Włożył ostrożnie koszule do walizki, po czym się wyprostował i zmierzył całość wzrokiem.
Musiał przyznać, że to był pierwszy raz, kiedy się pakował na jakikolwiek wyjazd. W Ma'ehr Saephii nie podróżował na tyle, żeby musieć zabierać ze sobą torbę z ciuchami, tym bardziej że jako bóg, do tego spirytyzmu, nie martwił się czymś takim jak ryzyko ubrudzenia czy przepocenia ubrań. Teraz jednak sprawa wyglądała inaczej. Udawał śmiertelnika, a zatem był zobligowany zabrać ze sobą jakieś ciuszki na zmianę; chociaż i tak nie wziął na każdy dzień, ponieważ uznał, że coś nowego sobie kupi. Niekoniecznie tradycyjnego, bo jeśli miał być szczery, to nie należał do fanów sallandirskiej mody.
Sprawdził jeszcze raz zawartość walizki. Nie spakował kosmetyków ani chociażby szczoteczki do zębów, ponieważ najzwyczajniej tego nie potrzebował. Jedynie wziął perfumy, w końcu, mimo że nie mógł śmierdzieć, to powinien ładnie pachnieć. Ach, boskie życie było takie wygodne! Bashar pewnie musiał dobrze rozplanować swoje pakowanie, żeby pomieścić wszystkie swoje rzeczy, bawił się w jakiegoś bagażowego Tetresa. Raoun nigdy nie zamieniłby na nic swojej boskiej proweniencji.
Gdy się upewnił, że wszystko schował, zamknął walizkę i zniósł ją na dół.
— Wyjeżdżasz? — usłyszał.
Spojrzał w stronę siedzącej na kanapie dwójki chłopaków, którzy akurat oglądali jakiś film.
Ponieważ była trochę późna godzina (raptem druga w nocy), Cheoryeon siedział u Raouna, wcześniej umówiony z Yonkim na maraton filmowy. Odkąd różnooki chłopak został oficjalnym Złotoskrzydłym, z nocnych odwiedzin w apartamencie Boga Spirytyzmu zrobił sobie jakąś tradycję. Tłumaczył się, że nie będzie ciągle siedzieć w domu, bo bał się, że w ten sposób nie da siostrze spać, a tutaj mógł swobodnie oddawać się zainteresowaniom. Nawet przynosił ze sobą gitarę skubaniec.
— Do Sallandiry — odpowiedział najwyższy mężczyzna.
Postawił walizkę pod ścianą, następnie podszedł do kanapy.
— Do tego nowego kraju? — spytał Cheoryeon, zatrzymując film.
— Tak.
— Oooo, ja też chcę! — zawołał Yonki.
— Nie. Nie jadę się bawić.
Oczywiście, że jechał się bawić. I właśnie dlatego nie zamierzał brać ze sobą Yonkiego.
Jeśli ktoś myślał, że Raounowi najbardziej zależało na spędzaniu nieatrakcyjnych godzin w zamkniętym pomieszczeniu, słuchając nużących wypowiedzi na temat medycyny, do tego w języku, który zamierzał dopiero poznać, to się grubo taka osoba myliła. Fakt, bóg został lekarzem, bo fajna zabawa, operacje, teamwork i tak dalej, ale w wyjeździe do zupełnie nowego kraju najbardziej mu zależało na zwiedzaniu. Już teraz nie mógł się doczekać, aż wreszcie przebrnie przez te wszystkie spotkania i będzie mógł bez przeszkód korzystać ze wszystkiego, co miała do zaoferowania Sallandira. A Yonkiego nie brał, bo ten jeszcze nabałagani. Raoun naprawdę nie widział siebie tłumaczącego Basharowi, czemu chodzi za nimi bomba nuklearna pod postacią prawie ucznia gimnazjum.
Cheoryeon mierzył Boga Spirytyzmu wzrokiem, nad czymś ewidentnie się zastanawiał, gdy nagle otworzył szerzej oczy.
— Czej, zostawiasz mnie z nim?! — Palcem wskazał małego boga.
— Co, jakiś problem? — rzucił lekko w odpowiedzi Raoun. — Przecież ostatnio tak się dogadujecie, razem trenujecie i w ogóle.
— Nie martw się, Cheory, zaopiekuję się tobą! — zawołał wesoło Yonki.
Objął jasnowidza ramieniem, w oczach tamtego ujawniły się białe źrenice. Cheoryeon wyślizgnął się spod ręki Boga Chaosu, odsunął się kawałek od niego. Poprawił swoją bluzę, odchrząknął cicho.
— Jeśli nie będziesz ode mnie odbierał telefonów — zaczął, posyłając groźne spojrzenie Raounowi — to obiecuję, że nie będziesz miał do czego wracać z Sallandiry.
— Niech tylko zobaczę jakikolwiek uszczerbek w moim apartamencie, to załatwię ci bezterminowy pobyt w Zaświatach. — Wyższy bóg uśmiechnął się, choć oczy biły chłodem.
— Yonki nauczył mnie wysyłać listy do białookich.
Cisza.
— Obiecałem, że będę pisał do Pramatki — ciągnął dalej Cheoryeon.
— Co w sumie oglądacie? — spytał bez zająknięcia Raoun, dosiadając się do dwójki.
Jedyny, ale za to bardzo skuteczny haczyk, jaki jasnowidz miał na niego: Pramatka. Musiał, po prostu musiał być jej przyjacielem. Gdyby nie to, Raoun by tak porządnie go załatwił. Ha, gdyby gówniarz nie był Złotoskrzydłym, to nigdy by się nim nie zainteresował!
Życie jednak inaczej wyglądało, więc po prostu w trójkę kontynuowali oglądanie filmu.
Wiedział, że w Sallandirze będzie gorąco, ale nie spodziewał się takich temperatur. Żar lał się z nieba, samo powietrze paliło, nie wspominając o niemal oślepiających promieniach słonecznych. Nawet jego boskie ciało odczuwało dyskomfort – choć w porównaniu ze swoimi pobratymcami Raoun miał niżej położoną górną granicę, być może ze względu na własną temperaturę. Cholera, mógł jednak poprosić Yonkiego o załatwienie mu odporności na taki gorąc... chociaż nie, pewnie w zamian tamten zażądałby zabrania go ze sobą.
I na co komu taki Bóg Chaosu?
Pozostało mu jedynie odczekanie, aż białooki pierwiastek zrobi swoje i przyzwyczai go do warunków klimatycznych w Sallandirze. Skoro mieszkańcy tego kraju jakoś znosili cieplne wyzwania, to on ostatecznie również musiał. Miał tylko nadzieję, że nastąpi to możliwie jak najszybciej.
Sallandira prezentowała się zupełnie inaczej niż kraje, w których dotychczas Raoun był. To znaczy, w Ma'ehr Saephii było państwo, które motywem pasowało, ale tu mowa bardziej o Riftreach. W sumie skoro mowa o Riftreach, to dotychczas bóg był tylko w Novendii i Senkawie...
Chwila, to wszystko? Tyle lat spędził w tym miejscu, a widział raptem dwa kraje?! Cheoryeon pewnie się odrodził w przynajmniej kilku, a Yonki to Yonki, więc na pewno zdążył już zwiedzić część tego świata! Czy to znaczyło, że Raoun został w tyle?
O nie, trzeba to zmienić!
Ale na razie odhaczy Sallandirę.
To znaczy, odhaczy po tych całych konferencjach.
Spotkania lekarzy z wielu zakątków Riftreach przebiegało owocnie. Podręczne urządzenia tłumaczące dawały radę z komunikacją, Bóg Spirytyzmu też szybko złapał język, więc kilka dni później mógł swobodnie komunikować się z Sallandirczykami.
— Bardzo płynnie posługuje się pan sallandirskim! — pochwaliła go nowo poznana doktor Otieno.
— Dziękuję! — odpowiedział wyszczerzony Raoun.
Zerknął przelotnie na Bashara, posłał mu porozumiewawcze spojrzenie. Demon wciąż potrzebował tłumacza do bardziej rozbudowanych sformułowań, ale ogarniał podstawy na tyle, by rozumieć, że bóg został właśnie pochwalony za swoje umiejętności.
Ach, jak się dobrze z tym Raoun czuł! Ach, te boskie geny!
— Nie przypuszczałam, że można nasz język tak szybko opanować — powiedziała kobieta, pocierając przez chwilę palcami podbródek.
Och.
— Mam smykałkę do języków — odparł bez mrugnięcia doktor Noir. — Nauka ich rozwija pamięć! Plus technologia Novendii jest niesamowita! Polecam kiedyś się tam udać!
Parę zdań jeszcze zamienił z lekarką, po czym przyszła pora na powrót do sali konferencyjnej. Panowie pożegnali doktor Otieno; Raoun sprawdził godzinę w swoim zegarku.
— Dobrze, że w tym ostatnim dniu konferencja skończy się wcześniej, to będziemy mieli więcej czasu na zwiedzanie — westchnął.
— Już się znudziłeś? — rzucił Bashar.
— Przyznaj, że nie tylko ja.
Na początku dobrze się bawił. Cóż, zawsze tak było. Gdy się poznawało coś nowego, szło się w nowe środowisko, to wszystko było takie świeże, inne, intrygujące. Nawet siedzenie na lekarskim posiedzeniu budziło pozytywne emocje, aż się chciało słuchać. Ha, Raoun nawet rozmyślał wzięcie poważniejszego udziału w tym całym wydarzeniu! Jedynie powstrzymywało go to, że nie chciał ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi.
Jednakże czwartego dnia zaczął stopniowo osiągać swój limit. Najciekawsze tematy zdążyły się już wyczerpać, teraz lekarze wymieniali się metodami leczenia takich bardziej popularnych schorzeń. O kurde, w Sallandirze co innego dodawano do leków na grypę? Niesamowite! Normalnie wow, Raounowi tak bardzo się ta wiedza przyda! Nie dość, że prawie niczego to nie zmieniało, to jeszcze on sam nigdy nie chorował.
Przynajmniej piątego dnia doszło do kłótni, to znaczy dyskusji na temat LASIK. Sallandirscy profesorowie okazali się nie pochwalać takiej metody, podczas gdy lekarze z pozostałych państw byli innego zdania. Raoun, co prawda, w pewnym momencie przestał nadążać za argumentami obu stron, za bardzo myśląc o tym, że brakowało mu w takiej akcji jedzenia, ale przynajmniej pojawiła się swego rodzaju lekka odskocznia od wykładania nużącym tonem. Serio, to jak wielu rzekomo szanujących się doktorów nie potrafiło ciekawie opowiadać o tym, czym sami się zajmowali, było zdumiewające.
Aż wreszcie konferencje dobiegły końca.
Bóg zadecydował, że trzeba to uczcić. Gdy tylko wydostali się z budynku szpitala uniwersyteckiego, panowie złapali taksówkę i pojechali do jednej ze spokojniejszych dzielnic.
Bashar wysiadł z pojazdu, rozejrzał się dookoła.
— Myślałem, że pojedziemy tam, gdzie dużo restauracji — rzekł.
— I ludzi? — Raoun spojrzał na niego wymownie. — Bashar, tam są takie kolejki, że będziemy stać do wieczora, a jest krótko po południu. Poza tym jedzenie tam nie jest najlepsze.
— W tej jednej restauracji, w której byliśmy, przyrządzają dobre hünkârbeğendi.
— Ale w pozostałych już nie. Kucharze tam głównie jadą na ilości turystów, wierz mi, próbowałem. Prawdziwe smaki, Bashar, poznajesz w cichych zakamarkach!
Demon nie miał wyboru, jak przyznać rację. Najlepsze jedzenie można było dostać w knajpach prowadzonych przez osoby, które gotowały z sercem, oraz na dworach królewskich, gdzie po prostu jedzenie musiało być najlepsze. Na jednej z najbardziej zatłoczonych ulic Al-Iskahaty kucharze nie starali się, ponieważ każdego dnia przychodziły do nich nawałnice turystów. Raoun na szczęście zdążył już obczaić, gdzie czego szukać, dlatego bez najmniejszego zawahania zaczął prowadzić towarzysza wzdłuż ulicy.
— Potem możemy pójść tam. — Kciukiem wskazał jakiś kierunek. — Dwie przecznice dalej jest taki bar z dobrym alkoholem. O, a wieczorem pojedziemy w takie jedno miejsce, gdzie młodzi śmiertelnicy dają solidne uliczne występy.
Bashar przytaknął, gdy nagle podniósł wzrok na boga.
— Kiedy ty to wszystko sprawdziłeś?
— Kiedy ty sobie smacznie spałeś! — Tamten posłał mu wywyższający się uśmiech.
Każdej nocy, podczas gdy przygwożdżony przez śmiertelnicze potrzeby Bashar kładł się do łóżka, Raoun szedł na miasto korzystać z życia. Te kilka nocy dało mu wystarczająco czasu, by poznać wiele zakątków Al-Iskahaty. Odwiedził sporo knajp, pozwiedzał zabytki, zobaczył inne hotspoty. Wszystko to za darmo! Ach, niematerialna forma pozwalała na tyle rzeczy! Mógł wejść wszędzie bez płacenia, opętać sobie kogoś i zjeść na ich koszt, zobaczyć punkty, do których zwykli turyści nie mieli dostępu. Żyć, nie umierać, haha, dobre, nie?
— Bashar, ja nie śpię, oczekujesz, że będę te twoje siedem godzin siedział na dupie w hotelu?
— Racja — przypomniał sobie onkolog. — Przynajmniej się nie zgubimy.
— Po co przewodnik, skoro masz mnie! — zaśmiał się.
— Czyli jutro to ty poprowadzisz naszą dwuosobową wycieczkę po Al-Iskahacie, dobrze rozumiem?
— Oczywiście! I ciesz się, bo dzięki mnie wszystko zrozumiesz!
Dotarli do celu – niewielkiej, stosunkowo skromnie wyglądającej knajpki. Była na tyle oddalona od turystycznych miejsc, że przebywające w środku osoby od razu zwróciły uwagę na dwójkę ewidentnie obcokrajowców. Lekarze weszli do środka, zajęli wolny stolik, poczekali grzecznie, aż kelnerka trochę niepewnie do nich podejdzie i wręczy kartę dań. Dziewczyna była młoda, ale z pewnością nie umiała ekwilango...
— Dzień dobry — przywitała się nieśmiało po sallandirsku.
— Dzień dobry — odpowiedzieli chórkiem panowie.
Dostali kartę dań, chwilę je przeglądali; na tyle krótko, że nim kelnerka zdążyła się oddalić, Raoun zaczął składać zamówienie. Dziewczyna chwilę stała ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy, ale szybko się uśmiechnęła i zaczęła notować.
— Coś jeszcze? — spytała znacznie pewniej.
— To będzie wszystko — odpowiedział spokojnie bóg.
— Bardzo dobrze pan mówi po sallandirsku.
— A dziękuję. Dla mnie żaden język nie stanowi dla mnie problemu.
I tym razem również posłał Basharowi porozumiewawcze spojrzenie.
Trochę musieli czekać na jedzenie, ale nie przeszkadzało im to w najmniejszym stopniu. Siedzieli spokojnie, typową rozmową umilając sobie czas, zrelaksowani na tyle, że nawet tutejsi przestali ich ukradkiem obserwować i wrócili do swoich spraw. Cóż, to nie tak, że Sallandirczycy cokolwiek rozumieli z ich wymiany zdań.
— Na wschodzie kraju jest jeszcze więcej magii niż tutaj — powiedział Bashar, przytaczając fragmenty przewodnika, który przeczytał niedawno.
— Też słyszałem — odparł Raoun. — Już w tej części jej tyle, to aż trudno mi wyobrazić, jak ten cały Ataxiar wygląda.
Bóg Spirytyzmu pochodził ze świata, gdzie magia, hm, na dobrą sprawę nie istniała. To znaczy, istnieli bogowie z wielką mocą, a cząstkę tej wielkiej mocy mogli posiąść zwykli śmiertelnicy, ale nikt tam tego nie nazywał magią. I też białooka natura nieco się różniła od typowej, riftreachowej magii. Dlatego Raoun był ciekawy Sallandiry i Ataxiar. Zastanawiał się, czy stężenie many było tam na tyle wysokie, że nawet on by to poczuł.
— Właśnie, Bashar — zaczął — ale cię nie wykryją swoją magią, co?
— Nie powinni — odparł tamten. — Mam doświadczenie w unikaniu „radarów”. Poza tym jesteśmy tu już od tygodnia i jeszcze nikt nic nie zauważył.
Pewna osoba na jego miejscu powiedziałaby: „Nie urodziłem się wczoraj”.
Usłyszawszy słowa demona, Raoun pokiwał głową.
— Fakt, jak tyle lat przetrwałeś, to jakaś tam Sallandira tego nie zmieni. Zresztą, masz po swojej stronie boga! Nikt ci nie podskoczy!
Usiadł prosto, podparł się rękami na biodrach, wykrzywiając usta w pewnym siebie uśmiechu. Białe źrenice błysnęły na sekundę nieco mocniejszym światłem.
Tak, oni nie byli kimś, z kim śmiertelnicy mogli zadzierać!
— A ile osób rozpozna twoją boską proweniencję?
— Dobra, cichaj. — Zmrużył wymownie oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz