29 lipca 2024

Od Merlina do Souela

Merlin praktycznie nigdy nigdzie nie wyjeżdżał. Cóż, posiadanie mnóstwa dzieciaków przy jednoczesnym byciu przedstawicielami samego dołu klasy średniej, jeśli nie wpisywaniu się z dochodem jeszcze niżej, sprawiały, że wszelkie wyjazdy trzeba było ogarniać najtańszymi możliwymi sposobami, a to z automatu wykluczało wszelkie dalsze wycieczki. W dzieciństwie Merlin jeździł więc do babci na wieś, dopóki babcia jeszcze żyła, potem zaś rodzice próbowali wysyłać go na jakieś dofinansowane przez miasto kolonie i w ten sposób sprawić, że wakacje jedynego syna nie będą takie nudne. Sam Merlin oczywiście nie miałby nigdy nic przeciwko temu, żeby jego wakacje były nudne, pozbawione wyjazdów, przygód i fajnych historii do opowiedzenia – dla niego chodzenie do szkoły było już wystarczająco stresującą przygodą, więc z chęcią powitałby nieco ciszy, spokoju i letniego lenistwa, na pewno nie miałby za złe rodzicom, że nigdzie go nie wysyłają.
Chłopakowi wydawało się, że w sumie nie jest takie nieprawdopodobne, że ogólnie nie będzie nigdzie w swoim życiu jeździł. Dziadek przez całe życie nie ruszył się ze Stellaire ani o krok, babcia trochę jeździła, ale poza tym to nie mieli jakichś opowieści z ekscytujących wojaży. Weekendowy wypad nad jezioro po drugiej stronie miasta i koniec, takie wczasy.
Teraz Merlin znalazł się w samej stolicy obcego państwa, jeszcze na dodatek leciał samolotem (Nie zrobiło mu się niedobrze! I stresował się tylko trochę, normalnie nawet nie złapał Souela za rękę ze strachu!), no i to wszystko bez rodziców. Gdyby ktoś mu powiedział rok temu, że coś takiego go czeka, nic nie przekonałoby Merlina, że to nie jest jakiś głupi prank.
Powietrze w Medwi było nieprzyjemnie zimne, momentalnie zaatakowało zatoki biednego czarodzieja, Merlin kichnął sążniście, gdy tylko wyszli z lotniska. Na szczęście szybko udało się złapać autobus do miasta, następnie zaś młodzieńcy zostali postawieni przed koniecznością odnalezienia swojego lokum i zakwaterowania się.
— Bogowie, dobrze, że to nie jakiś Bharat, albo inna Senkawa — powiedział Merlin, gdy dostali klucze do pokoju i udało im się wrzucić walizki, zalec na chwilę na łóżkach, sprawdzić sprężystość materaca. — Niby ten sam język, ale akcent prawie mnie pokonał.
Souel wstał w końcu, podszedł do okna, wyjrzał, chwilę majstrował przy klamce, nim udało mu się otworzyć okno, wpuścić do środka nieco świeżego, chłodnego powietrza. Ledwie wyczuwalny zapach starej wykładziny i zalegającego na zasłonach kurzu czmychnął, przegoniony górskim wiatrem.
— Ale udało się jakoś dogadać — odparł genashi.
— W końcu się udało.
Merlin westchnął, wyciągnął się, prawie przeginając się w poprzek łóżka. Zamachał stopami w powietrzu, w końcu usiadł z powrotem.
— Ale wiesz co? Nie jestem jakoś masakrycznie wypompowany, a do kolacji zostało jeszcze trochę czasu. Może byśmy się przeszli, czy coś? Roaming jest, mamy mapę, to się chyba nie zgubimy, co nie?
— Możemy się przejść, tylko jeszcze napiszę do mamy, żeby się nie martwiła.
Merlin zamarł na chwilę.
— No tak, kurde, też powinienem napisać do wszystkich, że dojechałem w jednym kawałku. Falkor by się zestresował.
Souel wydobył telefon, połączył się z hotelowym WiFi, zaczął coś klikać, a tymczasem Merlin odpalił rodzinną konwersację. Słowa Gang Spellmanów zajaśniały na ekranie, młody czarodziej szybko wstukał, że wszystko u niego w porządku, nie zgubił Souela ani portfela i jeszcze nie zeżarł go żaden niedźwiedź, więc jak na razie to cały wyjazd jest dziesięć na dziesięć. W odpowiedzi dostał pozdrowienia od rodziców i prośbę od sióstr, żeby dał znać, jak jednak misiek go zeżre, bo już mają chętnych na jego mangi i figurki. Falkor był podobno trochę niespokojny, kręcił się po domu i warował pod jego drzwiami, prychając na każdego, kto przechodził, a nie był Merlinem.
— Dobry smok, przypilnuje moich mang — mruknął do siebie chłopak.
Jeszcze trochę przewalania się w pokoju, ogarniania tego i tamtego, wypakowywania nadmiaru kanapek z plecaka podręcznego, i można było iść na podbój stolicy.
Miedwograd niby też był stolicą, ale miał totalnie inny vibe, niż Stellaire. Budynki były inne, ludzie byli inni, ale Merlinowi trudno było stwierdzić jednoznacznie, na czym te różnice polegały, poza tym, że czuć było, że w tym kraju jest po prostu ciężej i zimniej. Ulice wypełniali głównie ludzie i krasnoludy, idąc szybko do celu i nie rozglądając się dookoła, co czynił radośnie Merlin. Nikt się nie uśmiechał, raczej zajmował się swoimi sprawami, nie zwracając uwagi na przechodniów, dopóki któryś nie stanął mu na drodze.
Jakiś krasnolud chrząknął donośnie, Merlin drgnął, uskoczył mu z drogi.
— Tu trzeba mieć oczy dookoła głowy — mruknął czarodziej, podejmując ich spacer brukowanymi uliczkami.
Souel zerknął w telefon, przewinął trochę mapę, coś poklikał.
— Wiesz co, mają otwarte Muzeum Narodowe i w poniedziałki jest za darmo dla uczniów i studentów. Przejdziemy się?
— Brzmi spoko. Prowadź.
Trafili bez pudła – Muzeum znajdowało się przy jednej z głównych, reprezentacyjnych ulic, a rozległe, kamienne schody, ozdobione rzeźbami dzików, wilków i niedźwiedzi, gładko wskazywały drogę do przysadzistego budynku. Merlin zadarł głowę. Muzeum czatowało na nich na szczycie wzgórza, niczym gotowy do skoku drapieżnik, a mnogość schodów nie nastrajała do tego, by korzystać z darmowych wejściówek. Dobrze, że Souel nauczył go tyle z magii powietrza, żeby po dotarciu na sam szczyt Merlin nie wypluł do reszty płuc.
I choć budynek Muzeum przypominał bardziej twierdzę, niż cokolwiek innego, wystarczyło im przekroczyć próg, by wkroczyć w zupełnie inny świat. Ciężkie, okute drzwi, uchyliły się, wprowadzając ich do niewielkiego przedsionka, ten zaś kończył się kolejną parą drzwi, dodatkowo chroniącą wnętrze przed zimnem potrafiącym przyjść z zewnątrz. A potem była już tylko głęboka czerwień dywanów, zdobne marmury, złote światło wylewające się z żyrandoli i kandelabrów, i przestrzenie, bo w Medwi jak budowano, to z rozmachem.
Podeszli do kasy, pokazali legitymacje, pani dała im po bilecie, następnie zaś gestem dłoni pokazała, w którą stronę iść i gdzie zostawić kurtki i plecaki. Zostawili, następnie zaś lżejsi o bagaż ruszyli w stronę wystawy.
Serce Muzeum stanowiła olbrzymia klatka schodowa, ciągnąca się piętrami w górę, coraz wyżej i wyżej, aż ku szklanemu sufitowi z przeświecającym przez niego błękitem chłodnego nieba. Na każdym piętrze, kolejne korytarze i labirynt sal, kryjący wystawy tematyczne – coś z biologii, coś z historii, coś z malarstwa, trochę archeologii, jakieś minerały, wystawa interaktywna dla dzieci, wystawa poświęcona rozwojowi magii, i zaraz druga, na temat technologii. Całe piętro o medwieńskich osiągnięciach militarnych, bo kraj znany był przecież ze swej sprawności w walce, do tego kolejne piętro o duchach, zjawach i potworach, których w medwieńskiej dziczy było pełno.
Merlin popatrzył na plan poglądowy Muzeum, wydrukowany usłużnie na drugiej stronie biletu.
— Wiesz, co, proponuję zacząć od dołu i tak stopniowo iść w górę, zahaczając o interesujące nas wystawy.
Souel jednak pokręcił głową.
— Zaczniemy od góry. Na początku mamy najwięcej energii na zwiedzanie i potem nie będzie nam się chciało tyle wspinać i iść. A jak będziemy schodzić w dół, to będzie łatwiej.
Merlin zerknął na mapę, zerknął na marmurowe schody, zdobiące je rzeźby i całe bogactwo kryjące się w tym niedostępnym budynku.
— Myślisz, że damy radę zwiedzić wszystko?
— Małe szanse. To chyba nie jest wycieczka na jeden dzień. Ale na pewno nie będziemy się nudzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz