Latem, druga w nocy to wcale nie była jakaś bandycka godzina – było ciepło, przyjemnie, miejskie powietrze pachniało bardziej kwiatami i zielenią, niż spalinami, a spacer wyludnionymi ulicami wcale nie sprawiał, że człowiek czuł się jakoś niepewnie. Świecące niestrudzenie latarnie przegoniły światło gwiazd, ale cóż poradzić, skoro mieszkało się w największej metropolii całego odłamka?
Żadnej z ulic w sumie nie poznawał, ale Seymour nie przejmował się takimi rzeczami, kiedy u swojego boku miał Virgila, a w perspektywie – długi spacer do domu. Wyturlali się z baru trochę później, niż muzyk się spodziewał – Zapałka jak się przyssał do mikrofonu na karaoke, to dopiero Raam go stamtąd wyciągnął, Dante zaś wcale nie pomagał, podrzucając genashiemu kolejne wyzwania. Ignis oczywiście wszedł w swój typowy tryb „co, ja nie zaśpiewam?”, i w ten sposób z normalnej pory zrobiła się popierdolona. Seymour, licząc na to, że skończą, nim pojedzie im ostatnie metro, nie wziął ze sobą miotły i teraz, gdy transport publiczny kursował równie często, co przelatujące przez firmament komety, zostali z Virgilem trochę na lodzie. Jasne, że dało się zadzwonić po taksówkę, to nigdy nie było dla Seymoura problemem, ale Vi stwierdził, że może by się przeszli, przecież pogoda taka ładna, następnego dnia jest wolne, czemu nie wybrać się na mały spacer? Seymoura nie trzeba było namawiać i teraz mężczyźni szli niespiesznym krokiem przez skręcające pod dziwnym kątem uliczki, nie przywiązując wagi do tego, gdzie w ogóle idą, czy jest coraz bliżej do domu, czy wręcz przeciwnie, za jedyne kryterium obierania kolejnych zakrętów biorąc widzimisię i przypadek.
— Nie, w sumie to w pierwsze mecze quidditcha to bardziej ojciec mnie wrobił — odparł Seymour.
— Sam nie chciałeś? — Vi przekrzywił lekko głowę. — Przecież lubisz latać.
Muzyk uśmiechnął się, przyciągnął wilkołaka bliżej, złożył na policzku niecelny, podchmielony pocałunek. Vi parsknął śmiechem.
— Lubię, ale najbardziej z tobą, a jak ciebie nie ma, to lubię latać tam, gdzie mi się podoba. — Wzruszył ramionami. — Zapierdalanie za jakimś małym, złotym chujkiem, to żadna frajda.
— Czyli w końcu zrezygnowałeś?
— W końcu nie.
Skręcili, minęli obdrapaną ścianę budynku, ozdobioną fantazyjnie obscenicznym rysunkiem. Latarnia zamrugała i przygasła.
— Nie mogłeś?
— Mogłem, tylko… — Seymour urwał, westchnął. — Najpierw byłem szczylem i martwiłem się, co tata powie, a potem, jak już zrobiłem się większy, to przybyło mi wzrostu, a nie rozumu, i dla odmiany martwiłem się, co znajomi powiedzą.
— Nie chciałeś rozczarować drużyny?
— Na drużynę miałem wyjebane.
Minęli pogrążoną w ciemności bramę, kawałek dalej zamknięty od dawna sklep straszył zabitymi dyktą oknami.
— Bardziej mnie interesowało, co ludzie z klasy powiedzą. Wiesz, jak ktoś gra w reprezentacji, to zawsze jest taki bardziej, a ja chciałem być bardziej, no i latałem za tym złotym chujkiem.
— Seymour, w tym wieku każdy chce zaimponować innym, więc nie mów, że nie przybyło ci rozumu.
— Cytując Arietha: „Ale to prawda”.
Virgil westchnął, naparł ramieniem na jego ramię.
— Ale teraz już nie chcesz nikomu imponować.
— Żartujesz? Jasne, że chcę. — Muzyk nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji i nie otoczył Virgila ramieniem. Może trochę teraz krzywo szli, ale komu to przeszkadzało. — Takiemu jednemu chłopakowi, bardzo fajny jest, wiesz? Kochany, słodki i pluszowy, może go kojarzysz?
Vi się roześmiał.
— Jak jeszcze bardziej będziesz mi imponował, to przestanę skupiać się na pracy i szefowa mnie wyrzuci.
— Doskonale, będziesz mieć więcej czasu dla mnie.
Śmiech odbił się od zniszczonej fasady pustostanu, utonął w jakichś połamanych, niestrzyżonych krzakach. Virgil rozejrzał się, wesołość ustąpiła lekkiemu napięciu.
— Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy?
— Gdzieś w Stellaire — odparł Seymour. — Więcej mnie nie obchodzi.
— Nie podoba mi się tutaj. — Wilkołak zmarszczył nos. — Chodź, w tamtą stronę chyba powinna być jakaś większa ulica.
Seymour wyczuł pod palcami napięcie mięśni Virgila i jego też opuściło rozbawienie.
— Dotrzemy w jakieś sensowne miejsce, to zamówię nam Ubera — powiedział uspokajającym tonem.
Większa ulica nie pojawiła się za rogiem, ani za następnym. Pojawił się za to park, ale taki niewielki – między szpalerami krzywych drzew prześwitywało światło, przebijał się dźwięk jadących pojazdów. Wystarczyło przeciąć zieloną ciemność, to nie było jakoś daleko, ledwie parę kroków. Co się mogło stać?
Byli chyba w połowie, gdy Vi przystanął.
— Czekaj, słyszę coś…
Coś wychynęło właśnie z ciemności zapuszczonego parku, pojawiło się na spękanej ścieżce przed nimi.
Chuja widać, zdążył pomyśleć Seymour, nim coś okazało się trzema sylwetkami lekko zataczających się drabów, którym musiało się zajebiście nudzić. Muzyk instynktownie zagarnął Virgila za siebie, odsłonięte tatuaże zalśniły gniewną, ostrzegawczą magią. Jeden z patusów coś tam zaczął pierdolić i niby Seymour mógł być uprzejmy, zagadać frajerów, jakoś ich wymanewrować, ale były czarodziej rzadko wybierał taką drogę, przechodząc od razu do konkretów.
— Radzę wam wypierdalać w podskokach — warknął, starając się szybko wymyślić plan działania na wypadek, jakby złamasy nie chciały wypierdalać.
— Bo co? — odezwał się ten największy, podchodząc krok bliżej.
— Bo…
Seymour nie dokończył. Nie musiał.
Zza jego pleców rozległ się warkot, niski i groźny, obiecujący niewiele litości, jeśli wywłoki nie zastosują się do polecenia byłego czarodzieja.
Podziałało, kretynom w okamgnieniu faje zmiękły i cała ekipa rzuciła się do ucieczki, żegnając Virgila i Seymoura spanikowanymi kurwami. Czarodziej odwrócił się, popatrzył na źródło warkotu.
Olbrzymi wilk górował nad nim, szczerząc śnieżnobiałe kły, ze zjeżoną sierścią, dodającą grozy do i tak przerażającego widoku, z metalicznymi oczami błyszczącymi gniewem, odprowadzającymi wypieralających w podskokach zakapiorów.
— Vi, Pluszaku. — Seymour podszedł bliżej, wyciągnął dłonie do wyszczerzonego pyska. — Przecież bym ich przegonił.
Groźne zęby zniknęły, metaliczne spojrzenie złagodniało, gdy Vi przeniósł wzrok na Seymoura, pochylił do niego łeb, pozwolił muzykowi pogłaskać wilcze policzki.
— Nie chciałem, żebyś musiał — odparł Virgil, rozkładając lekko uszy. Seymour zaraz je podrapał, wilk przymknął lekko oczy.
— Niemożliwy jesteś — powiedział miękko Seymour, otaczając futrzasty łeb ramionami, głaszcząc Virgila spokojnym, miarowym gestem.
Żaden z nich nie był wojownikiem. Seymour, z racji rodowych tatuaży, zasysał w magię bojową, Virgil zaś prędzej pokojowo rozstałby się z telefonem i portfelem, niż próbował swoich sił w napierdalance. Musiał się serio zestresować całą tą sytuacją.
— Mój kochany wilk. — Muzyk wtulił usta w miękką sierść. — Dałeś radę zdjąć trampki?
— Jednego.
— Nic się nie martw, buty też dla ciebie mam — zapewnił go Seymour.
Miotły mógł nie zabrać, ale ciuchy na zmianę dla Virgila zawsze ze sobą nosił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz