Dla człowieka, który nie zastanawiał się dwa razy nad tym, czy może sobie jakąś rzecz kupić, czy też nie, i od dziecka przywykł do tego, by płacić za wszystkich dookoła, kupienie naprawdę dojebanego prezentu to była kwestia paru kliknięć na telefonie, nawet nie musiałby się ruszać z kanapy. Wydanie pieniędzy było takie proste, nie wymagało krzty wysiłku, a teraz, gdy sklepy prześcigały się w ofertach i promocjach na przeróżne prezenty, zadanie robiło się jeszcze łatwiejsze.
Dla człowieka, który od dziecka był uczony, jak tworzyć niesamowite przedmioty magiczne, jak obrócić zwykły materiał w bezcenny artefakt, rękodzieło miało specjalną wartość. Bo cena materiałów to było jedno, ale prawdziwa wartość wykonanego przedmiotu tkwiła w długich latach nauki, w całym tym wysiłku włożonym w to, by opanować dane rzemiosło, potem zaś rozkwitała wraz z doświadczeniem, bo tylko ten, kto posłał z powrotem do pieca nieprzeliczone nieudane próby, był w stanie powołać do życia coś naprawdę specjalnego.
Dla człowieka, który czuł lodowatą gulę formującą się w żołądku za każdym razem, gdy nie był w danej dziedzinie najlepszy, gdy nie miał wystarczająco dużo umiejętności i wiedział, że zwyczajnie nie da rady osiągnąć perfekcji, branie się za coś, w czym był naprawdę kiepski, było stresującym przedsięwzięciem. Lecz właśnie to było oznaką tego, że Seymour znalazł w końcu kogoś, od kogo nie obawiał się ciągłego oceniania, nie bał się być sobą i odsłonić tę część swego charakteru, o której posiadanie nikt by go nie podejrzewał.
Dlatego postanowił upiec Virgilowi ciastka.
Seymour zabrał się do tego profesjonalnie, nie ufając Raamowi i jego zapewnieniom, że wszystkie masy i objętości trzeba po prostu dodawać na wyczucie i od serca. Raam miał te serca dwa, to jego wyczucie w tej kwestii musiało być o wiele lepsze, od wyczucia zwykłego śmiertelnika, dlatego też były czarodziej zaufał temu, co znał najlepiej – liczbom i precyzji.
— Co do chuja — mruknął, przeczesując sieć w poszukiwaniu precyzyjnej objętości łyżki, gubiąc się nieco na tym, że była łyżka i łyżeczka, a poza tym obie miały jeszcze wersję „płaską” i „czubatą”. — Jak ja mam ten jebany czubek zmierzyć…
Przetrząsnął internet w poszukiwaniu jakichś sensowniejszych przepisów – tych, które operowały używanymi w fizyce jednostkami, jak gramy i mililitry, a nie jakimiś wyjętymi z tyłka przybliżeniami w rodzaju „szczypty”, „garstki” albo tej nieszczęsnej „łyżki”. Było ciężko, ale w końcu się udało.
— Truskawki pokrój w kostkę… — przeczytał na głos, przeczesał palcami włosy.
Truskawki miały to do siebie, że ich kształt niespecjalnie dawał się podzielić na sześciany bez wyrzucania połowy owocu, ale tym Seymour nie przejmował się aż tak, jak faktem tego, że nigdzie nie było napisane, jakiej wielkości mają być te kostki.
— Zapierdolę się — westchnął, czując, jak w piersi wzbiera frustracja.
Trafił na jakiegoś bloga kulinarnego, autor odważnie nazwał go „Alchemia Kuchenna”.
— Koło alchemii to to nawet nie stało — burknął Seymour, widząc znowu te nieprecyzyjne instrukcje i debilne miary.
Musiał się jednak w końcu zdecydować na któryś przepis, bo choć wszystkie były podobne, to jednak różniły się od siebie na tyle, że nie dało się po prostu wziąć i uśrednić, żeby otrzymać coś sensownego. Muzyk westchnął.
Utarł masło z cukrem na gładką masę, nie różniło się to w końcu wiele od przygotowania smaru. Wymieszał mąkę z sodą i proszkiem – homogenizować pył to on akurat potrafił. Truskawki też pokroił – przepis urozmaicony był fotografiami, i z nich Seymour profesjonalnie zdjął miarę, za referencję biorąc wymiary deski do krojenia, która również znalazła się w kadrze i którą mężczyzna znalazł w sklepie online – wypisali wymiary, czarodziej wziął jeszcze poprawkę na skrócenie w perspektywie i voilà, wielkość „kostek”, w które należało pokroić truskawki udało się jakoś zdobyć. Ktokolwiek pisał ten przepis, chyba nigdy nie widział na oczy kostki, ale na tym etapie Seymour już na tyle zwątpił we wszystkich kucharzy i cukierników, że zwyczajnie machnął na to ręką.
Rozbicie jajek to była wyższa szkoła jazdy. Oczywiście, że przy początkowych próbach Seymour nie oszacował poprawnie siły uderzenia – pierwszego jajka nawet nie zarysował, a gdy poprawił uderzenie, jajko rozpadło się w pół, rozlało się na blacie w towarzystwie mamrotanych przez mężczyznę przekleństw. Zajebiście.
Przezornie wbił jajka do osobnej miseczki, potem przetarł to cholerstwo przez sito, żeby wyłowić wszystkie pierdolone skorupki, bo przecież nawpadało ich tyle, że szło się zastrzelić, a wyławianie tych małych kurwiów to był jakiś obłęd. Czekolady nie kroił – utarł na tarce, długo zastanawiając się, którą stronę wybrać i w końcu mając nadzieję, że to wszystko po prostu nie jebnie.
Oczywiście, że w przepisie nie było napisane, o ile procentowo zwiększa się objętość ciastka po upieczeniu – została tylko wskazówka, żeby masę na kolejne ciastka kłaść z lekkimi odstępami, żeby się nie połączyły i tyle. Seymour doszedł do wniosku, że może onejromancja i astrologia mogłyby mu pomóc w dojściu do tego, co autor przepisu miał na myśli. W każdym razie – wyłożył w końcu porcje ciasta na blachę, a potem siedział na kuchennych płytkach pod piekarnikiem, obserwując proces wypiekania. Miał szczerą nadzieję, że wyjdą dobre, bo planu zapasowego nie miał żadnego.
Przywykł już, że nie musiał pukać do pracowni Vi – ledwie wyciągnął dłoń do klamki, wilkołak pojawiał się w drzwiach, cały uśmiechnięty i rozradowany.
— Seymour!
— Vi! — Czarodziej nie potrafiłby powstrzymać uśmiechu, nawet gdyby chciał.
Rzeźbiarz wtulił się w niego, zaraz wciągnął do wnętrza pracowni, po drodze obdarzając twarz czułością, dotykiem i pocałunkami, aż Seymour sam już nie wiedział, czy ma się dalej śmiać, czy spróbować opanować rozemocjonowanego wilka własną czułością.
— Vi, Pluszaku — parsknął w końcu śmiechem, gdy mężczyzna zaaferował się, że wybrudził mu spodnie marmurowym pyłem. — Mam coś dla ciebie.
To mówiąc Seymour dobył z torby paczkę – nawet przewiązał ją ozdobną kokardką – i wręczył Virgilowi.
— Nie zgadniesz, co jest w środku.
— Coś od ciebie — odparł Vi, biorąc od niego paczkę. — To musi być coś dobrego.
Przysiedli na jakimś wolnym miejscu, wilkołak rozwiązał kokardkę, zajrzał do środka. Woń słodkich ciastek, białej czekolady i truskawek na moment zdominowała ten charakterystyczny zapach kruszonego kamienia i ostrzonego dłuta. Vi sięgnął do środka torby, wyciągnął ciastko.
— Kupiłeś z truskawkami — powiedział z uśmiechem, biorąc pierwszy kęs ciastka.
— Nie kupiłem. — Seymour wyszczerzył do niego zęby. — Upiekłem.
Wyraz twarzy Vi był bezcenny.
— Sam?
— Sam. — Muzyk przysiadł się bliżej, otoczył wilkołaka ramieniem. — Dają radę?
— Sam zobacz — Vi podsunął mu resztę ciastka, Seymour ugryzł.
— No nie wiem, mogło być gorzej. — Czarodziej oparł podbródek na wilczym ramieniu. — Ale tobie smakują? W miarę? Tylko powiedz szczerze.
Vi dobył kolejnego ciastka, wsadził całe do ust, schrupał z uśmiechem.
— Najlepsze, jakie kiedykolwiek jadłem — powiedział, obdarzając Seymoura oprószonym okruszkami pocałunkiem. — Jesteś niemożliwy, wiesz?
Muzyk odpowiedział równie szerokim uśmiechem.
— Powtórz, bo nie usłyszałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz