30 lipca 2024

Od Dantego do Ashera

To chyba już można było uznać za talent, to znajdowanie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, przyciąganie do siebie kłopotów jak magnes, choć wielu kłóciłoby się, że Dante po prostu był definicją kłopotu. Z jego winy normalny porządek rzeczy się zaburzał, bo gdziekolwiek syren by się nie pojawił, na czyjejkolwiek drodze by nie stanął, wszystko robiło zwrot, przewrót, poddawało się kataklizmowi, fali tsunami znanej stolicy ze swojego zaraźliwego śmiechu, złotej burzy i półuśmiechu, który nie zwiastował niczego dobrego. Może chodziło o jedno i drugie, może brakowało w równaniu zamiłowania Dantego do rozpierdalania rzuconych mu wyzwań, bezpośrednio bądź też nie. Jakiego wytłumaczenia barman by nie szukał, żeby pojąć wypadki, które wstrząsnęły lokalem podczas jego zmiany, musiał po prostu zrozumieć prostą prawdę, że nieszczęśliwym trafem padło na niego. A Dante nie zamierzał za nic więcej przepraszać. Ani się powstrzymywać.
Miało być tak niewinnie – spotkanie z Charonem i Filippą, wypicie trochę piwa, pośmianie się z Kuttnera i klientów. Tamci powiedzieli, że już będą się zwijać, Dante odprowadził ich wzrokiem do wyjścia, nie gardząc zostaniem na jeszcze jedno piwo w barze, wypiciem w swoim własnym towarzystwie ostatniej kolejki. W głowie lekko szumiało, na tyle, żeby pozwolić myślom swobodnie przepływać przez umysł, nie skupiać się na niczym konkretnym. Zwyczajnie trwał w chwili, której koniec wyznaczyłoby lśniące dno kufla, gdyby nie wiadomość od Bashara, kładącego się powoli spać. Już syren wstawał od stolika, w jednej ręce niedopite piwo, w drugiej telefon. Pisał, że zaraz zjawi się w domu, łagodnie położy obok, pan doktor tylko poczuje to znajome ciepło drugiego ciała, a potem zapadnie w głębszy sen.
Kciuk przesunął się po piekącej wardze, smuga krwi zabarwiła skórę. Pierdolony chuj.
Alkohol zachęcił go do wcześniejszego rozluźnienia się, odpuszczenia zwady, zduszenia potrzeby oddania z nawiązką za to niechlujne zagięcie na różowej koszuli. Bashar przecież czekał w domu, Dante mógł łaskawie pozwolić siwowłosemu odejść, niech klnie na świat i nienawidzi każdej jego części, a najbardziej siebie samego, niech go to zeżre tak samo, jak prawie zeżarło syrena. Znał to spojrzenie nieznajomego, widywał je w lustrze kiedyś, w jakimś innym życiu mogłoby się zdawać. Ta krzta współczucia, bezwiednie i podświadomie, obudzona w nim na widok fiołkowych oczu, płonących gniewem, owładniętych rozpaczą, pozwoliła mu odpuścić. Na chwilę, bo sprawnie wymierzona pięść mężczyzny przypieczętowała nagłą zmianę decyzji.
Dostawał mocniej. Upadał, przyjmował kopniaki, zaciskał zęby na szkło w otwartych ranach, uciskaniem siniaków sprowadzał się z powrotem na ziemię. Ból był starym kolegą, cucił go i przypominał, że żyje, a przeciwnik dalej stoi; przemoc nazywał bliską koleżanką, wybieraną w niezliczonych przeszłych sytuacjach, słyszał jej śmiech i pobrzmiewającą w nim kpinę na to, jak łatwo dał się podejść, lecz również ochotę, by pokazać dupkowi, na co było stać syrenie pięści. Dante zatoczył się, ale te dobrze znane ramiona dwóch druhów złapały go, postawiły do pionu, prosto w wyuczoną pozycję bokserską, pomogły odzyskać równowagę, jedna noga z tyłu, druga z przodu, oddychaj. Gdyby jego odporność była choć trochę mniejsza, ległby jak długi, całkowicie bezwładny. Umiejętności obcego mężczyzny nie należało lekceważyć.
Tak samo, jak dantejskiego wkurwu, gdy ktoś stawał między syrenem a jego domem.
Roześmiał się, wypełniając swym słodkim, kompletnie niepasującym do sytuacji głosem niekomfortową ciszę, strasząc pozostałych klientów, konfundując siwowłosego – brwi zmarszczyły się, oczy zwęziły, jakby z oburzeniem pytając, dlaczego to utrapienie ma wciąż siłę na takie rzeczy. I z nadzieją. Dziwną, nienormalną nadzieją, która mogła się równie dobrze Dantemu przywidzieć, gdy spojrzał na mężczyznę, a familiarny cień przemknął przez jego pokrytą bliznami twarz. Cień pragnienia zguby i cierpienia, które wyparłoby jakieś inne. Współczucie tym razem milczało. Adrenalina wyparła je, sprowadzając sytuację do prostego, wręcz prymitywnego „albo on, albo ja”.
Uśmiech pozostał na ustach syrena, ostry, groźny, zabójczo piękny.
— Dobre — odparł półgłosem, rozcierając między palcami krew, kiwając nieznacznie głową. — Naprawdę dobre. — Plecy zgarbiły się instynktownie, nad rozwaloną wargą błysnął kieł. — Moja kolej — rzucił tak swobodnie, jak złapał barowy stołek i przywalił nim w mężczyznę.
Drewno poszło w drzazgi, siedzisko odleciało wraz z trzema nogami, jedna pozostała w silnych dłoniach syrenach, gotowych wykorzystać ją do końca, nim zostaną z niej tylko biedne kawałki. Siwowłosy warknął, przyjmując siłę uderzenia na rękę, walcząc pewnie teraz z mrowieniem rozchodzącym się po całym ramieniu, łokciu, aż po dłoń. Dante nie czekał. Pchnął drewnianą nogą w brzuch mężczyzny, ten zwinnie odskoczył. Wystarczyło pół sekundy mniej refleksu, a oberwałby. Różowe szkiełka błysnęły pomysłem.
Pozostałości stołka pofrunęły w powietrze, lecąc na spotkanie zapijaczonej gębie. Jeśli alkohol mącił zmysły siwowłosego, nie było tego kompletnie widać po tym machinalnym uniku, wykonanym w hołdzie latom praktyki. Wyszło dokładnie tak, jak Dante tego potrzebował – wyuczony instynkt poprowadził ruchy mężczyzny, wystawiając go na sierpowy boksera.
Wiedział, jak uderzać tak, by dłoń pozostała w całości i by tego samego nie dało się powiedzieć o twarzy oponenta. Lecz ten się trzymał uparcie, nie dał się rozproszyć. Przyjął cios, wchłonął syreni gniew i przerobił go na własny, rzucając krawcowi szybkie spojrzenie, obietnicę prędkiego odpłacenia się. Dante odpowiedział zaczepnym wyszczerzeniem kłów, lekkim opuszczeniem bloku, daniem zaproszenia. Chodź, gnoju.
Ciosowi brakowało finezji kogoś szkolonego w boksie czy innej sztuce walki opartej na walce wręcz, więcej w nim było siły, chęci szybkiego powalenia Dantego, czującego się pewniej w obecnej sytuacji. Uderzył raz jeszcze, i kolejny, lecz ani razu nie osiągnęło to spektakularnych skutków podobnych do pierwszego ataku. Syren przyjął jego pięści, nawet się nie wzdrygnął, doprowadzając kruchą cierpliwość drugiego mężczyzny na skraj. Gdy bokserska fanga miała właśnie trafić w nos nieznajomego, gość zaklął siarczyście i rzucił się na Dantego, łapiąc go w pasie i spychając na barowy blat.
Ostry kant lakierowanego drewna wbił się w plecy, ból rozszedł się od dołu kręgosłupa ku górze. Dante sapnął ciężko przez zęby, wpił się palcami w ramiona mężczyzny, robiąc z niego fizyczną kotwicę dla walczącego z zamroczeniem umysłu. Mdłości podeszły do gardła, pięści siwowłosego okładały bezlitośnie odsłonięty brzuch syrena. Drań nie puszczał, po przekroczeniu bloku boksera zamierzał pozostać tam tak długo, aż przeciwnik nie padnie. Potrzebował go chociaż na chwilę przytłumić. Błękitny wzrok strzelił na bok, złowił pozostawiony sam sobie kufel. Bingo.
Dłoń pochwyciła szklane ucho, Dante trzepnął siwy łeb.
Chwyt poluźnił się nieco, więcej nie musiał. Syren szarpnął ostro za osłabione oszołomieniem ramiona, wymierzył kolano w miękkie podbrzusze mężczyzny, odsunął go nieco od siebie. A potem naparł butem w to samo miejsce i odepchnął stanowczo napastnika. Zachwiał się, wpadł na stolik i przy marnej próbie chwycenia się go i ustania na nogach, poleciał razem z nim na ziemie.
— Co tam, skurwysynu? — wysapał Dante, strzelając karkiem. — Czyżbyś dzień miał jeszcze gorszy?
Ciało uniosło się na łokciach, paznokcie przejechały po podłodze, nim zwinęły się w pięści. Twarz zakryły potargane włosy.
— Spierdalaj — wycharczał.
— Och, nie — zamruczał syren, wolnym krokiem zmierzając do niego. — Ty pierwszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz