Ale świat nie był sprawiedliwy. Był niemożebnie wkurwiający z tym wiecznym komplikowaniem spraw. A istnym arcydziełem tego świata było stworzenie tego cholernika cuchnącego makrelą, syrenki od siedmiu boleści, rekiniego pajaca z wkurwiającym uśmiechem i różowymi brylami. Bo to on, na pewno on, podpowiedział Ilarze ten kretyński pomysł z chodzeniem na treningi. Kindra nie miała na to najmniejszych dowodów, ale to było tak bardzo w jego stylu, że bardziej się nie dało. A ona, jak ostatnia kretynka, uczestniczyła w tej szopce, bo mimo ciągłego zapewniania samej siebie, że powinna się trzymać od Ilary z daleka, nie umiała znów się postawić. Dlatego ona udawała, że nie widzi, a Ilara prawdopodobnie udawała, że nie widzi, że Kindra widzi. I tak co tydzień kręciła się ta karuzela śmiechu, na myśl, o której orczyca jednocześnie się cieszyła, jak i miała ochotę walnąć solidnego baranka w ścianę. Tylko ściany było szkoda.
Kontynuowała więc zajęcia, konsekwentnie poświęcając wszystkim uczestniczkom kursu tyle samo uwagi i czasu. Nie traktowała Ilary wyjątkowo, choć znacznie częściej niż inne kobiety przyciągała jej wzrok. Głównie po to, aby upewnić się, że faktycznie ma rację co do udawania. No i dlatego, że po prostu była Ilarą. Wcale nie ociągała się specjalnie ze zbieraniem swoich rzeczy, aby mieć pewność, że zostaną tylko we dwie. Przejdą ten krótki (za krótki) korytarz, wymieniając kilka słów, lub pozostawając w kompletnym milczeniu, by w końcu pożegnać się i czekać na kolejny czwartek. I tak w nieskończoność.
A może nie? Nagły szmer, zamieszanie i okrzyki niepokoju były czymś nowym od bardzo dawna. Kindra przebiła się przez zbitą grupkę kursantek i przykucnęła przy siedzącej na macie Ilarze.
– Ilara, nie pierdol – powiedziała, choć w jej głosie nie było złości. Dopiero to zmusiło dziewczynę, by ta na nią w ogóle spojrzała. Choć jedynie na chwilę, bo po sekundzie znów spuściła wzrok, zaczerwieniona na twarzy. – Może już wystarczy, zanim zrobisz sobie poważniejszą krzywdę, co? – Sięgnęła do stopy Ilary, by ostrożnie zdjąć sportowy but, zanim noga spuchnie i stanie się to trudniejsze. Uważnie obejrzała nogę i pokręciła lekko głową. – Bez lekarza się nie obejdzie.
– Musimy skończyć na dziś. – Kindra uniosła głowę, by spojrzeć na otaczające je kursantki. – Zabiorę Ilarę do lekarza, a my widzimy się za tydzień – obiecała. Niepotrzebny był im w tym momencie wianuszek kobiet, które uważnie śledziły każdy ich ruch. Te pokiwały gorliwie głowami, kilka z nich życzyło Ilarze powrotu do zdrowia, inne uśmiechnęły się pokrzepiająco i w końcu, po chwilowym zamieszaniu, opuściły salę. Kindra spojrzała za ostatnią z nich, a później znów przeniosła spojrzenie na Ilarę.
– Poczekaj chwilę – poprosiła, choć i tak Ilara raczej nigdzie by nie poszła. Choć po kolorze jej twarzy można było wywnioskować, że mogłaby się choćby i oknem wyczołgać. Orczyca wyszła na chwilę z sali i za jakiś czas wróciła z apteczką. Uklękła ponownie przy Ilarze, żeby usztywnić kostkę kobiety. Zapadło milczenie. I to wcale nie jedno z tych przyjemnych, podczas którego można zrozumieć się bez słów. Raczej to irytujące, gdzie nawet tkwiący w rogu pająk skręcał się z zażenowania i rozważał ewakuację.
– Od… dawna się domyślasz? – zapytała Ilara. Kindra wciąż w skupieniu bandażowała kostkę.
– Właściwie od początku – odpowiedziała spokojnie orczyca. Nie zamierzała drwić z kobiety. To już by było czyste skurwysyństwo.
– Och… – Ilara odchrząknęła i westchnęła. – A właściwie, jak się domyśliłaś? – zapytała na pozór beztrosko, żeby podtrzymać rozmowę.
– Cóż, po pierwszych zajęciach twoja technika znacznie się pogorszyła. No i zapomniałaś, czy jednak od czasu do czasu robić jakieś postępy. – Kindra zabezpieczyła bandaż i uniosła w końcu wzrok na Ilarę. Uśmiechnęła się do niej lekko.
– Uch… no tak. Postępy… – mruknęła kobieta, znów uciekając wzrokiem.
– Zabiorę cię do lekarza. Powinien obejrzeć tę kostkę. – Nim Ilara zdążyła zaprotestować, Kindra po prostu podniosła ją z ziemi, przytulając do siebie, by dziewczynie było chociaż trochę wygodnie. Nie sprawiło jej to większych trudności. Dziewczyna była delikatna, lekka jak piórko. Zapach jej ciemnych włosów podrażnił dopiero co zagojony nos orczycy. Jej oddech stał się płytszy. Musiała się, kurwa, skupić chociaż trochę. Rzeczy zostały w sali: poprosi na recepcji, aby ktoś je ogarnął i zamknął salę.
Pomogła zająć Ilarze miejsce w swoim samochodzie. Sama usiadła za kółkiem i odpaliła silnik. W milczeniu wyjechały z parkingu.
– To był pomysł Dantego? – wypaliła znienacka Kindra. – Przychodzenie na te treningi, których nie potrzebujesz… bo to brzmi jak pomysł Dantego.
– Tak. – Ilara zdobyła się na rozbawiony uśmiech. – Od niego mam adres klubu. Ale to był… głupi pomysł. Strasznie głupi pomysł.
Kindra jedynie skinęła głową. Zacisnęła usta, nie mówiąc nic więcej. Cóż, teraz przynajmniej miała dowód na to, że nie oszalała, a to, że teraz wiezie Ilarę ze skręconą kostką do lekarza, faktycznie jest winą tego durnego karpia.
Gdy w końcu dojechały do szpitala, wciąż w krępującym milczeniu, Kindra usadziła Ilarę na wózku i pozwoliła ją zabrać pielęgniarce. W sumie mogłaby się już pewnie zmyć. Pojechać po rzeczy do klubu, po prostu odpocząć przed kolejnym dniem. Ilara mogła zadzwonić choćby do Dantego, żeby odebrał ją ze szpitala i zabrał do domu, ale… poczuła wrzuty sumienia na samą myśl o tym. Miała ją tu tak porzucić, znów bez słowa wyjaśnienia. Po pierwsze, było to zwyczajne chamskie, co wiązałoby się z tym, że Ilara znów by cierpiała. Po drugie, durny Karp na pewno się dowie, a wtedy to już na pewno pozabijają się nawzajem na kolejnym sparingu.
Westchnęła więc i usiadła na śnieżnobiałym, plastikowym krześle, czekając, aż lekarze wypuszczą Ilarę z gabinetu.
– Muszę ci coś powiedzieć – powiedziała w końcu Kindra, gdy znów siedziały w jej samochodzie na szpitalnym parkingu. – To, co wtedy powiedziałam w kawiarni… – Westchnęła, zabębniła palcami w kierownicę. – Ja być może użyłam wtedy złych słów. To znaczy… – Ja pierdolę, czemu to musi być takie trudne?! – Ja naprawdę nie powinnam pakować się w żadne związki. Już nawet nie chodzi o to, że zwyczajnie spierdoliłam każdy, w którym byłam, ja po prostu… jestem chora, Ilara. Tak poważnie chora. Nie wiem, ile czasu mi tak naprawdę zostało – wydusiła z siebie w końcu, przenosząc spojrzenie z przedniej szyby na siedzącą obok niej kobietę. – Sama musisz przyznać, ze w tej sytuacji wiązanie się to czyste skurwysyństwo w stosunku do tej drugiej osoby. Nie chcę, by ktokolwiek się do mnie przywiązywał. To bez sensu – westchnęła. Nie chciała, by Ilara sądziła, że jest niewystarczająca. Była cudowną osobą. I właśnie dlatego zasługiwała na kogoś lepszego i bardziej… żywego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz