29 lipca 2024

Od Merlina do Isarra

Merlin trochę nie spodziewał się, że jego gburowaty pracodawca wpadnie na pomysł, by zabrać młodego czarodzieja na wystawę. Szczególnie, gdy wystawa ta dotyczyła tego, co chyba najbardziej fascynowało Isarra, czyli niebezpiecznych i egzotycznych, magicznych roślin.
Spotkali się przed halą wystawową, Merlin zaś nie od razu dostrzegł i rozpoznał naga – mężczyzna skrył się pod iluzją, zamieniając charakterystyczny, łuskowaty ogon, na zupełnie zwyczajne i niczym niewyróżniające się nogi.
— Nie musisz się tak gapić — przywitał Merlina, podchodząc bliżej, następnie zaś skinął głową w stronę wejścia. — Chodź. Im później, tym więcej będzie ludzi i niczego nie uda się zobaczyć.
Hala wystawowa ciągnęła się daleko, jej końce ginęły w perspektywie, zieleni roślin i mnogości tabliczek, ostrzegających przed tym, by pod żadnym pozorem nie dotykać i nie wąchać roślin, nie zbliżać się do nich na odległość mniejszą, niż te wymalowane na podłodze pasy, do tego nie wolno było używać przy nich niektórych typów magii, zdolności nadnaturalnych, należało nie wykonywać gwałtownych ruchów i nie mówić zbyt głośno. W końcu wystawa dotyczyła roślin niebezpiecznych, a odkąd mapa znanego świata zaczęła się powiększać, to i owych niebezpiecznych roślin zaczęło szybko przybywać.
— Dlaczego postanowił pan dzisiaj mieć nogi, a nie ogon? — spytał Merlin, naprawdę starając się nie gapić na brak wielkiego, silnego ogona, do którego obecności już się przyzwyczaił.
— To bardzo proste, kiedy o tym pomyślisz — odparł Isarr. — Spójrz, ile tu ludzi. Gdybym przyszedł z ogonem, na pewno ktoś by mi na niego nadepnął albo się o niego potknął, i, nie dajcie bogowie, jeszcze skończył w paszczy jakiejś rosiczki. A tego przecież byśmy nie chcieli.
Po tonie głosu Merlin nie był pewien, czy Isarr po prostu nie chciałby, żeby komuś stała się przez niego krzywda, czy raczej chodziło o to, żeby nie robić zamieszania wokół swojej osoby. Nim jednak zdążył głębiej się nad tym zastanowić, Isarr ze skupieniem wpatrzył się w mapkę poglądową całej hali wystawowej, stuknął papier palcem, następnie zaś podniósł głowę i krótkim skinieniem wskazał jedną z alejek.
— Zaczniemy tutaj. Rośliny z gór Bharatu – interesująco mordercze, a jednocześnie odporne na niskie temperatury. Idealne dla novendyjskiego klimatu. Powinniśmy znaleźć tam jakieś nowe, ciekawe okazy.
Wmieszali się w leniwie przesuwający się między stoiskami tłum odwiedzających, Merlin zaś błądził wzrokiem po roślinach, z których może kilka widział w jakichś atlasach roślin egzotycznych, ale nic więcej. Olbrzymie, lśniące od pachnących olejków i wosku liście, do tego wielobarwne kwiaty, kuszące słodkim zapachem i niesamowitymi kolorami… każdy okaz stanowił osobną kategorię, a razem były przekrojem przez wszystkie możliwe adaptacje, wytworzone przez rośliny, byle tylko przetrwać w pełnej barw i przypraw dżungli Bharatu. Zwieszające się pnącza, oblepione przejrzystą, klejącą się mazią, idealną do tego, by zaplątały się w nią jakieś owady, czasem pyłek kwiatowy, zdolny zakręcić w głowie mniejszego ssaka, a nierzadko i ta słaba, magiczna aura, na którą łapały się przeróżne leśne żyjątka, idealne do tego, by stać się obiadem danej rośliny.
Jakiś ciemnoskóry mężczyzna w turbanie opowiadał właśnie o zaletach krwawej orchidei – niezwykłej i groźnej odmiany tego ozdobnego kwiatu, karmiącej się nie tylko światłem słońca, ale i krwią wszystkiego, co było wystarczająco nieostrożne, by za blisko do niej podejść.
— Proszę spojrzeć — powiedział mężczyzna w ekwilango, a ciężki akcent sprawiał, że Merlin ledwo go rozumiał. — Cała roślina wygląda zupełnie zwyczajnie i niepozornie, lecz proszę nie tracić czujności! Każda jej krawędź, czy to liść czy płatek kwiatu, jest niesamowicie ostra! Wystarczy najlżejszy dotyk, by przeciąć skórę nieostrożnego podróżnika! Roślina karmi się każdą kroplą krwi i bardzo chętnie upuści jej ze wszystkiego, co znajdzie się w jej zasięgu. A teraz – demonstracja!
— O, w końcu konkrety — mruknął Isarr, wyciągając mocniej szyję.
Merlin zerknął w stronę stoiska. Mężczyzna w turbanie założył na dłonie te srebrzyste rękawice, których mama używała, jak chciała pokroić warzywa na mandolinie, wyciągnął też jakiś ciemnoczerwony ochłap, następnie zaś zakołysał ochłapem tuż nad barwnym kwiatem. Może młodemu czarodziejowi się wydawało, że płatki zadrżały łakomie, że łodyżka się wyprostowała, a sam kwiat zdawał się wyciągać w stronę kąska mięsa. A potem mężczyzna ostrożnie zbliżył ochłap w stronę kwiatu, oparł go na jednym z płatków.
Siłą przyzwyczajenia, Merlin spodziewał się, że biedny płatek ugnie się i złamie, ubrudzi od całej tej krwi, ale nie. Mięso prześlizgnęło się z mlaśnięciem, przecięte morderczo ostrym fragmentem rośliny, zostawiając za sobą czerwone smugi, które momentalnie wniknęły w płatki, a następnie zniknęły, odprowadzone gdzieś w dół, zmagazynowane bezpiecznie w korzeniach. Lekkie ooch! przetoczyło się przez zebranych wokół widzów. Isarr momentalnie podniósł dłoń.
— Czy karmienie krwią jest wymagane, czy wystarczy suplementacja wodą bogatą w żelazo? — spytał od razu.
— Doskonałe pytanie! — ucieszył się sprzedawca. — Ten gatunek orchidei wymaga bardzo dużych ilości żelaza, które są mu potrzebne do wytwarzania pyłku i nasion. Pobieranie go z krwi zwierząt nie jest niezbędne i to prawda, że wystarczy woda bogata w żelazo, by zaspokoić potrzeby rośliny. Jednakże! — Mężczyzna uniósł palec, podkreślając swą wypowiedź. — Prowadzi to do stopniowego zanikania barwy kwiatu. Kolor płatków miał za zadanie przywabiać nieostrożne zwierzęta, lecz jeśli żelazo pobierane jest z gleby, niczego nie trzeba wabić i orchidea staje się kompletnie biała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz