13 lipca 2024

Od Bernarda do Seymoura

Zaplecze jest swoistym bunkrem dla Bernarda. Miejscem, gdzie, cokolwiek działoby się w Łunie, może odetchnąć. Opaść na zapyziałą kanapę, wypić łyka dawno chłodnej już herbaty. Zmrużyć oczy.
Zaplecze jest też korytarzem między sklepem a małym zadaszeniem, które funkcjonuje jako amatorski warsztat. To oznacza, że wszelkie młotki i klucze, które mają szanse w jakikolwiek sposób zmarnieć na świeżym powietrzu, mają swoje miejsce wewnątrz budynku - na zapleczu. Gwoździe trzymające półkę, na której leży kasetka z narzędziami, dawno zardzewiały. Poprzedni właściciel stacji, z ewidentną alergią na wszelkie robótki ręczne, dokleił deskę do ściany taśmą klejącą. Dość barbarzyńska robota, ale półka dotąd nie zawiodła. Bernard sam za młodzika sklejał rany na taśmę, kiedy w domu zabrakło gazy i plastrów. Kiedyś, w jedno z właśnie tak zalepionych ugryzień wdarło mu się zakażenie. Lekarz cmoknęła karcąco, gdy przyznał się do metody opatrunku. Lepsza prowizorka, westchnęła wciskając mu w rękę garść antybiotyków, lepsze to niż nic.
Bernard ściąga kasetkę z półki, stawia ją z grzechotem śrubek (i innych latających wewnątrz rzeczy) na stole. Cholera wie, ile z tych rzeczy nadaje się do naprawy miotły. Magicznej miotły, latającej, brzęczącej magią i wszystkim.
Bernard nie ma z magią do czynienia na co dzień. Wychowany na fizycznej sile, pojęcie zewnętrznej energii, która mogłaby w jakiś sposób wdychać życie w materiały, jest dla niego całkowicie obca. Od zawsze polegał na mięśniach, zębach, pocie i łzach. Koncept czegoś, co mogłoby ci ułatwić życie tak ot, po prostu, jest nieco… odrażający. Bo przecież jeżeli inni mogli mieć łatwiej, to czemu on musiał harować? Czemu niektórzy potrafią znaleźć sposoby, żeby było prościej, bolało mniej, ale nie należały one do niego?
We wspomnieniach trudno jest odróżnić łzy od morskiej wody. W końcu są tak samo słone.

Bernard zaciska zęby, odchrząkuje, niby to dla uwagi obcego mężczyzny, niby dla siebie, żeby odwrócić głowę od kłębiących się myśli.
– Nie wiem, ile z nich zadziała na magicznych… yyy, rzeczach – pociąga nosem. Przed chwilą mówił dosłownie to samo, więc jego słowa brzmią jak zapychanie ciszy na siłę. Totalny brak przesłania, po prostu coś do wepchnięcia między odległy szum drzew, świszczący wiatr i pstrykanie żarówki nad nimi. Przypomina mu się lekarz z ambulatorium. Wzrusza ramionami – Lepsza prowizorka niż nic.
Mężczyzna kiwa głową, rozkłada szczątki pojazdu (pojazdu???) na stole, zabiera się do pracy. A przynajmniej próbuje. Bernard odsuwa się grzecznie, bo dobrze wie, jak bardzo zawsze go wkurwiało, jak ktoś wisiał mu nad ramieniem.
Za zapyziałą kanapą, w rogu, tuż przy drzwiach prowadzących na tyły Łuny, stoi kabinetka, a na niej czajnik. Bernard rzuca na nią spojrzenie, na słoik z nieoznakowanymi saszetkami herbaty, na związany worek (obrzydliwej, ale najtańszej) kawy rozpuszczalnej. Na słoik po przyprawie tikka masala, który robi za cukiernicę. Bez słowa wciska pedał przy czajniku, osuwa się na kanapę.
Mężczyzna zakłada włosy za uszy, nachyla się nad stołem. Bernard próbuje skupić się na szumieniu podgrzewanej wody z czajnika, ale coś rozrywa jego mięśnie od środka, nie pozwala zostać w jednym miejscu. Dziwne, pełnia jest dopiero za półtora tygodnia. Kalendarz z nieokreślonym krajobrazem, zawieszony naprzeciwko kanapy, sugeruje, że nawet więcej - dwa tygodnie do pełni. Czyli to nie Wilk. Inaczej, nie powinien być to Wilk.
Świerzbi go za zębami, jakby od wielu godzin zaciskał szczękę bez zdawania sobie z tego sprawy. Jakby sparzył sobie tył języka. Jakby, jeżeli nie ruszy się z miejsca, z jego brzucha miał zaraz wyrwać się potwór, rwąc mięso, ścięgna i materiał koszulki, rodem z Kosmity. Ale nic takiego się nie dzieje. Obcy mężczyzna nadal majsterkuje przy swojej maszynie, woda ciągle bulgocze, wciąż poniżej odpowiedniej temperatury. Gdy tylko przez szum przebija się pstryknięcie, Bernard podnosi się z kanapy. Zalewa dwa kubki wrzątkiem, wciska do każdego niezidentyfikowaną herbatę. Jak na zawołanie, z Łuny dochodzi zbawienie – dzwonek nad drzwiami, zwiastujący klienta. Bernard stawia jeden z kubków na stół. Stukot ceramiki o drewno podrywa mężczyznę i chociaż Bernik celowo omija jego wzrok, czuje obce oczy na sobie.
– Muszę. Na sklep – z chęcią strzeliłby się w głowę za to, jak bardzo słowa umierają mu w gardle. Bez kurwa powodu. Ale mężczyzna wydaje się zrozumieć przesłanie. Nawet chyba kiwa głową, przynajmniej Bernard się tego domyśla, bo odwrócił się na pięcie i wrócił za kasę.
Klientem okazało się znudzone małżeństwo – matka z zasiniałym od płaczu brzdącem, z równie fioletowymi cieniami pod oczami, i mąż, grzebiący w portfelu w poszukiwaniu drobniaków. Zimne spojrzenia i grymasy, które sobie przesyłali przypomniały Bernardowi własnych rodziców, podobnie zmęczonych swoimi okolicznościami. Każdą decyzją, która sprawiła, że wylądowali tu i teraz. W sumie, patrząc na to, jak jego własne życie się ułożyło, potrafił z nimi sympatyzować. Małżeństwo odjechało z piskiem opon, i tyle po rozproszeniu.
Bernard, zamiast wrócić na zaplecze, jak powinien, zostaje jednak w drzwiach. Zawieszony między dwoma płaszczyznami przestrzeni, między X a Y, ze stopą na zmieniającej kolor podłodze. Obserwowanie mężczyzny z oddali wydaje się mądrzejszym pomysłem. Przynajmniej nie zmusza go do udawania nader chętnego do pomocy. I tak zrobił dużo. Prawda?
Nieznajomy podczas jego nieobecności zakasał rękawy, nachylił się bardziej nad stołem. Mimo całkiem niewyróżniającego się wyglądu jest w nim jakiś aspekt, przez który odstaje od ogólnej miernoty Łuny. Bernard nie szczotkuje włosów, nie wrzuca ubrań do prania, kiedy tylko się poplamią albo przetrą. Spędza czas wokół wiecznie nierozpakowanych pudeł, zatęchłych wspomnień, żerując na własnej niedoli.
Bernard zagryza policzek, powstrzymując westchnięcie, żeby tylko mężczyzna nie zauważył, że wrócił na zaplecze. Rzuca okiem na zawieszoną nad kanapą gitarą. Cholera wie, czemu ją tu przytaszczył. Chociaż rozwiesił większość instrumentów po mieszkaniu, nie brakło tam wolnych ścian. Może chciał być równie nieszczęśliwy w pracy? Nie pozwolić sobie zapomnieć o tym, co stracił?
Wracając wzrokiem do nieznajomego, Bernard zauważa coś, co zmienia jego mięśnie w skałę. Ręce mężczyzny, od palców po łokcie (i pewnie jeszcze wyżej) pokryte są tatuażami. I to nie zwykłymi, codziennymi wzorami. Niebieskie linie przecinają się, tworząc misterne ornamenty, a w dodatku nie są wypełnione czarnym tuszem, a czymś niebieskim, pulsującym, rzucającym przytłumione światło na wszystko wokół. Wnętrzności Bernarda skręcają się jeszcze bardziej, kiedy dochodzi do niego myśl, że skądś te tatuaże kojarzy.

Bernard nigdy nie miał głowy do twarzy. Tysiące myśli o świetlanej przyszłości, plany na zmienienie świata muzyką, to wszystko sprawiało, że tylko jakaś drobna część jego umysłu zajmowała się takimi błahostkami, jak wygląd ludzi, których nie oglądał na co dzień. Kolorowe światła reflektorów, czy sceniczne, czy klubowe, zlepiały twarze w jedną, kremową masę. Alkohol (i wszystkie możliwe używki świata) nie pomagały, jak można się domyślić.
Oczywiście, twarze osób, na których mu zależało, próbował zapamiętać. Błyszczące oczy nastolatki, której podpisał gitarę (płaski nos, blizny po wyjętych z policzków i nosa kolczykach), przepocone dłonie fana, który wcisnął mu garść zmiętych listów (wąskie usta, blizna przysłonięta przepaską na oko). Starsza pani mieszkająca nad ich pierwszym studiem, która mimo życia pośród brzdęków i pisków przynosiła im domowe wypieki (wielkie okulary, wieczna siateczka na włosach), barman na ich pierwszym prawdziwym koncercie, który za garażowe demo postawił im dwie rundki (irokez w trzech kolorach, przecięte brwi).
Ich pierwszy menadżer, co pozjadał wszystkie rozumy, bo dostał się na marketing, ale za to wystartował ich karierę z pierwszym albumem i headlinerskim tour. Artur, Sanji, Ruh, Jingyi. Mathilde. Wolałby nie pamiętać ich twarzy, jeżeli miałby być szczery. Ale jak na złość, odcisnęły mu się w mózgu tak, że kiedy zamykał oczy, miał przed sobą wyryte do milimetra rysy tych wszystkich, którzy go zostawili. Sobie samemu, na pastwę losu, na pastwę Wilka.
Teraz jest nieco inaczej - bez dodatkowych substancji mózg działa trochę jak na odwrót - musiał się przyzwyczaić, zmienić kurs o praktyczne 180 stopni. Głowa wychwytuje coraz więcej pozornie niepotrzebnych informacji: że, na przykład, ostatni klient miał krzywe zęby, a dostawczyni trzecie oko między brwiami. Potem jego mózg trzyma takie informacje, wydawałoby się tylko po to, żeby przypomnieć mu o nich dni, tygodnie później, pozornie bez powodu. Na złość. Jakby z dnia na dzień tracił coraz więcej poczytalności, bo jego głowa po prostu chce się nad nim znęcać. Czasem, żeby totalnie go dobić, przypomina mu przypadkowe fragmenty czyichś rys sprzed lat. To powoduje momentalne skoki w czasie i przestrzeni, które zasysają go, mieszają mu w głowie mocniej niż pierwszej klasy mikser. Czy widzi tę twarz teraz, czy widział ją piętnaście lat temu? Może, żeby uprzykrzyć mu życie, mózg tylko wmawia mu, że skądś kojarzy poszczególne rysy? Żeby, czy tego chciał, czy nie, wiecznie wracał wspomnieniami do bolesnej przeszłości? Może dlatego też wepchnął gitarę na zaplecze Łuny. Nie potrafił pozwolić sobie żyć w spokoju.

Jak maszyna w trybie automatycznym, Bernard, sam nie wiedząc kiedy, pojawił się na kanapie. Ot, mrugnął i nagle, zamiast stania w progu zaplecza, siedzi wciśnięty w łatanej wiele razy tapicerki. Mężczyzna nadal chyli się nad swoją miotłą, choć ta wygląda na bardziej złożoną, niż wcześniej. W mniejszej ilości kawałków. Co chyba dobrze zwiastuje.
Godzina wskazuje na późny wieczór, herbata w kubku Bernarda jest letniej temperatury. Nie chce odwracać głowy w stronę stołu. Nawet jeżeli mężczyzna sprawia wrażenie sensownego i wyrozumiałego, jeżeli chodzi o utrzymanie bezpiecznych granic, to co jeżeli teraz chciałby nagle pogadać?
Pod pretekstem włożenia towaru na półki wraca znów na sklep, ale myśl o tym, że kojarzy skądś nieznajomego, nie pozwala wziąć mu pełnego oddechu. Co jeżeli on również jakimś cudem go rozpoznał? Czemu? Kiedy się spotkali? Czy to faktyczne echo przeszłości, czy może Łunę dotknął ewenement roku, i na stację spadł jakiś celebryta? Ktoś, kogo Bernard zobaczył kątem oka w telewizji, kto swoimi tatuażami zatrzymał się w jego głowie na dłużej? Ale to, w jaki sposób zareagowało jego ciało nie sugerowało przypadkowego skojarzenia. Bernard miał obrzydliwe wrażenie, jakby się znali. Jakby kiedyś wymienili ze sobą zdania. Więcej niż jedno. Może dwa, ale to wciąż coś.
Uczucie znania świerzbi mu plecy, kiedy wciska puszki energetyków na półki. Jakby obserwowało go tysiące oczu, gnębiło za to, że zamiast bycia normalnym człowiekiem ucieka od wszystkiego z podkulonym ogonem. Zza zaplecza wybrzmiewa trzaśnięcie, syk czegoś mniej mechanicznego, bardziej magicznego, stłumione przekleństwo. Bernard zaciska szczękę, podnosi się z kolan, rozkoszując się w tym, jak bardzo ruch nadwyręża jego kolana, zaciska mięśnie i ścięgna, promieniuje bólem. Chcesz, żebym się męczył, proszę bardzo. Rusza na zaplecze. Na skazanie.
Tym razem opiera się o drzwi na tyle mocno, że zawiasy stękają wraz z jego westchnieniem. Mężczyzna obraca się w jego stronę. Jego dłonie są zabrudzone smołą i czymś, pewnie magicznego pochodzenia.
– Chyba się skądś znamy – wyrywa się Bernardowi, chociaż zdecydowanie nie to miał na myśli. Przede wszystkim, miało to brzmieć jak pytanie. Po drugie, miało paść później, podczas urwanego i zimnego pożegnania, rzucone na wiatr, bez miejsca na odpowiedź. Nie teraz. Ma ochotę odwrócić się na pięcie, wyjść na ulicę i nigdy nie wrócić do Łuny. Jednak zamiast dramatycznego wymarszu, zagryza policzek, odchrząkuje – Nieważne. Potrzeba pomocy? Trzeciej ręki, albo coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz