30 lipca 2024

Od Seymoura do Bernarda

Kurwa mać.
Z miotłą jest chujowo, narzędzia o kant dupy idzie rozbić, bo to typowy sprzęt do naprawiania rzeczy mechanicznych, nie magicznych, więc nawet tego jebanego próbnika przepływu many nie ma. Jest za to próbnik napięcia, klucz nastawny, poziomica, młotek ślusarski, wkrętaki, klucz płaski, nożyk z ostatnimi trzema ostrzami, bity i uchwyt do nich, klucze imbusowe, plus jeszcze miarka i dwie pary szczypiec. Mnogości śrubek, gwoździ i losowego żelastwa Seymour nawet nie liczy – nic z tego nie będzie dobrym zastępstwem dla przepalonego mithrilu, nawet gdyby go do reszty popierdoliło i postanowił giąć ten metal ręcznie.
Druga sprawa jest taka, że Seymour jest, niestety, szlachcicem. Pierdolonym paniczykiem, przywykłym do tego, że w piwnicach swej gargantuicznej posiadłości ma zaklętą Kuźnię, gdzie usłużne golemy podają mu narzędzia wprost do wypielęgnowanych dłoni, i nie ma takiej rzeczy, której mógłby potrzebować, a w Kuźni by jej nie mógł znaleźć. Stal z meteorytu? Można śmiało wybierać po składzie, roku i lokalizacji upadku. Pióro feniksa? Są puchowe, konturowe i pokrywowe, sortowane po długości i temperaturze. Lyrium? Czyste i wygodnie zapakowane, pytanie tylko, ile kilogramów trzeba. Po takim przygotowaniu Seymour może tworzyć cuda, potrafi poprawnie wykorzystać dowolny egzotyczny materiał, problem jest tylko taki, że chujowo idzie mu jakakolwiek prowizorka.
Ale Seymour jest uparty, z uporem maniaka wypiera ze świadomości fakt, że czegoś może nie potrafić, z czymś sobie nie poradzić, że zadanie go przerasta. Więc klnie w duchu, zawija rękawy, pochyla się nad miotłą, choć obite od upadku plecy nieco protestują. Nienawidzi magii, majstrowania w tym ustrojstwie i wszystkiego tego, co ojciec w niego wpajał i wymuszał na nim przez połowę życia, nienawidzi też bezsilności i braku rozwiązania, i ta siła wewnętrznego wkurwu jakoś pomaga mu znaleźć w końcu drogę, wymyślić, co po kolei zrobić, by miotła wzniosła się ponownie i zabrała jego tyłek z tego przeklętego wypizdowa.
Nie do końca zwraca uwagę na właściciela stacji, kręcącego się tu i tam, a jego wspomnienie o tym, że musi iść do klientów, kwituje skinieniem głowy. Dźwięki ze stacji nie do końca do niego docierają, a brak jakiegokolwiek instynktu sprawia, że muzyk nie czuje posyłanego mu z drugiego pomieszczenia spojrzenia, lustrującego sylwetkę i patrzącego na szafirowe tatuaże. Dłonie, usmarowane czernią i błyszczącym magią srebrem, wzrok, skupiony na przepalonych przewodach, usta zaciśnięte w gniewną kreskę.
Pytanie o to, że się skądś znają, trochę wytrąca go z tego stanu.
Patrzy na mężczyznę, pierwszy raz spina się w sobie, spojrzenie na mgnienie wraca do tatuaży, nim na powrót skupia się na nieznajomym. Seymour wie, jak wygląda – nie zaprzecza, że natura obdarzyła go twarzą, na której miło jest zawiesić spojrzenie, lecz postrzega swą urodę jako klasyczną, a przez to niezapadającą na długo w pamięć, niemającą w sobie czegoś oryginalnego i nieszablonowego, co pozwalałoby go łatwo rozpoznawać. Jego twarz pasuje do T-shirtów z okładkami płyt zespołów, do goreteksowej kurtki dobrej na leśne wyprawy i do wyprasowanego garnituru, idealnego na oficjalne spotkania. Inaczej rzecz się ma z tatuażami, bo te błyskawicznie zawężają krąg podejrzanych do tego jednego gościa z gitarą, grającego w tym jednym zespole z charakterystycznym wokalistą.
— Może i być — odpowiada oględnie, przypatrując się nieco dłużej właścicielowi stacji, ale w pamięci panuje jednostajna cisza, żadnego dźwięku dzwonów, by zastanawiać się, w której świątyni biją.
Dobrze, że gość szybko zmienia temat.
Seymour patrzy na swoje ujebane ręce, na rozpierdoloną miotłę i stwierdza, że na to pomogłaby jedynie boska interwencja. Jednak jako że ta uparcie nie nadciąga, dłonie nieznajomego muszą wystarczyć.
— Szczerze to tak — mówi, wskazuje resztki miotły. Część udało się złożyć z powrotem, ale większość kabli jest przepalona i jedyne, co można zrobić, to spróbować je zlutować. — Poszły przewody łączące zbiornik many z dyszą Mordenkainena, a bez tego to tak trochę chujnia.
Mężczyzna ogląda rozpierdol, mruży oczy, wzrok skacze od miejsca do miejsca, podąża za wskazaniem Seymoura.
— Akumulator i silnik? Nie mają połączenia?
Seymour kiwa głową.
— Faktycznie chujnia — zgadza się, ruchem głowy wskazuje w stronę skrzynki narzędziowej. — Da się zlutować?
— Mogę spróbować, ale zależy od lutownicy. Ile wyciąga?
Nieznajomy patrzy chwilę na przewody.
— Z tysiąc stopni. Ze srebrem sobie poradzi.
— Kurwa. — Seymour opiera dłonie na stole warsztatowym. — To mithril, topi się w tysiącu pięciuset. No to chujnia.
— No to chujnia.
Były czarodziej wzdycha, właściciel stacji kontynuuje.
— Nie da się tego czymś zastąpić? Tych drutów?
— Da się. — Tatuowane palce bębnią po blacie. — Czymś o podobnych właściwościach.
— Inny metal? Cokolwiek?
— Zakładam, że nie ma tu na podorędziu żadnych diamentów, mają podobną przewodność magiczną — Seymour mówi całkiem poważnie. — Ale miedź też się nada.
— Jest ze starych kabli.
Nieznajomy odwraca się, odchodzi te dwa kroki, szuka czegoś na półkach, w tym charakterystycznym bałaganie, będącym porządkiem pewnie tylko w jego oczach. W końcu wraca, trzyma w dłoniach coś, co mogło być niegdyś zasilaczem do prodiża. Kabel zakończony z jednej strony normalną wtyczką, z drugim jakimś chuj wie czym, pasującym do sprzętu z minionej epoki, nawet nie okryty giętkim plastikiem, tylko jakąś antyczną plecionką, siepiącą się po brzegach. Mężczyzna podchodzi bliżej, poskubuje plecionkę, spod włókien błyska ciepła, metaliczna barwa.
— Nada się.
— No jak znalazł — odpowiada Seymour, sięgając po kabel.
Rozkłada go na blacie, nieznajomy zaś sięga do skrzynki, dobywa nożyka, plecionka idzie w strzępy. Zaizolowane sznury miedzianych drutów okazują się nietknięte, bez śladów zużycia, doskonałe do tego, by spróbować poradzić sobie tam, gdzie nie wystarczyło mithrilu.
— Powinno dać radę.
Różnica w przewodności magicznej ledwie o kilka stopni, w cenie – o rzędy wielkości, ale który Silverthorn by się przejmował? Seymour bierze kabel, wybebesza metal, przykłada w miejscu, gdzie w miotle zieje brzydka dziura. Tatuaże zaczynają świecić, gdy magia spływa z wnętrza, z tego ciernistego wzoru wyrytego wokół serca, mknie wzdłuż runicznych linii, by spłynąć z opuszków palców, niosąc rozkaz ku zimnej materii. Miedź zwija się i rozlewa, związując ze srebrnymi żyłkami, wtapia się między słoje dziwacznego drewna, łącząc w końcu magiczny akumulator z zaklętym silnikiem. Szafir gaśnie, były czarodziej popatruje na swoje dzieło, wzdycha.
— No to pierwszy krok za nami. — Mała pauza, mężczyzna kręci głową. — Następnym razem będę popierdalał na rowerze.
Zapada cisza, przerywana jedynie gwizdem zimowego wiatru i jednostajnym brzęczeniem dyndającej pod sufitem żarówki. Seymour prostuje się, podnosi wzrok, jakby szukając inspiracji gdzieś w przestrzeni, liczy na to, że spłynie na niego oświecenie, wzrok chwyta metaliczny błysk na ścianie.
— Twoja — mówi, brodą wskazując wiszącą na ścianie gitarę.
Nie, nie przeszli na ty, ale trudno, Seymour jakoś nie zwraca na to uwagi, po właścicielu stacji to chyba spływa. Mężczyzna spina się nieco, spogląda w stronę gitary.
— No moja.
Gitara nie jest jakimś pierwszym z brzegu instrumentem, który ktoś mógłby sobie po prostu wziąć i kupić, żeby pobrzdąkać bez celu, kiedy klientów nie ma, a nuda doskwiera tak, że nawet seriali nie chce się już oglądać. Nie, to jest gitara, którą wybrałby znawca, mający konkretne oczekiwania od swojego instrumentu, i jeszcze do tego taki, który może pozwolić sobie na wydanie konkretnych pieniędzy na robiony na zamówienie grawerunek.
— Ja ją gdzieś, kurwa, widziałem — mruczy pod nosem Seymour.
Wspomnienie drapie z tyłu głowy, sprawia, że były czarodziej marszczy brwi, spojrzenie wbija się w grawerunek, biegnie po gryfie, jakby zamierzało wydrzeć odpowiedź z samej gitary. Instrument jest jeszcze mniej rozmowny, niż jego właściciel, toteż odpowiedzi brak.
— Nie masz miotły do naprawienia? — prycha nieznajomy.
Seymour nie do końca słucha. Że też nie ma pod ręką Ignisa, ten by od razu wiedział i skojarzył, skubaniec jest nie do zagięcia z muzyki, tak, jak Arieth jest nie do zagięcia ze wszystkiego.
— Czy ty nie grałeś kiedyś z DZIKIM SZCZENIĘCIEM?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz