28 lutego 2024

Od Merlina do Souela

Falkor wciąż popatrywał na nich obydwu z lekką konsternacją, Merlin zaś ponownie zauważył, że jego smok ma całkiem wyrazisty pysk. To znaczy, naprawdę nietrudno było odgadnąć, co smok myślał, bo miny miał niemalże memiczne, a w chwili obecnej jego spojrzenie wyraźnie mówiło, że biedny Falkor nie ma pojęcia, czego się od niego wymaga, ale i tak tego dokona.
Smok skoczył, z rozłożonymi skrzydłami, i w momencie, gdy tylko jego łapy oderwały się od ziemi, na pysku pojawił się wyraz absolutnej paniki. Bo skrzydła, jak to skrzydła, zgodnie ze swą przeznaczoną przez naturę funkcją, zagarnęły pod siebie powietrze, sprawiając, że skok Falkora nie przebiegał w ogóle tak, jak Falkor sobie go zamyślił i zamiast sprowadzić go zaraz na ziemię, zaczął pchać go dalej. Młody smok pisnął, wystraszył się, zamachał łapami w powietrzu, skrzydła uderzyły panicznie, nim zwinęły się tuż przy tułowiu, i smok niechybnie pacnąłby o ziemię, gdyby nie magia Souela.
Powiew wiatru, silny i precyzyjny, wemknął się pod łuskowaty brzuch, złapał za bijące chaotycznie skrzydła, jednym gestem rozłożył je szerzej, stabilniej i bardziej symetrycznie, pozwalając Falkorowi wylądować spokojnie na miękkiej ziemi.
Merlin już miał rzucić się w stronę Falkora, złapać go i przytulić, widząc stres i panikę swojego pupila, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili.
— Widzisz, poszło ci mega, Falkor — powiedział zamiast tego pogodnym tonem.
Zanim zabrali się do nauki latania Falkora, odbyli z Souelem prawdziwą naradę wojenną, genashi zaś przygotował plany na każdą możliwą ewentualność, profesjonalnie podchodząc do tego, co może się wydarzyć i logicznie tłumacząc, jak powinni sobie z tym poradzić. To, że Falkor w pewnym momencie może spanikować, było oczywiste i do przewidzenia. Smok mimo wszystko nie był zbyt odważny, na nieprzewidziane sytuacje reagował wynikającą ze stresu agresją, przez co ludzie brali go za groźnego, kiedy prawda była taka, że to dla Falkora wszystko było groźne, nie na odwrót. W każdym razie, Merlin z Souelem ustalili, że jeśli Falkor będzie właśnie w taki sposób się stresował i panikował, to zamiast trząść się nad nim, potwierdzając, że faktycznie było czym się stresować i o co panikować, obaj młodzieńcy potraktują sytuację jako coś normalnego i w porządku, pokazując Falkorowi, że nic złego się nie stało i że są z niego dumni.
— Dobra robota — dodał Souel, cofając wyciągniętą dłoń, a przywołany wiatr momentalnie się uspokoił.
Falkor popatrywał na nich jeszcze, wyraźnie próbując połączyć kropki i zinterpretować, co się właśnie stało, lecz jednomyślny front złożony z dwóch uśmiechniętych twarzy, wraz z pochwałami i smakołykami, sprawił, że napięcie zeszło z barków i skrzydeł, a smok przekrzywił łebek, wcale nie będąc już tak zestresowanym.
— Na pewno chcesz jeszcze raz, co nie? — spytał Merlin.
Smok cofnął się pół kroku, lecz Merlin momentalnie dał mu kolejny smakołyk i pogłaskał po łuskowatym łebku, cały czas powtarzając, że to super zabawa tak zeskoczyć z rampy z rozłożonymi skrzydłami i dać się ponieść wiejącemu wiatrowi, więc Falkor w końcu w to uwierzył i nie wiedzieć kiedy, znów stał na szczycie rampy z rozłożonymi skrzydłami.
Na tych pierwszych zajęciach udało mu się wykonać dobre parę skoków, krok po kroku nieco bardziej stabilnych, niż ten pierwszy, lecz za każdym razem Souel musiał podtrzymywać Falkora sprawnie przywołanym powiewem wiatru, stabilizując chaotyczne szybowanie młodego smoka i sprawiając, że jego pierwsze kroki w lataniu nie kończyły się obitym, smoczym tyłkiem. Taki efekt pierwszej lekcji był tym, czego obaj oczekiwali. Souel wspominał, że istnieje możliwość, że Falkor zestresuje się na tyle, że nici z jakiegokolwiek szybowania, albo że wręcz przeciwnie – że aktywuje mu się jakiś instynkt wspaniałego lotnika i zaraz będzie im latał po całym podwórku. Na szczęście jednak te dwie możliwości się nie wydarzyły i nauka smoka przebiegała spokojnie i krok po kroku.
I tak, jak wcześniej Souel spotykał się z Merlinem, żeby oswoić go z magią powietrza i sprawić, że chłopak nie będzie sobie przynosił wstydu na zajęciach z magii elementarnej, tak teraz ta sama magia pomagała Falkorowi, by nie przynosił wstydu swojej smoczej proweniencji.


Czas mijał, Falkor robił się coraz większy. Coraz większe robiły się też jego skrzydła, niosące go pewnie przez przestworza. Smok odrywał się od ziemi z wprawą wynikłą z praktyki, lecz Merlin zauważył, że jego pupil chętniej spędza jednak czas na ziemi. Początkowo trochę się tym martwił, nim znów nie przegadał problemu z Souelem. Młodzieniec patrzył tamtego popołudnia na zataczającego kręgi nad lasem Falkora, i pokiwał do siebie głową, gdy tylko smok skręcił, kierując się na powrót w ich stronę.
— Myślę, że po prostu wszystko, co go ciekawi, znajduje się na ziemi — powiedział, zwróciwszy się do Merlina. — Gdybyś postanowił latać razem z nim, może by się to zmieniło?
Czarodziej uniósł brwi, wsunął dłonie do kieszeni.
— Może — odparł bez przekonania.
Jego relacja z miotłą i lataniem była co najmniej skomplikowana.


W życiu Merlina mnóstwo było takich elementów i wypadków, że Merlin sam nie wiedział, jak to się właściwie stało, ani nie był w stanie logicznie wytłumaczyć, czemu wypadki potoczyły się tak, a nie inaczej. To chyba ta jego naturalna chaotyczność i roztrzepanie za to odpowiadały, a także specyficzny rodzaj szczęścia, obdarzającego swych ulubieńców krzywym, szczerbatym uśmiechem. Bo to było tak, że Merlinowi niewiele brakowało do wyższej oceny, nauczycielka coś tam kręciła nosem, Guinevere zaś jak zwykle miała najlepsze rozwiązanie na pojawiający się problem. I rozwiązanie to szybko przedstawiła Merlinowi:
— Może wolontariat w schronisku dla magicznych zwierząt?
Chłopak spodziewał się sugestii, żeby wziął udział w jakimś konkursie, ale takie akcje to mu nigdy nie szły. Merlin dobrze wiedział, że nie było w życiu takiej dziedziny, w której by się jakkolwiek wyróżniał, no chyba, że byłby konkurs wpadania w tarapaty. To wtedy podium było jego.
Ale wolontariat w schronisku? To brzmiało zupełnie spoko, Merlin lubił w końcu zwierzaki, również te magiczne, i po wszystkich przebojach z Falkorem, to się ich nawet nie bał.
— Wiesz co? To jest nawet myśl — podsumował pomysł.


Zapomniał już o tym, że ten wolontariat to był po to, żeby sobie ocenę podciągnąć, i że właściwie mógłby zrobić sobie od niego przerwę, kiedy tylko owe oceny wystawiono. Ale Merlin, będąc Merlinem, i mając widać durszlak zamiast czaszki, nie wpadł na ten pomysł, i pojawiał się w schronisku nawet w wakacje.
Schronisko dla magicznych zwierząt różniło się w dużej mierze od tego dla zwykłych zwierzaków, bo głównie trafiali do niego dzicy przedstawiciele novendyjskiej fauny, którzy mieli pecha i przegrali z postępem magi-technologicznym rozrastającego się miasta. I tak, pod skrzydła opiekunów schroniska trafiały kelpie, poranione wirnikami kontenerowców, przytrute miejskimi ściekami bazyliszki, albo niewielkie gryfy, które miały pecha spotkać się z liniami wysokiego napięcia.
I właśnie z takim jednym gryfem był problem.
Bo choć zwierzaka udało się wyleczyć i weterynarz orzekł, że nic mu już fizycznie nie jest, gryf za nic nie chciał wzbić się w powietrze, a wszelkie próby opiekunów, by zachęcić go do latania, spaliły na panewce. Merlin kątem ucha usłyszał zaniepokojone rozmowy pracowników schroniska, zastanowił się chwilę, nim wyciągnął z kieszeni telefon.
— Chyba mam kontakt do eksperta od takich akcji — mruknął do siebie, wybierając konwersację z Souelem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz