Bernard sam nie wiedział, jak się znalazł w tym miejscu. Nazwałby to pechowym zbiegiem okoliczności, ale zanim wszedł do budynku, przesiedział w pickupie dziesięć minut, przywiercony do siedzenia, z dłońmi zaciśniętymi tak mocno na kierownicy, że stracił czucie w palcach. Po co tu w ogóle przyjechał? Zdawałoby się, że z dnia na dzień, z jakiegoś zasranego powodu, poddawał się coraz bardziej impulsywnym myślom. Jakby nadal nad jego ramieniem czuwała psychiatra z odwyku, burczącą o wychodzeniu ze strefy komfortu, podnoszeniu sobie poprzeczki w codziennych zadaniach. Czy jego życie stało się tak nudne?
Marleya spotkał przypadkiem. Takim prawdziwym, totalnym przypadkiem, na którego samo wspomnienie zacisnęły mu się zęby. Podczas jednej z pełni Wilk postanowił (oczywiście na złość, dobrze wiedząc, jak bardzo wkurwi to Bernarda) przeturlać się przez wnętrze Łuny. Kilka lodówek z napojami straciło półki i żarówki, jeden z regałów z przekąskami padł całkowicie, nie do odratowania. Więc Bernard musiał, z czystej konieczności, zawitać w hurtowni budowlanej. I wszystko byłoby dobrze, bo miał w uszach słuchawki, a w słuchawkach ogłuszające krzyki zespołu o niezidentyfikowanej nazwie; gdyby nie stuknięcie w ramię. Bernard je oczywiście zignorował, ale po piątym puknięciu napastnika, gotowego widocznie pstrykać go w ramię, dopóki się nie odwróci, Bernard się poddał. I stanął twarzą w twarz z kimś.
– Bernik? Kopę lat! – mężczyzna wyszczerzył zęby, otwarcie klepnął go po ramieniu – Marley. Mugs. Pamiętasz?
Marley był basistą jednego z zespołów, z którymi DZIKIE SZCZENIĘ koegzystowało. Jednym z bliższych. Ścierali się o podobne nagrody i sceny, zbierali podobną demografię fanów. Przejechali nawet dwie trasy, jedną jako support, a drugą jako główna atrakcja. Tylko Marley i spółka byli z północy Medwii, ludzie okraszeni lodem i zimnym wiatrem. Jego zespół trzymał się bardziej obskurnych podrodzajów punka i metalu, nie wychodząc poza granice. Fakt, byli całkiem rozchwytywani we własnym kraju, ale nie udało im się wyjść na kontynent, a co dopiero na cały Riftreach. DZIKIE SZCZENIĘ urosło do wielkości olbrzyma, i z tym zapomniało o mniejszych zespołach. Bernard czułby się nieco zawstydzonym, gdyby nie to, że nic z tamtych lat praktycznie nie pamiętał. Tylko prześwity.
W przeciwieństwie do Bernarda, na Marleyu czasu nie było widać aż tak bardzo, przynajmniej w sposobie, w jakim się poruszał. Wygląd mówił coś całkowicie innego. Mężczyzna rozkładał się w oczach. Dość dosłownie. Musiał zauważyć zdziwienie Bernarda, bo się zaśmiał. Przeraźliwie.
– Tak, czas nie był dla mnie łaskawy. Ale z drugiej strony nie każdy może się pochwalić tym, że kręgosłup przejechała mu ciężarówka, i wrócił zza grobu.
A, to trochę wyjaśniało. Marley po prostu był zombie. No cóż.
– Mugs… Mugshot Deathbed? – pociągnął nosem. Mózg przepłynął ocean, ale stanął na zamglonej nazwie. Spamiętanej tylko dlatego, że w mieszkaniu wciął pałętały się zakurzone albumy-prezenty, plakaty w porysowanych antyramach, albumy ze starymi polaroidami. Marley był wszędzie, z wielkim bazgrołem podpisu, rozmazana ruchem twarz na każdym zdjęciu, wyszczerzone w uśmiechu pożółkłe zęby. Bernard zastanawiał się, czy w jego mieszkaniu też leży karton ze starymi koszulkami i płytami DZIKIEGO SZCZENIĘCIA, i innych zespołów, których nazywali przybraną rodziną.
Marley, tak samo energetyczny i radosny, jak na zdjęciach, pokiwał energetycznie głową. Bernard miał nadzieje, że mimo rozkładającego się ciała, nic mu przez siłę ruchu nie odpadnie. Na szczęście nie odpadło.
– Tak jest! A ciebie nigdy bym nie zapomniał, DZIKI SZCZENIAKU.
– Były – wyrwało się Bernardowi. Próbował udawać beznamiętność, ale nadal czuł w swoim własnym głosie kwas – Były Szczeniaku.
Przez twarz Marleya przeskoczyło kilka emocji, zatrzymał się na krzywym uśmiechu.
– Starość nie radość, kiedyś trzeba zdjąć różowe okulary i dorosnąć. Znaleźć prawdziwą pracę.
Tylko dorośnięcie DZIKIEGO SZCZENIĘCIA oznaczało pozbycie się najsłabszego ogniwa. Którym byłeś ty, syknął zaplątany między wnętrzności Wilk, rwący się do toczenia z Bernarda żalu jak krwi.
Wzruszył ramionami, wbił wzrok w szafkę z żarówkami, za Marleyem. Kątem oka nadal mógł obserwować jego twarz. Miał długie, smoliste włosy, które opadały kurtyną na pół jego twarzy. Między kosmykami można było dojrzeć zieleniejącą skórę, wystające spod niej mięśnie i fragment odsłoniętej żuchwy. Ale jego jasne oczy nadal migotały, jakby wciąż miał szesnaście lat i wcale nie rozkładał się na kawałki.
– Na szczęście dorastanie nie oznacza pozbywania się pasji. Nadal grasz?
Bernard kiwnął głową. Jeśli coś miał we krwi, oprócz ogólnego niezadowolenia i szczątków morskiej wody, było to kłamanie. Marley zaśmiał się, szczerze, głośno.
– Ha, fantastycznie! Ja też. Musimy się kiedyś zgadać na jakiś mały jam session, coś popstrykać, pogadać. Nadrobić zaległe lata.
– Mhm.
Marley musiał zauważyć brak chęci kontynuowania rozmowy, bo nieco skurczył się w sobie. Nagle podskoczył z radosnym okrzykiem na ustach, wcisnął dłoń w jedną z wielu kieszeni swoich rybaczek. Jego nogi wyglądały na nieco lepsze w stanie. W dodatku były pokryte masą tatuaży, do tego stopnia, że ledwo było widać skórę i jej nienaturalny koloryt. Ciekawe, czy jak skończy mu się miejsce na kończynach, to zacznie tatuować sobie twarz, żeby odwrócić uwagę od rozkładających się ust i wyblakłego oka.
Marley wyciągnął coś z kieszeni - holograficzną wizytówkę - i wcisnął ją w pierś Bernarda.
– Słuchaj, prowadzę sklep muzyczny. I salon tatuażu, ale o to mniejsza. Ale sklep jest Taki porządny, z oryginałami i wszystkim. Sprowadzamy instrumenty z całego Riftreach. Jeżeli potrzebujesz czegokolwiek, nawet przetestować sobie jakieś nowinki gitarowe, czy nawet pożyczyć coś na jakiś czas…wpadnij. Zawsze miło zobaczyć znajomą twarz – Bernard złapał wizytówkę między palce, obrócił ją kilka razy. Faktycznie, jasna strona zapraszała do wizyty w .stringed up., sklepu muzycznego z wysokiej klasy instrumentami, a czarny odwrót proponował tatuaż lub piercing w .tattoomb.. W sumie nieźle się gość ustawił. Bernard pamiętał go bardziej jako wiecznie roztargnionego, niepotrafiącego skupić się na jednej rzeczy na raz. Ale może miał racje, ludzie dorastają. Poważnieją. Nawet zakładają firmy, w liczbie mnogiej. Marley odchrząknął, wyrzucając Bernarda z zamyślenia. Uśmiechnął się jeszcze raz, klepnął go (dość niezręcznie) po ramieniu – Bernard. Miło było cię zobaczyć. Serio. Mam nadzieję, że to nie ostatni raz.
I tak właśnie Bernard znalazł się przecznicę od podwójnego sklepu Marleya, zgrzytając zębami. Kontemplował odklejenie auta od krawężnika, jebnięcie wszystkiego w chuj i wrócenie bez słowa do Łuny, ale coś trzymało go w miejscu. Wizytówka, wciśnięta w róg przedniej szyby, migotała w popołudniowym słońcu. Nalegała. Na pewno celem jego przybycia nie była integracja, to było pewne. Może chciał Marleyowi pokazać, że jego życie wcale nie jest w kawałkach? Że radzi sobie całkiem dobrze, też ma pracę, też ma firmę (powiedzmy), na myśl o wzięciu gitary w dłonie jego żołądek wcale nie obraca się na lewą stronę.
Bernard przełknął ślinę. Ktoś zatrąbił na dzieciaki sunące przez uliczkę na deskorolkach. Zmrużył oczy. Wziął głęboki oddech i wyszedł z samochodu.
Sklep wyglądał porządnie. Miał charakter, w końcu to nie sieciówka, ale nadal sprawiał wrażenie profesjonalnego. Bernard nawet z ciekawości sprawdził ich stronę internetową i social media: wydawałoby się, że ludzie znają i lubią to miejsce, .stringed up. było popularne. Nawet zawiązali współpracę z jakąś internetową gwiazdką (streamerką, cokolwiek to znaczyło. Bernard był zdecydowanie na to za stary), z którą zrobili personalizowane naciągi i pałki do perkusji. Generalnie, całkiem poważna sprawa. Nie zdziwiłby się, gdyby .stringed up. było jednym z bardziej respektowanych sklepów muzycznych w mieście, jak nie i w całej Novendii.
Kilka minut stał pod drzwiami, obserwując okolicznych przechodniów. Wreszcie, kiedy wychodząca ze sklepu kobieta rzuciła mu dziwne spojrzenie, poderwał się ze ściany i wszedł do środka, próbując nie zastanawiać się zbytnio nad głupotą tej całej wycieczki.
Marley zauważył go od razu. Rozmawiał przy kasie z jakimś nastolatkiem (przy przekroczeniu kilku kroków wyglądał już Bernardowi bardziej na młodego dorosłego), ale krzyżując z nim wzrok, od razu poderwał się z miejsca, przepraszając chłopaka.
– Bernard! Siema, siema, cześć, witaj, zapraszam – kopniakiem przesunął krzesło za kasę, machając w jego stronę – siadaj, zaraz zrobię przerwę, to pogadamy.
Chłopak zwrócił w jego stronę wzrok, Bernard odchrząknął, nie podchodząc do kasy, nie chcąc jeszcze bardziej podjudzać Marleya.
– Nie chcę… przeszkadzać. Poczekam – mruknął, ruszył w stronę ściany z gitarami.
Z głośników buczał stłumiony blues - coś, czego po Marleyu Bernik się całkowicie nie spodziewał - a w oddali słychać było szum rozmowy. Bernard rzucił okiem na zawieszone najbliżej mu straty w najróżniejszych kolorach, od klasycznego czarnego, po brokat i chromę. Marley faktycznie nieźle się ustawił. Nie to, co on.
– Dobra, to masz tu zestaw różnych, rozejrzyj się, zastanów, wybierz – głos zombie zbliżał się do Bernarda, aż mężczyzna pojawił się u jego boku. Również zwrócił wzrok na gitary – niezły zbiór, co nie? Tam dalej, w głębi, mamy jeszcze siedmio- i ośmiostrunowce, gdybyś był bardziej zainteresowany. No i potworki z podwójnymi przetwornikami. Mam nawet takie monstrum, zbudowane na zamówienie, z poczwórnym przetwornikiem. Piękna, zielona glazura z błyskiem. Podświetlany gryf, reagujący na ruch strun. Spodobałaby ci się.
– Mhm – mruknął Bernard pod nosem. Sklep był całkiem pusty, oprócz chłopaka przy kasie, obserwującego różne wersje… czegoś, co wcisnął mu Marley, były chyba tylko ze trzy osoby, które i tak kręciły się bardziej przy płytach i winylach, niż instrumentach. Przeciągnął palcem wzdłuż korpusu najbliższej gitary, nie dotykając instrumentu, lewitując palcami tuż przed nim, jakby dzieliła go jakaś niewidzialna bariera. Strach? Nie, Bernard niczego się przecież kurwa nie bał. Nie miał pięciu lat.
– Jak tam zespół? Sanji, Artur? Inni? – Marley nie opuszczał go na krok, nawet kiedy Bernard przesunął się bliżej wzmacniaczy, wepchniętych między kasę a wąski korytarz, prowadzący w głąb sklepu. Jego głos niósł się jak cholera, i Bernard miał ochotę omieść wzrokiem cały sklep, czy przypadkiem, jakimś pieprzonym cudem, ktoś go nie rozpoznał. Ale przecież nie grał od lat, w dodatku ich zespół nigdy nie był aż tak mainstreamowy, jeżeli w ogóle. Powinien przestać świrować – Widziałem, że DZIKIE SZCZENIĘ zostało ostatnio nominowane do nagród Brrang!. Za całokształt. Powinieneś odebrać z nimi statuetkę na scenie, jak już ją dostaniecie.
Bernard zagryzł policzek, czując na sobie ciężar spojrzenia. Usiadł, a raczej oparł się na jednym ze wzmacniaczy, nie chcąc go zbytnio zniszczyć.
– Nie mam z nimi kontaktu.
Marley zmarszczył brwi, jakby nie zrozumiał odpowiedzi. Dopiero po kilku chwilach zorientował się, że powiedział prawdę. Nie skłamał, nie omijał faktów, po prostu powiedział prawdę. Wzruszył ramionami, pozorując nonszalancję.
– Odcięli mnie. Nie wiem, i w sumie nie mam ochoty wiedzieć, co się z nimi dzieje. To nie jest już mój zespół. Mam ich w dupie. Tak jak oni mnie.
Całkiem miło było to wreszcie wyrzucić z siebie, pozwolić zduszonym od lat słowom wyjść na zewnątrz. Marley wyglądał na poruszonego informacją, i to w taki zły sposób, trochę jakby miał się zaraz rozpłakać. Cokolwiek chciał powiedzieć, zostało przerwane przez huk drzwi gdzieś wewnątrz sklepu. Marley spojrzał za niego, za wzmacniacze, gdzieś daleko. Zmarszczył brwi.
– Szlag, coś się stało na salonie. Sorry, muszę iść. Bo jak jebnie be-ha-pe, to wiesz – zrobił gest przecinania sobie szyi, łącznie z efektem dźwiękowym – wrócę, jak tylko mnie puszczą. Przeglądaj sklep.
Bernard westchnął, wbił spojrzenie w buty. Czubki jego glanów starły się dawno, spodnia warstwa metalu błyskała w świetle sklepowych halogenów stłumionym refleksem. Mimo że Marley opuścił sklep, Bernik nadal czuł na sobie czyjeś spojrzenie. Chcąc dyskretnie przyjrzeć się pozostałym klientom .stringed up., podniósł głowę. Tylko żeby od razu skrzyżować spojrzenie z chłopakiem przy kasie. Ten zrobił wielkie oczy, i wrócił głową do blatu. Mimo prędkości zerwania kontaktu wzrokowego Bernard zauważył charakterystyczne, dwukolorowe tęczówki. Ciekawe, czy to jakaś wada genetyczna, czy dzieciak chciał po prostu wyróżnić się z tłumu.
Coś w głębi Bernarda, może Wilk ze swoimi narcystycznymi skłonnościami, poderwało się na ten ruch. Czy chłopak go jakimś cudem rozpoznał? Wilk napuszył się, głodny uwagi.
Bernard podniósł się ze wzmacniacza, ruszył ku kasie. Chłopak wbijał skupiony wzrok w rozłożone na blacie opakowania strun. Ach, czyli tym zajął go Marley. Bernard rzucił ukradkiem spojrzenie na wybór. Większość wyglądała na struny do gitar akustycznych, jeden zestaw nylonów, jedne slinky na elektryczną.
– Jeżeli chcesz ciemniejszy dźwięk, to lepsze będą te z fosforem – mruknął, niby od niechcenia, ale i tak zbliżył się do kasy, żeby pokazać palcem na poszczególne opakowania. Chłopak podniósł na dźwięk jego głosu głowę, ale Bernard nie zwrócił na niego wzroku, pozostał przy wpatrywaniu się w opakowania – jeżeli jaśniejszy, to brązy. Te powlekane szumią, jeśli lubisz taki efekt. Nylony są bardzo łagodne, szczególnie jeżeli grasz akordami.
Czując na sobie spojrzenie dwukolorowych oczu, westchnął, wzruszył ramionami.
– No ale ostatecznie… to i tak jest kwestia gustu. Czy coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz