć to jak proste stwierdzenie, wyszło bardziej na smutne zrozumienie stanu rzeczy.
— Zdecydowanie. — Zacisnął szczękę, słysząc, jak Arieth żywo się z nim zgadza. Równocześnie chciał, by zmiennokształtny przestał więcej opowiadać, choć to on zaczął temat, i by powiedział mu wszystko, co może o chłopakach. — Samoocenę też mu próbuje ratować, ale to różnie wychodzi.
— Ale się stara cały czas. Dla Seymoura.
— Tak.
— Długo się ogólnie znają, nie?
— Osiem lat, tak.
Gdy się spadło z wysokości, nie na tyle dużej, żeby sobie coś złamać, i nie na tyle małej, żeby w ogóle tego nie odczuć, to pewne odrętwiające mrowienie przechodziło od stóp przez kostkę, czasem nawet szło aż do łydek. Tysiące igieł wbijało się w ciało, jakoby ziemia właśnie nimi była wyłożona, nie betonem. Z jak wysoka musiał spaść przez słowa Arietha, że ciężko było mu w ogóle poruszyć zdrętwiałymi nogami? Może był to już ten upadek, gdzie jednak pękała kość, w jego przypadku zaś – serce? Klapki na oczach odpadły, a Vi poleciał wraz z nimi na ziemię.
Wcześniej był prawie zły, bo nie wiedział, co myśleć i ten brak pewności go dobijał. Teraz było mu zwyczajnie przykro. I nienawidził własnej głupoty.
Szukał prawdy, to ją znalazł.
Nie odezwał się znów do Arietha, więc muzyk wrócił jak gdyby nigdy nic do swojej książki. Vi nawet nie potrzebował za bardzo się silić na wiarygodne zerknięcie w telefon i przeczytanie godziny, jakby była zaskakującym powiadomieniem.
— Cholera, muszę lecieć — rzucił niby roztargniony, wpakował niechlujnie tablet do torby, podniósł się prędko z kanapy. — Zapomniałem, że mam spotkanie z szefową — wyjaśnił, będąc już w drodze do wyjścia.
Jak ten tchórz zmusił nogi do posłuszeństwa, ucieczki z duszącego go studia, nieważne jak przestronnego. Wszędzie był Seymour, wszędzie obok Seymoura był Ignis, od ścian odbijał się spokojny głos Arietha, mówiący o czymś oczywistym, przez wszystkich znanym. Vi przyspieszył kroku, słysząc poruszenie za drzwiami, za którymi czarodziej zniknął z wokalistą. Szarpnięcie za klamkę, nerwowe poprawienie torby na ramieniu, byle wymknąć się, zanim Seymour wróci, bo nie będzie umiał ukryć strapienia na swojej twarzy, zazdrosnego spojrzenia uciekającego na Ignisa. Bo nie będzie umiał tego wytłumaczyć.
— Powiesz chłopakom? — zapytał basistę. Jedną nogą był za progiem.
— Nie ma problemu — odparł Arieth, nie myśląc nawet o podważaniu jego słów.
Zmiennokształtny nie skończył mówić, Virgil już zniknął w korytarzu, biegnąc w stronę schodów, żeby były czarodziej przypadkiem nie złapał go na czekaniu przy windzie. Przez szparę zamykających się drzwi przeleciał słaby zapach szafirowej magii, zaraz za nim podążył zmartwiony głos Seymoura.
— Gdzie Vi?
Każdą część siebie po kolei wilkołak przekonał to dalszego zbiegania w dół pięter, aby się nie zawrócić i nie przeprosić mężczyzny.
Zima wciąż nie odpuszczała.
Vi zadrżał, gdy nowy powiew wyjącego wiatru bez trudu przeniknął przez cienki materiał koszulki, wyziębił jeszcze mocniej ciało, od dłuższego czasu wystawione na działanie przeszywającego zimna. Plecy już go bolały od opierania się o ścianę budynku, siedzenie na twardych płytkach balkonu przez cały wieczór było co najmniej niewygodne, ale wilkołak dalej siedział, dalej się opierał i drżał, na zmianę do ust przykładając papierosa i butelkę piwa, które pił u niego Seymour. Zrobił mały zapas od tej jednej marki, teraz z pięć butelek stało w chaotycznym ustawieniu niedaleko rzeźbiarza i jeśli dreszcze nie były w stanie zmusić go do pójścia po ciepły sweter, albo w ogóle zmusić do schowania się do domu, to może kończący się alkohol mógł. Po prostu myślenie o tym, jak cholernie zimno mu jest, dominowało trochę rozważania o Seymourze, Ignisie i ich domniemanym związku.
Wzrok zawisł gdzieś w oddali, nieskupiony na niczym konkretnym.
— Seymour i Ignis są razem — szepnął ledwo słyszalnie, sprawdzając ponownie brzmienie tych słów. Wydźwięk miały jednak wciąż dziwny, na wargach zostawało to nieprzyjemne wrażenie kojarzące mu się z wypowiadaniem kłamstwa, język wzbraniał się przed wymówieniem ich raz jeszcze. Vi uśmiechnął się smutno, z politowaniem dla siebie samego. Zazdrość szybko i głęboko go przeżarła, skoro tak trudno było mu zaakceptować tę możliwość.
Powinien był zapytać Dantego, ba, z samym Seymourem pogadać, przecież to był normalny temat do poruszenia, a teraz jeszcze czuł się źle z tym, że tego nie zrobił, kryjąc coś przed człowiekiem, z którym czuł się tak dobrze w rozmowie bez sekretów. Ale może syren nic nie powiedział, bo wydało mu się to na pierwszy rzut oka zauważalne? Tylko Virgil wyszedł na idiotę, nie pierwszy raz zresztą.
Zostało mu bazowanie na przypuszczeniach i słowach Arietha, i chociaż miał z tyłu głowy świadomość, że w internecie ludzie pisali cokolwiek, byle pisać, gadać, paplać, zrzędzić i marudzić, a już szczególnie praktykowali to na tabloidach, to liczyło się tylko to, że interesowali się Seymourem i Ignisem, że pokazywali, jak mężczyzna, z którym wydawało mu się, że łapie jakiś kontakt, znajomość, może mimo wszystko nawet coś głębszego, pasuje lepiej do innego. Vi nie przyznawał, że spotkania z Seymourem nadawały się na miano randek, a jednak dalej zabolało.
Pół świeżo napoczętej butelki poszło w paru łykach, wilkołak westchnął ciężko. Tylko o co właściwie on był zazdrosny? O Ignisa? Gościa legendę wśród heavymetalowych zespołów, który poprowadził swoich chłopaków na same szczyty rankingów? Istny geniusz muzyczny, grający ile fabryka dała na każdym koncercie, będący idolem nie jednej osoby oraz prywatnym nauczycielem Seymoura? Był zdolny, przystojny, z podobną przeszłością do byłego czarodzieja. Przyjaźnili się już tyle czasu, jak dobrze Ignis go znał, jak słabo Vi? Nie miał o co być zazdrosny, bo on nawet nie miał szans z Ignisem. Virgil spojrzał w niebo.
Odpowiednim dla księżyca towarzystwem są gwiazdy, a wilkowi zostaje tylko smutne wycie. (*)
Rzeźbiarz znikąd, z imieniem znaczącym tyle, co nic. Nie był kimś wartościowym dla muzyka pokroju Seymoura Silverthorna.
Może i Dante miał kiedyś tendencję do zakochiwania się w ludziach, którzy go nie chcieli, ale Vi wcale nie był lepszy, tracąc głowę dla osób spoza swojej ligi i prędko dochodząc do wniosku, że nic z tego nigdy nie będzie. Jeśli nie są oni dla niego dostępni, to go nie skrzywdzą, nie bardziej niż on siebie samego poprzez spotkanie z rzeczywistością i porzucenie marzeń.
Zdążył zapomnieć o zostawionym niedaleko siebie telefonie, gdy ten rozbrzmiał powiadomieniem o nowej wiadomości. Virgil zmarszczył brwi, sięgnął od niechcenia po urządzenie, zerknął na ekran. Zamrugał przytomniej, widząc zdjęcie Seymoura obok tekstu.
Patrzył chwilę na pytanie, bijąc się z myślami. Prawie zaczął wstukiwać swoją prośbę.
Powiedz, że ciebie i Ignisa łączy tylko przyjaźń.
Po tym, jak już pogodziłem się z tym, że nie jesteś dla mnie?
Próbowali utrzymać rozmowę, przegadać trochę, lecz co chwila dopadała ich jakaś dziwna wesołość, Virgil zakrywał usta dłonią, walcząc ze śmiechem, Seymour odwracał głowę, popijając piwo. Im obojgu trunek już za dobrze wszedł, świat kręcił się wilkołakowi przed oczami, a wzrok za długo zawieszał się na tętniących magią tatuażach, za często próbował pochwycić spojrzeniem szafir, za bardzo się radował, gdy łapał w słabym świetle baru urok czarodzieja. Pocieszał się tym, że oboje byli wstawieni, muzyk na pewno nie weźmie sobie do serca czegokolwiek, co upity rumem grafik zrobi. Choć może gdzieś głęboko właśnie tego by chciał.
Stół nieco opustoszał, Ignis z Dantem przenieśli się bezpośrednio do barmana, prowadzili ożywioną dyskusję, w której głównie na siebie psioczyli, uzupełniając ją pojedynkiem na szoty, Raam zaś przysiadł się do innego stolika, z konkretnym zamiarem trzymał mocarne ramiona za jedną z klientek lokalu. Został sam z Seymourem tak naprawdę, lecz procenty uspokoiły zdenerwowanie, nie baczył na każde słowo, pragnąc dopuścić trochę szczęścia do siebie, trochę jego głosu, bo gdy logika umykała mu pod naporem alkoholu, wstrzymywany, wilczy głód brał górę.
Nowa piosenka poleciała z głośników, Virgil zastygł, wsłuchał się w melodię. Znał ją dobrze, lekka muzyka, którą puszczano na letnich imprezach w plenerze. Nawet najbardziej zatwardziali przeciwnicy tańca poddawali jej się, poruszając się swobodnie w rytm luźnych brzmień.
Wilkołak zaczął kiwać w takt głową, zerknął na Seymoura. Czarodziej podchwycił ruch. Chwilę tak spokojnie się kiwali, milcząc, słuchając, popatrując na siebie, podpuszczając zaćmiony procentami umysł do beznadziejnego pomysłu. Virgil skończył rum, biorąc duży łyk odwagi i podniósł się ze swojego krzesła. Palce pstryknęły, jednym płynnym susem odsunął się od stołu, robiąc w stronę Seymoura nieco zachwiany obrót.
— Tańczysz? — Uśmiechnął się, wzrok niepewnie, z cieniem nadziei, studiował sylwetkę czarodzieja. Ten przekręcił się na swoim miejscu, szafir zlustrował Vi.
— Trochę.
— To chodź. — Powstrzymał się przed wyciągnięciem do niego dłoni, po prostu machnął nią zachęcająco. — No chodź. Nie ma tłumów.
Szczerze sądził, że muzyk się nie zgodzi, wyśmieje go i każe nie wygłupiać, lecz Seymour tylko na moment się zawahał, po czym przelotnie poprawił swój kucyk, wstał i z wolna podszedł. Brwi uniosły się, kąciki ust powędrowały ciut wyżej, nie wiedział, ile z tego Seymour zobaczył. Odwrócił się do niego plecami, z kołyszącymi się wedle melodii biodrami, ramionami opadającymi i wznoszącymi się raz po raz, próbując opanować cisnący się na twarz szeroki uśmiech. Tanecznym, lecz jeszcze wciąż spokojnym krokiem poprowadził ich głębiej w lokal, tam, gdzie najlepiej było słuchać muzykę, gdzie najwięcej ludzi tańczyło, nie zwracając na siebie nawzajem za wiele uwagi, pocąc się od ciepłoty rozgrzanych ciał, śmiejąc się do swoich znajomych.
Upatrzył jakieś luźniejsze miejsce wśród grupy, wcisnął się w nie, zerknął przez ramię. Seymour nadal szedł za nim, uniknął zderzenia z krzyczącą dziewczyną, najpierw Vi parsknął śmiechem, potem dołączył czarodziej, zaraz przepchnął się do wilkołaka z rozbawieniem błąkającym się po ustach. Tylko głupia, alkoholowa myśl mogła zmusić go do zastanowienia się, jak Seymour całował – czy tak, jak się uśmiechał, lekko oraz delikatnie, czy tak, jak mówił, ciętym językiem przekleństw, pomieszanym z wprawnym głosem muzyka.
— Więcej machania barkami — zagaił wilkołak. W tłumie już czuł, że może się bardziej rozluźnić. Było tyle różnych ludzi wokoło, czarodziej nie musiał się wcale na nim skupiać.
— Machania barkami? — Seymour przekrzywił lekko głowę. Nie mogło to być możliwe, by tak uroczo wyglądać w słabym świetle obskurnego lokalu.
— Kiwania się. — Wilkołak poruszył się żwawiej. — I skakania.
— To potrafię.
— Jakoś nie widać. — Niewielkie kolczyki ze sztyletami zadrgały, tańcząc razem z przestępującym z nogi na nogę Virgilem.
— Daj mi się rozruszać.
Pozwolił przepłynąć melodii przez swoje ciało, poddał je miękkim dźwiękom piosenki. Przygryzł wargi, na moment zapominając, kim on jest, kim jest Seymour, chcąc po prostu schwytać w dłonie ulotną chwilę, gdy mógł z takim jednym, magicznym blondynem wygłupiać się na parkiecie, nie myśląc o niewypowiedzianych słowach, upchniętych w głąb serca uczuciach, ani o tchórzliwych dłoniach, które nie były w stanie dotknąć tego nienormalnie przystojnego mężczyzny, musnąć ledwie jego ramię i powiedzieć, jak bardzo cieszy się, że mogą zwyczajnie być w jednym pomieszczeniu. Machnął ciemną czupryną, oczyścił myśli, uniósł roziskrzone spojrzenie na czarodzieja. W końcu wczuł się i on bardziej w muzykę, uciekał przed nieznajomymi próbującymi wciągnąć go w większe koło, podrygiwał radośnie, dając się porwać ukochanemu żywiołowi muzyki. Wilkołak uśmiechnął się znowu, przejechał dłonią po spoconym karku, zerknął raz jeszcze w górę.
Ktoś w końcu dobrał się do kolorowych świateł, niebiesko-zielona łuna zaigrała wśród tańczących. Zlewała się z muzykiem, tworzyła malowniczą jedność z błękitem tatuaży, jaśniała mu przed oczami, wpadając w urokliwy szafir. Był zwykłym czarodziejem z kucykiem, ruszającym się zgrabnie do rytmu, pochłaniającym wilczą uwagę bez reszty, i mężczyzna wiedział, że będzie to kolejny obrazek, który złamie mu serce, gdy będzie musiał się na nowo godzić z rzeczywistością. Ale na to jeszcze miał przyjść czas.
Błysnęła mu przystojna twarz w półobrocie, nie zauważył jej wyrazu. Rzucił okiem przez ramię. Niezwykły blondyn też stał teraz odwrócony, z plecami skierowanymi do niego. Ledwie dwa kroki, może trzy musiał zrobić, by się zetknęli. Więc je zrobił.
Poczuł, jak czarodziej się wzdrygnął, lecz nie uciekł, nie naparł sam plecami, trochę zatrzymał się w swojej pozycji. Nie przeszkadzało to wilkołakowi, nie było to ważne. Poruszył się wedle piosenki, łopatka obok czarodziejskiej łopatki, barki kiwające się w prawie ten sam sposób, plecy tak blisko siebie. Rum uderzył mu do głowy, poluźnił hamulce, podobnie jak taniec. Głowa odchyliła się lekko, czarne kosmyki połaskotały pewnie szyję, dotknęły ramion, napotkały spięte mięśnie. Do końca piosenki było ledwie kilka sekund, dla niego jednak wydawało się to słodką wiecznością.
I już, i koniec, na powrót Seymour był Seymourem, Virgil był Virgilem i świat stał się znowu trudniejszy. Bo byle wilkołak mógł oprzeć się tak o czarodzieja, lecz Virgilowi nie mogło się to udać z Seymourem.
Vi odsunął się szybko, obrócił, napotkał spojrzenie muzyka, jednak nie na długo. Jego jeszcze chwilę temu bezimienny czarodziej rozejrzał się po tłumie, zerknął na bar, kryjąc swoją twarz.
— Chcesz jeszcze drinka? — Głos nic się nie zmienił, był tylko nieznacznie zdyszany.
— Pewnie. — Więc odpowiedział mu tak samo, jakby nic się nie wydarzyło. Przecież to i tak nic nie znaczyło, nie dla Seymoura.
(*) Zdanie autorstwa ChaosHead, galaxy braina potężnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz