Wilk, raczej wilczek, patrząc na jego rozmiary, trzymający pieczę swej łapy na ułożonej na ziemi miotle, mierzył się spojrzeniem we wpatrującego się w niego Virgilem. Te łagodne, ciepłe oczka spoglądały niewzruszone przed siebie, gdy Vi marszczył brwi, przekrzywiał głowę, patrzył z boku, burczał coś pod nosem, że część sierści na tylnej nodze wyszła jakoś nieestetycznie, miotła jest chyba za duża, a w ogóle to cały pysk jest krzywy.
— Skończ pierdolić, dobrze jest — mruknął Dante, zajmujący krzesełko pośrodku studia, z różem szkiełek wbitym w książkę.
Wilkołak przyjrzał się przyjacielowi. Wpadł posiedzieć z nim w studio, by trochę pogadać, trochę zająć się swoimi rzeczami, jednak Vi do niedawna nigdy by nie przypuszczał, że mogło chodzić o dokończenie długiego rozdziału powieści. Jeszcze teraz widok ten wydawał mu się dziwny i nienaturalny.
— Jest… prosto. — Westchnął rzeźbiarz, skupiając się na powrót na swoim dziele. Dotknął lekko opuszkiem wilczego noska, jakby bojąc się, że odkształci go przypadkiem.
— Nie wiem, czy spędzenie długich godzin nad rzeźbieniem w chuj małej rzeźby z kamienia jest czymś zwyczajnie prostym.
— Ale sama rzeźba jest prosta. — Skrzyżował ramiona na piersi.
— Zrozumiałem cię za pierwszym razem.
Vi zmrużył oczy, zerknął na syrena. Ten cały czas nie przerwał czytania.
— Nie chcę mu dać niczego prostego… — odparł, ignorując wcześniejsze komentarze krawca. Dante cmoknął zirytowany. — Seymour jest wyjątkowy i zasługuje na wszystko, co najlepsze, a ja…
— A ty jesteś dokładnie tym, czego Seymour potrzebuje. — Przerwał mu, w tym samym czasie zaznaczając coś na marginesie ołówkiem. — Spokoju. Bliskości. Ty może nie chcesz mu dać niczego prostego, ale zastanów się, czy Seymour też tego nie chce. W końcu to jego urodziny.
Zamrugał, wzięty z zaskoczenia nagłą konkretnością przyjaciela. Tym bardziej się zdziwił, że nie miał pojęcia, co mu odpowiedzieć, dostrzegając trafność jego słów, odpowiadających na większość rozterek, które nie dawały mu spokoju od pierwszego momentu głowienia się nad urodzinami czarodzieja.
Wyciągnął świeżą paczkę papierosów z kieszeni, miotnął zaczepnie nią w krawca, luźno mając nadzieję, że trafi go bodaj w ramię. Dante jednak, szczycąc się swoją szybkością, pochwycił paczkę w locie, nie podniósłszy nawet głowy.
— Od kiedy ty się taki mądry zrobiłeś?
Światło błysnęło w okularach, gdy wzrok spocząć w końcu miał na wilkołaku. Kły sprawnie dodawały szerokiemu uśmiechowi drapieżności i zawadiackości.
— Ja zawsze taki byłem, Vi.
Winda zajechała na właściwe piętro, Vi po raz ostatni przejrzał się w szerokim lustrze, przeczesał dłonią włosy, w naturalny chaos ciemnych loków wprowadzający jeszcze więcej rozgardiaszu. Podniósł z ziemi dwa sześciopaki ciemnego piwa, uważając na delikatny bukiet łubinu przystrojonego białym jaśminem z polecenia Dantego. Nadal nie był pewny, czy posłuchanie się przyjaciela w kwestii doboru kwiatów było właściwą decyzją, ten jednak bardzo nalegał, wypisał mu nawet adres kwiaciarni z poniekąd najładniej pachnącym jaśminem oraz najżywszym w kolorach łubinem. To akurat niezaprzeczalnie okazało się prawdą, bo ulubiony kwiat czarodzieja prezentował się pięknie, wilkołakowi zaś powoli zaczynało kręcić się w głowie od mimowolnego wąchania przez całą drogę słodkiego zapachu bukietu.
Podszedł do znajomych drzwi, trzymająca kwiaty dłoń wyciągnęła się do dzwonka, przytłumiony dźwięk rozległ się w obszernym mieszkaniu. Ledwie czekał kilka sekund, może mniej, ostrzeżony wcześniej tajemniczymi wiadomościami czarodziej zdawał się czatować na sygnał do odszyfrowania całej szarady.
Seymour stanął we framudze, włosy niezwiązane, delikatny uśmiech błąkający się w kącikach ust. Bezwiednie począł się poszerzać, gdy Virgil nie mógł powstrzymać własnej, szczerej radości malującej mu się na twarzy, wywołanej niczym innym, a ujrzeniem swego księżyca. Chwilę tak trwali, wpatrzeni w siebie, oczarowani prostym spotkaniem się spojrzeń.
— Vi. — Czarodziej odezwał się pierwszy, zaśmiał, spoglądając na przyniesione przez grafika rzeczy. — Co to jest?
— A nie widać? — Postąpił do przodu, Seymour usunął się z drogi, wpuszczając go do mieszkania. — Same dobroci.
Po dokładnie lustrującym całą sylwetkę wilkołaka wzroku łatwo było stwierdzić, że muzyk poważnie poddaje w wątpliwość, do czego właściwie to był komentarz.
Ciążący na ręce i piersi zapas piwa ułożył na stole, zaraz obok legł bukiet, ostrożnie poprawił zwinięte płatki łubinu, wygładził liście jaśminu. Zamek kliknął, Vi wychwycił zbliżające się do niego kroki mężczyzny.
— Pomyślałem, że… — Nie zdążył dobrze zsunąć plecaka z ramion i odstawić go pod kanapę, Seymour już był przy nim, ze swoimi zaborczymi dłońmi chwytającymi talię, z ciałem rwącym się do wilczego ciepła. Okręcił wilkołaka, ten podparł się rękami na jego barkach, wpasował płynnie w uścisk czarodzieja, a to lekkie zaskoczenie w oczach odbiło się zadowoleniem w dumnym z siebie szafirze. Vi przygryzł wargę, palec znalazł jasny kosmyk, szturchnął go dla skupienia na czymkolwiek uwagi, co nie było ustami Seymoura. — Może będziesz chciał spędzić urodzinowy przedwieczór ze swoim Pluszakiem, piwem, przewalaniem się na kanapie i… — Kosmyk nie sprawdzał się w swojej roli.
Tatuaże błysnęły żywiej.
— I…? — Czuł oddech swego czarodzieja na policzku, nieco zabarwiony piwem, przepełniony szelmowskim uśmiechem.
— I jest mi bardzo trudno przypomnieć sobie, co chciałem powiedzieć, gdy patrzysz się na mnie w ten sposób i jesteś tak blisko, że mam silną potrzebę pocałowania ciebie — odparł grafik wręcz z wyrzutem, w tym samym czasie dłonią wspinając się na kark Seymoura. Przelotnie zastanowił się, czy istniała odległość, z której nie miał silnej potrzeby pocałowania go.
Palce mocniej zacisnęły się na nim, nosy otarły o siebie delikatnie, zanim nieznacznie umknęły w bok. Vi zaczerpnął głębiej tchu, słyszał serce mężczyzny, słyszał własne, pracujące ze zdwojoną siłą podekscytowania i rozkochania.
— To pocałuj mnie — wymruczał Seymour, układającymi słowa wargami ledwo muskając jego własne.
Momentalnie naparł na niego zniecierpliwionym pocałunkiem, pozwalając przyciągnąć się do smukłej piersi, westchnąć wprost w odwzajemniające pieszczotę usta. Jego czarodziej, jego najukochańszy Księżyc, którego mógł smakować każdego dnia, z którego obecności cieszył się nieprzerwanie, we własne szczęście nie dowierzając.
Wieczór przeszedł w noc, jak zwykle czas płynął nieubłaganie szybkim tempem, ilekroć spędzić go mieli w swoim towarzystwie, nikt jednak zmiany daty jeszcze nie zauważył. Kapsle, poruszone magią, walały się pod stołem, zbyt nieważne w porównaniu do żywej rozmowy, może trochę podchmielonej dyskusji na tematy poważne, błahe, wszystkie jednak swobodne do poruszenia oraz przegadania. Nogi plątały się, raz te wilcze lądowały po bokach Seymoura, raz czarodziejskie je pacyfikowały, a palce bezlitośnie łaskotały, zawsze zaś były przy sobie, nie dalej niż zetknięcie się kolan, bezwiednie szukające bliskości. Vi uśmiechał się na te dłonie gładzące go w łydki, przygarniające zalegające na oczach kosmyki, uśmiechał się na skupiony na sobie szafir, patrzący na niego w ten jeden, czuły sposób, który zawsze pragnął odnaleźć w ukochanych sobie oczach. A po twarzy Seymoura widział, że jego metaliczne spojrzenie nie pozostawało jakkolwiek dłużne.
Dostawca pizzy nawet bez numeru mieszkania nie miałby problemu z trafieniem pod właściwy adres, bo ten jeden cypelek światła, z którego nieustannie dochodziły śmiechy, był trudny do przeoczenia na tle reszty ciemnych, dokładnie zasłoniętych okien. Ciepłe pepperoni służyło za idealny dodatek do piwa, tego już ruszonego z zapasu zalegającego u czarodzieja w kuchni. Wilkołak sięgał właśnie po kolejny kawałek, nie dostrzegł łobuzerskiego błysku w szafirze.
— Hej, Vi.
Odwrócił głowę, pizza spoczywała niechroniona niczym na czubkach palców, lekko tylko podtrzymywana za ciasto. Specjalnie dodana papryka komponowała się w słodki zapach razem z kukurydzą.
— Hm?
Nie zdążył się zdziwić nagłym całusem, mruknął jedynie coś w zaskoczeniu, po czym powieki lekko opadły, a rozum odmówił przejmowania się czymkolwiek niezwiązanym z Seymourem. Chyba nawet do końca nie zorientował się, że upatrzony kawałek pizzy zniknął mu z dłoni i wylądował w tych drugiego mężczyzny, dopóki ten nie odsunął się z głupim uśmieszkiem na ustach.
— Myślałem, że będzie trudniej. — Zaśmiał się krótko, biorąc kęs zdobyczy.
Virgil zamrugał, połączył z opóźnieniem kropki, popatrując na oprószone mąką palce, na zajadącego się jego pizzą czarodzieja, szczęka opadła w niedowierzaniu, ostentacyjne prychnięcie wymsknęło się z piersi.
— Seymour! — Pchnął pięścią muzyka w ramię, znów prychnął na pograniczu śmiechu, oglądając, jak jego księżyc z trudem stara się przełknąć pizzę. — Gdzie twoja kultura, paniczu Silverthorn?
— Przepadła wieki temu. — Przypieczone ciasto zniknęło w kilku szybkich gryzach, mężczyzna otrzepał dłonie, zapytał luźno i trochę w żarcie, jakby nie oczekując żadnej konkretnej odpowiedzi: — Co, myślałeś, że jestem kulturalny, gdy pierwszy raz mnie zobaczyłeś?
Zerknął na niego, kącik wargi powędrował w górę, wilkołak sięgnął po na wpół opróżnioną butelkę piwa.
— Myślałem bardzo dużo różnych rzeczy, gdy pierwszy raz cię zobaczyłem — odparł dwuznacznie.
Czarodziej podchwycił nagle temat, jakże niezobowiązujący w jego mniemaniu, poprawił się na kanapie.
— Na przykład? — Vi przeniósł wzrok na Seymoura, pociągnął łyk alkoholu. — Co ci się rzuciło w oczy, wtedy, w studiu?
— O nie. — Przelotnie się roześmiał, zakręcił płynem w butelce. Wypite procenty wypchnęły zawstydzenie ze słów. — To było dużo wcześniej.
Seymour zmarszczył brwi, przekrzywił lekko głowę.
— Kiedy?
Zapatrzył się na półkę wiszącą po przeciwnej stronie salonu, jednak samo jej istnienie słabo rejestrował. Zamroczony umysł próbował przebić się do dawnych wspomnień, odgrzebać strzępki doznań.
— Dobre pytanie… Pięć lat temu? — Muzyk rozwarł lekko usta, Virgil posłał mu uśmiech, rozbawiony jego reakcją. Cisza ze strony mężczyzny, teraz poważnie zainteresowanego spontanicznym komentarzem ze zwykłej zaczepki słownej, wydawała się zaproszeniem do kontynuowania. Odchylił się mocniej na kanapie. — No więc… Zaczynaliście się robić nieco bardziej rozpoznawalni jako zespół. Wiesz, graliście więcej gigs, sale były bardziej zapełnione, takie rzeczy. Znajomy ze studiów powiedział, że kumpel mu się wykruszył i ma bilet na Vox Metallica. Nie miałem pojęcia, o kogo chodzi, ale przekonał mnie, żebym poszedł, tak gadał, że to mój gust muzyczny, że fajny bar, a nawet jak mi się muzyka nie spodoba, to atmosfera będzie dobra.
Wilkołak, nieco błądząc spojrzeniem po pokoju, dostrzegł poruszenie na granicy widzenia. Seymour, siedzący do tej pory tuż przy nim, z ramieniem wspartym o zagłówek, położył się całkowicie, głowę układając mu na jednej nodze. Vi uśmiechnął się ponownie, z rozczuleniem spoglądając na swój księżyc, sycący się ciepłem wilczego ciała przez policzek, wsłuchując się w historię. Ułożył jedną dłoń na czarodziejskim boku, drugą zaczął niespiesznymi ruchami głaskać głowę. Szare oczy pozostały na ukochanym.
— Kupiliśmy po kubku piwa — mówił spokojnie, trochę zamyślenie, przeprowadzając Seymoura przez ten pamiętny koncert, starając się odpowiedzieć tamtą chwilę zgodnie z towarzyszącymi jej emocjami, wciąż żywymi w jego sercu. — Zagrały dwa supporty, szczerze chciałem iść już wtedy do domu, w ogóle nie czułem się na siłach na jakąś zabawę, jeszcze w tym tłumie ludzi, który się znikąd zebrał. Było mi gorąco w samym podkoszulku, ktoś za mną darł się „Gdzie jest mój Raam?!” i „Ignis podobno jest bardziej hot na żywo!”. Pamiętam, bo się tylko wkurzałem na te piski, o tobie też dużo było. — Czarodziej prychnął. — A potem… Potem wyszliście na scenę.
Mężczyzna przekręcił się nieznacznie, spojrzenia się spotkały. Vi dotknął czule policzka, wsadził parę jasnych pasem za ucho.
— Ty wyszedłeś na scenę — dodał, mimowolnie rozmarzając się przy porównaniu wspomnienia z upływającą właśnie nocą.
— Tyle wystarczyło, żeby cię tam zatrzymać? — Palce Seymoura odnalazły jego, ścisnęły lekko, przytrzymały przy skroni.
— Najwyraźniej. — Grafik pochylił się, ucałował czoło. Gdy się wyprostował, wzrok zabarwił się refleksją. — Nie wiem, po prostu… Wiesz, jak masz to uczucie, że cię ciągnie do czegoś? Do muzyki, do ulubionego jedzenia, do jakiegoś zapachu…
— Do ludzi — wtrącił czarodziej.
Vi zerknął w dół, wzmocnił nieco uścisk ich dłoni, dostrzegając we wpatrzonym w niego szafirze, że muzyk z bardzo konkretnego powodu to powiedział.
— Do ludzi — powtórzył, z równie ważnego powodu to robiąc. — Czasami od razu to łapiesz, czasami to zaskakuje i już. To strasznie głupio zabrzmi, ale… — Zawahał się, za daleko jednak zabrnął, by teraz przestać opowiadać. Poza to był Seymour, jemu mógł wszystko powiedzieć, nawet o swoim całkiem nastoletnim zauroczeniu w nim jako gwieździe heavymetalu. — Nie potrafiłem oderwać od ciebie wzroku, bo dla mnie właśnie coś zaskoczyło. Porwałeś mnie sobą. — Przygryzł lekko wargę, obraz Seymoura z tego dawnego wieczoru mając dokładnie przed oczami, jakby wydarzyło się to dopiero tydzień temu. — Miałeś chyba świeżo przycięte włosy, kucyk był jakiś krótszy i twoja koszulka była super. Nie pamiętam, jaka dokładnie, ale pomyślałem, że też taką samą chciałbym mieć.
Nikt z nich nie musiał komentować faktu, że Vi miał na sobie jedną z koszulek czarodzieja, skradzioną niedawno.
— I kiedy zamachałeś do tłumu, i jeszcze się uśmiechnąłeś, wyobraziłem sobie, że zrobiłeś to specjalnie w moją stronę.
— Teraz bym tak zrobił.
Seymour wrócił do poprzedniej pozycji, wtulił się mu się mocniej w udo, jakby chcąc wzmocnić wydźwięk słów, zapewnić o przywiązaniu i zawsze stawianiu swego pluszaka na pierwszym miejscu. Wilkołak ściągnął jasne włosy z karku, delikatnie pogładził czarodzieja pod szczęką, zastanawiając się, czy to bycie tak niemożliwie uroczym się kiedykolwiek Seymourowi nudziło.
— Cholernie mi się spodobałeś. — Nie umknął Vi ten figlarnie rozradowany uśmiech, który wykwitł na ukochanych wargach. — Zagraliście od razu jeden utwór, a ja wpatrywałem się w ciebie jak w obrazek z rozwartymi ustami. Stałem na tyle blisko, że mogłem widzieć, jak zmieniasz się w trakcie gry. Wszedłeś taki opanowany, ale im dłużej trzymałeś gitarę w ręku, tym więcej tej zaraźliwej pasji wychodziło z ciebie i nie wiem kiedy zacząłem skakać z całą resztą ludzi. Ten żywioł, twój i chłopaków, był dokładnie tym, czego wtedy potrzebowałem, żeby wygrzebać się z dołka. — Parsknął śmiechem, przypominając sobie, jak próbował nie zasypać kolegi masą komentarzy o Seymourze i nie pokazywać go cały czas palcem. — A na pewno od razu poczułem się lepiej, gdy zacząłeś wyczarowywać iluzje i twoje tatuaże tak mocno zaświeciły. Zrobiło mi się trochę ciepło przez to.
Niczym na zawołanie, błękitna łuna rozbłysła na całej długości smukłych rąk muzyka, uśmiech się poszerzył.
— Trochę? — zapytał powątpiewająco, zaczepnie.
Vi wywrócił oczami, pogłębiając zadowolenie mężczyzny.
— Trochę bardzo — mruknął, Seymour zaśmiał się skromnie z niego. Szare oczy uciekły gdzieś na bok, wilkołak myślał chwilę, jak właściwie odezwać się ponownie i przekazać tamte doznania. Odpowiedź przyszła mu jednak z łatwością, zawsze bowiem sprowadzało się to wrodzonej u niego szczerości. — Byłeś niesamowity, Seymour. Palce ci śmigały po tym gryfie, nie mogłem za nimi nadążyć. Szczerzyłeś się w taki zmęczony, ale piękny sposób, im bliżej było końca koncertu. A momenty, jak wspomagałeś Ignisa głosem? Słyszałem tylko twój i potem żałowałem, że na nagraniach dużo słabiej się przebijasz. — Umysł odpłynął nieco, pogrążony w uczuciach oraz słowach dyktowanych przez serce. — Po prostu genialny, zaskakujący, wyjątkowy…
Seymour ujął nagle jego twarz w dłonie, ciągnąć w swoją stronę. Virgil umilkł w pocałunku, pozwalając porwać się stanowczości czarodziejskich ust, potwierdzić wszystko, co właśnie powiedział poprzez oddanie się im do reszty.
Powoli odsunęli się nieznacznie od siebie, cicho wpuścili westchnienia między miękkie wargi. Vi uśmiechnął się ciepło.
— To właśnie myślałem, gdy cię zobaczyłem. — Skradł jeszcze jeden całus, nim odszukał wzrokiem szafir, tak miękki i kochany w spojrzeniu. — I nadal tak myślę. Że nawet w pokoju ze światłami skierowanymi na wszystkich wokół, ja patrzyłbym na ciebie. Na mój księżyc.
Słodycz bliskości na nowo zalała go w najlepszy możliwy sposób, Seymour rozgrzewał wilcze wnętrze własnymi uczuciami, to jak dziękował, odwzajemniał i cieszył się ze wszystkiego, czym Vi postanowił się z nim podzielić, jak tym pocałunkiem powtarzał nieustannie, że jest jego i tylko jego księżycem, że będzie najmocniej dla niego święcił, dla jedynego bliskiemu czarodziejskiemu sercu wilka.
— Powinieneś był wyżej skakać na koncercie, żebym mógł cię zauważyć — powiedział Seymour, gdy najwyraźniej uznał, że wilkołak już zrozumiał w miarę przekaz, zachęcająco rozłożył ramiona, by to on teraz spoczął pod jego troskliwym dotykiem. Virgil czym prędzej z propozycji skorzystał, oparł się o pierś mężczyzny, wcisnął głowę pod jego brodę, podkulił nogi. Kochliwe objęcia zacisnęły się na nim.
— Kiedyś prawie to zrobiłeś — odparł, przymykając lekko oczy — jeszcze zanim się poznaliśmy.
Cofając się myślami do czasów sprzed osobistego poznania Vox, Vi zdał sobie sprawę, że pamiętał każdą sytuację, w której wszechświat starał się mu coś powiedzieć, a on, jak każdy rozsądny człowiek, odrzucał te wskazówki. Przecież w podobnej sytuacji do niego były miliony innych ludzi – miliony zauroczone w Seymourze, miliony spotykające zespół w różnych miejscach, miliony odtwarzające ich muzykę każdego dnia na telefonie, dlaczego więc dla niego to wszystko miało znaczyć cokolwiek więcej? Prawie słyszał, jak los cicho śmieje się, dumny ze swojej zmyślnej intrygi.
Czarodziej drgnął, zapytał nie mniej zdziwiony niż wcześniej:
— A to niby kiedy?
— To też był przypadek. — Prychnął cicho śmiechem na przejęcie w jego ulubionym głosie. — Nie wiem, czy to było ustawione podpisywanie autografów, czy fani w środku miasta was złapali i zmusili do tego, ale trudno było przejść obojętnie obok tłumu ludzi krzyczącego „Vox Metallica!”.
— Dołączyłeś się?
Vi szturchnął mu brodę głową, uśmiechnął się.
— Pewnie, wrzeszcząc „Seymour!” — Muzyk coś przebąknął, że wcale to nie brzmiało jak taka zła wizja, zarobił kuksańca w bok. — Nie, stanąłem z boku i próbowałem was podejrzeć.
Palce były takie delikatne, sięgające jego podbródka w subtelnym geście, proszące, by się uniósł, by wzrok wejrzał w wymowne spojrzenie szafiru. Kciuk lekko potarł jego skórę, filuterny uśmiech robił za pytanie, a Vi próbował przypomnieć sobie, czy na pewno wziął chwilę temu oddech.
— Okej, próbowałem ciebie podejrzeć.
Dostał szybkiego całusa, Seymour pozwolił mu mówić dalej, mając wargi nieprzerwanie lekko wygięte w górę.
— Musiałem trochę podejść — ciągnął wilkołak, poprawiając się między nogami swego księżyca. Podniósł się trochę, głowa legła teraz na ramieniu, ramiona luźno otoczyły czarodzieja w pasie. — Nawet myślałem o tym, co bym ci powiedział, gdybym poprosił o autograf.
— Co byś powiedział?
Ciepły, wilczy uśmiech ucałował szyję.
— Że cię bardzo, bardzo kocham. — Poczuł, jak ręce zaciskają się na nim w mocniejszym uścisku. — Ale szczerze, wtedy pewnie nic, bo bym się tak zestresował, że bym zapomniał całej swojej gadki o tym, jak jesteście super i że was uwielbiam. Przez samo to, że spojrzałeś się na mnie, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
— Spojrzałem na ciebie? — Gdzieś pod warstwą zaskoczenia Vi miał wrażenie, że słyszy jakieś rozżalenie Seymoura do samego siebie.
— To w sumie dużo powiedziane — spróbował naprostować grafik — ale przyglądałeś mi się chwilę. Tłum się jakoś przerzedził i byłem idealnie na linii twojego wzroku. Uśmiechałeś się tyle, ile mogłeś i starałeś się każdemu poświęcić trochę uwagi. Gdy zauważyłeś, że nie podchodzę do ciebie, to po prostu skupiłeś się na innej, bardziej zaangażowanej osobie. Ale mi się i tak zakręciło w głowie.
Czarodziej poruszył się nieco pod nim, nie komentując dawnego zdarzenia, trawiąc w ciszy przeszłość. Dla Virgila to nie było nic takiego, ot zbieg okoliczności, w którym miał szansę przeżyć ten skąpy kontakt wzrokowy ze swoją ulubioną gwiazdą, w życiu nie oczekując, że ona to zapamięta, lecz Seymour zdawał się bardziej poruszony jego słowami, w szczególności patrząc z perspektywy wspólnie spędzanego wieczoru.
Łaskotki zaatakowały nagle, rzuciły się bezlitośnie na żebra, a wilkołak odskoczył jak oparzony od swego księżyca, wybuchając głośnym śmiechem. Wyrwać się nie miał szans, nie spod tych uparcie dobierających się do najwrażliwszych miejsc dłoni, dał jedynie radę przewalić się na plecy, pociągnąć za sobą czarodzieja w poduszki.
— Seymour!
— Załaskoczę cię na śmierć. — Nic sobie muzyk nie robił z napierających na jego barki przedramion, przyciskał nos do skroni, składając na wilczej twarzy roześmiane pocałunki, gdy stwardniałe opuszki wsuwały się pod koszulkę i męczyły brzuch.
— Za co!
— Za nie przebicie się przez tłum do mnie i wykrzyczenie „Hej, jestem Virgil Moeris, twój przyszły Pluszak”.
Prychnął, łaskotki nieco zelżały.
— Tak, bo to by na pewno się udało.
Usta oderwały się od skóry, Seymour uniósł głowę, zatopił szafirowe oczy w wilczym metalu. Dłonie, miast ciągnąć torturę, uspokoiły się, jedna tylko wyciągnęła się, by dotknąć ciepłego policzka, pogłębiając tylko tę ściskającą serce mieszankę uczuć widoczną na ukochanej twarzy. Spojrzenie blado migotało jakimś smutkiem, uśmiech zaś starał się skryć za sobą te wszystkie myśli o nieprzeżytych razem chwilach, które toczące się swoim torem życie im odebrało.
— Chciałbym, żeby tak było — wyszeptał czarodziej, Vi nie mógł pogodzić się z tą melancholią, która zawirowała w głosie.
Porzucił muskającą skórę pieszczotę, zarzucając ramiona na kark Seymoura, przyciągając się do jego ucha, jak najbliżej mógł, nie pozostawiając miejsca ni przestrzeni dla wątpliwości i niepotrzebnych żali.
— Ale znalazłem cię w końcu, prawda? Tego prawdziwego ciebie. A ty znalazłeś mnie. — Poprawił uchwyt, zacisnął powieki, wkładając w swoje objęcia całą siłę emocji należących do jego księżyca. — Nie puszczę cię już, Seymour. Nie będę się przyglądał z daleka.
Nawet chwili nie zajęło błyszczącym szafirową magią rękom, żeby równie ciasno opleść się wokół wilkołaka, pozwolić zupełnie paść im w kanapę, przylgnąć do siebie, szepcząc miłosne zapewnienia.
— Nie pozwolę ci na to. Musisz być przy mnie.
Virgil pokiwał leciutko głową, wsłuchując się w bicie ich serc.
— Będę.
Coś zafurczało, jakiś warkot rozległ się u dołu budynku, spłoszone gołębie umknęły w przestworza. Zwykle był przyzwyczajony do hałasu budzącego się do życia miasta, lecz w spanie w innym miejscu zawsze wybijało go trochę z rytmu, wrażliwy słuch był bardziej uważny, ostrożny na otoczenie, tym samym utrudniający wyspanie się. Choć musiał przyznać, że coraz częstsze zasiadywanie się u Seymoura sprawiało, że szybciej oswajał się z dźwiękami bliskimi mieszkaniu czarodzieja, jego bliskość zaś oferowała niezachwiane bezpieczeństwo.
Metaliczne spojrzenie wyjrzało spod powiek, pominęło opróżnione butelki po piwie zalegające na stole, pominęło pudełka po pizzy, skupiając się od razu na swobodnie opadających na kark jasnych kosmykach, zarysie szczęki i zgrabnej szyi, w którą leżał wtulony. Vi zamrugał ospale, westchnął, jego ciepły oddech opadający na obojczyk Seymoura wywołał mimo snu słodkie mruknięcie. Wilkołak uśmiechnął się lekko, przypominając sobie, w czyich kochliwych, łasych objęciach się znajduje. Znów westchnął, rozmarzył się, czując przyciągające go bliżej ramiona, jakby owo bliżej mogło jeszcze istnieć. Już przymykał oczy, niewzruszony skopanym w dół kanapy kocem, już wdychał na nowo kojący zapach ciała Seymoura, łaskoczący nozdrza magią, przypominający długie godziny spędzone w studiu na próbach, już pozwalał sobie ponownie zasnąć, gdy…
Prezent!
Vi poderwał się na gwałt, głowa odbiła się od szczęki czarodzieja, szczęką od głowy, wybudzając ich obojga.
— Przepraszam! — W zaskoczeniu przyłożył sobie jedną dłoń do ust, druga przylgnęła do bolącego przez uderzenie miejsca. Seymour rozejrzał się półprzytomnym wzrokiem, zmarszczył brwi, ręką sięgnęła niemrawo poturbowanej twarzy. — Przepraszam! — Virgil przypadł wargami do szczęki swego księżyca, zaczął składać na niej liczne całusy. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam. — Usta wspięły się wyżej, zatroskane i z poczuciem winy ucałowały czarodzieja, stwardniałe pracą z kamieniem opuszki pogłaskały go czule po policzkach. — Nie chciałem.
Muzyk jednak wydał się kompletnie niepomny na doznane krzywdy, gdy tylko wilkołak zabrał się za przykrywanie ich roztargnionymi pieszczotami. Uśmiechnął się delikatnie, kąciki warg powędrowały jeszcze w górę, racząc się kolejnym pocałunkiem.
— Coś się stało? — zapytał, obojętność w pytaniu była aż nadto oczywista, odwzajemniające przyjemność usta zbyt natarczywe, by móc łatwo udzielić odpowiedzi.
— Tak, bardzo się stało. — Vi wcisnął nos mocniej w policzek mężczyzny. — Ty się stałeś. — Krótki śmiech wdarł się między całusy. — W sensie twoje urodziny.
Umknął z zasięgu ust Seymoura, ten wyciągnął się za nim, zdecydowanie niezadowolony nagłą zmianą. Vi zdążył przechylić się ponad czarodziejem, oprzeć gdzieś w okolicy jego żeber i sięgnąć ręką pod kanapę w poszukiwaniu pozostawionego tam wcześniej plecaka, nim dłoń znajomym, łobuzerskim dotykiem wkradła się pod koszulkę, załaskotała w bok.
— Seymour! — Nie mógł wykrztusić z siebie ani krzty powagi czy nagany, gdy jego podatność na łaskotki kazała mu się śmiać, spróbował z przyganą spojrzeć na muzyka. Lecz jak nawet miał udawać złość, skoro jego księżyc wyglądał tak uroczo, w potarganych ubraniach, w nieładzie splątanych włosów? Palce zacisnęły się na talii, pociągnęły wilkołaka w poduszki. Z trudem im się oparł. — Poczekaj!
— Ale mam urodziny… — zamruczał drań, jego cudowny głos zawibrował w uszach, prawie sprawił, że wilkołak odpuścił.
— Poczekaj — odezwał się błagalnym głosem Vi, ponowił próbę dorwania zawartości plecaka w swoje dłonie. Seymour trochę poluźnił chwyt, by zaraz na nowo go wzmocnić, szybko rozmyślił się w temacie oddania grafikowi swobody ruchów. — Już, moment!
Namacał brązowy papier, rozpoznał pod palcami głowę wilka. Podnosić się sam wcale nie musiał, zniecierpliwiony brakiem ciepła wilczego ciała czarodziej stanowczo nakazał mu wrócić do swojej poprzedniej pozycji, łapiąc go tym razem obiema dłońmi w pasie i przyciągając go do wyczekującej przytulania piersi. Vi dał radę utrzymać figurkę, zabezpieczone skromną ozdobą dzieło wylądowało na muzyku wraz z uśmiechniętym wilkołakiem, tak szczerze, pogodnie, emanując miłością.
Wyrzeźbiony wilczek wybił krótki dech z Seymoura, zaskoczony zerknął w dół, łącząc szafir ze wpatrzonym w niego metalem. Pomiędzy drobnymi uszkami Virgil spoglądał na swój księżyc, jedyny i wspaniały, pulsujący zjawiskową, błękitną magią wedle rytmu serca, które czuł pod własną piersią. Mogli oboje żałować tych dni, gdy przez bycie sobie samemu wrogiem nie mieli okazji trafić na siebie wcześniej, lecz Vi widział ten czas nie jako zmarnowany, acz spędzony na pielęgnowaniu marzeń, mających więcej niż prawo się w końcu spełnić. Seymour z plakatów stał się jego Seymourem, jego czarodziejem, i nie było to jedynie chęcią, ale prawdziwą potrzebą ciała i umysły zapewnienie mu najpiękniejszych chwil przez cały rok, by potem mógł te nowe wspomnienia tak, jak poprzedniego wieczora w urodziny zebrać i na nowo opowiedzieć przez pryzmat swoich uczuć.
Seymour przekrzywił głowę, uśmiechnął się, patrząc to na figurkę, to na wilkołaka. Vi zamachałby ogonem, gdyby znajdował się we właściwej postaci.
— Wszystkiego najlepszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz