03 lipca 2024

Od Virgila do Seymoura

Muzyki lubił posłuchać, pokiwać się do jej rytmu, lubił spędzić czas na dobrym koncercie i wybawić się przy karaoke, mama niejednokrotnie się śmiała, że słuchawki to mu chyba wrosną w uszy i tak zostaną, i szczerze? Wcale by mu to tak nie przeszkadzało, w szczególności jeśli włączyłby na zapętleniu piosenki śpiewane przez Seymoura. Vi to wystarczało, nigdy nie ciągnęło go w stronę nauki gry na instrumencie, nie czuł potrzeby pisania własnych piosenek jak jego czarodziej, może chciał się nauczyć lepiej śpiewać, ale nic poza tym.
Jakże szybko potrafił zmienić zdanie przez Seymoura.
Coś go tknęło, gdy co jakiś czas popatrywał ponad tabletem na poczynania muzyka, lustrował jego ściągniętą w niezadowoleniu twarz, przenosił wzrok na zeszyt, zerkał na pokreślone kartki będące źródłem frustracji mężczyzny, choć właściwa przyczyna tych problemów leżała raczej głębiej. Seymour nie zadzwonił jeszcze do Nico, ale termin przyjazdu do posiadłości w Thornhaven mieli już wyznaczony, chłopaki wiedzieli, szefowa Virgila też. Niby wciąż istniała możliwość wycofania się z tego, lecz żaden z nich nie brał tego na poważnie pod uwagę, stanowczo trwając przy wspólnym postanowieniu, dlatego jego Księżyc chodził taki spięty, zły, strapiony, bo myślał o wszystkim tym, co ich czekało. Zdecydowanie za dużo i w zbyt czarnych barwach, czasami wystarczyło zerknąć w to szafirowe spojrzenie, by zobaczyć ilość tych niewesołych scenariuszy kreowanych przez umysł czarodzieja. Vi sam dobrze wiedział, że jeśli coś nie wychodziło, jeśli głowa była gdzieś indziej, niekoniecznie skupiona na sztuce, warto było zrobić sobie przerwę, odpuścić na trochę, wrócić do tego w lepszym momencie, ale Seymourowi dalej taka prosta zasada umykała i potrafił siebie katować, byle tylko skończyć cokolwiek. A że swojemu Pluszakowi by nie odmówił, to Virgil sprytnie wymusił na nim chwilę relaksu – poprosił o pokazanie mu paru chwytów na gitarze.
Rozsiedli się na podłodze, Vi ostrożnie trzymał instrument, Seymour usiadł naprzeciwko i tłumaczył, uśmiech nie schodził z twarzy. Wilkołak czuł się dziwnie z tymi odwróconymi rolami, byłego czarodzieja pewnie jeszcze bardziej bawił i rozczulał ten widok, gdy Virgil próbował sprostać zadaniu. Uśmiechnął się również, w ten ciepły, pogodny sposób. O to mu chodziło, o wytchnienie i zapomnienie o niepowodzeniach i przyszłych wyzwaniach.
— Te dwa trzymasz cały czas na strunie, a wskazujący unosisz…
— W ten sposób?
— Dokładnie, spróbuj teraz zagrać kostką.
Wydobył z instrumentu niepewny, nieco nieśmiały dźwięk, lecz Vi nie mógł powstrzymać swojego zaskoczenia, słysząc coś brzmiącego jakkolwiek podobnie do normalnej muzyki, stworzone dzięki jego palcom. Usta rozdziawił szeroko, zagrał jeszcze raz, wlepił radośnie skrzące się oczy w czarodzieja. Dobra, chyba zaczynał rozumieć, o co chodziło z tą całą zajawką z graniem na gitarze.
— Słyszałeś to? — zapytał podekscytowany, powtarzając swoje ruchy. Dźwięk rozbrzmiał na nowo, Vi ucieszył się jak małe szczenię.
Seymour zaczął się śmiać, tatuaże rozbłysły żywiej.
— Moim zdaniem już jesteś lepszy od Dantego.
— Wszystko dzięki mojemu super nauczycielowi.
Czarodziej prychnął, nie zaprzeczył jednak, zamiast tego nachylił się po przelotnego całusa i nagle utrzymanie rąk na instrumencie stało się niezwykle trudne, gdy te chciały się wyciągnąć po swój Księżyc.
— Teraz musisz zjechać wskazującym na piąty próg i będziesz miał początek riffu.
— Trzymając cały czas to samo ustawienie palców?
— Tak, patrz, o tu.
— I ty to koordynujesz z drugą ręką?
— O to chodzi, nie? — Seymour miał pobłażliwy uśmiech starego wyjadacza w danej dziedzinie, dla którego większość z rzeczy sprawiających trudności amatorom i pokonujących wszystkich początkujących były naturalne, nie myślał o nich, bo robił je machinalnie w momencie dostania kostki i instrumentu do ręki.
— Nienormalne… — mruknął tylko Vi, wyciągnął znów z piersi byłego czarodzieja śmiech.
Pochylił się nad strunami, koślawo mu wyszło to całe zjechanie palcami w dół. Tym razem żadna szczególna melodia nie popłynęła ze strun, wilkołak burknął coś pod nosem, spróbował ponownie.
— Poczekaj, ręka ci ucieka. — Muzyk wstał, przeszedł mu za plecy. Virgil nawet w pierwszej chwili nie załapał, co się dzieje.
— Gdzie mi ucieka? — Poderwał głowę, obejrzał się za mężczyzną.
Powoli otuliło go ciepło drugiego ciała od tyłu, blask tatuaży skąpał ramiona w szafirze, gdy Seymour sięgnął swymi rękoma instrumentu, mimowolnie zamknął wilkołaka w objęciach. Wilcze serce przyspieszyło, ucieszone bliskością, Vi odchylił się leciutko w tył, natrafił łopatkami na smukły bark, zerkającymi w bok oczami na skromny uśmiech czarodzieja, mówiący mu wszystko. Muzyk czekał od samego początku ich grania, żeby to zrobić.
— Tutaj, w dół ucieka — powiedział cicho Seymour, łagodnie łapiąc za jego nadgarstek, kierując go wyżej, by palce lepiej mogły naprzeć na struny. Virgil pozwolił się pokierować, gdy jego skupienie porzuciło na krótko gitarę.
— A pomożesz mi zagrać? — wymruczał w blady policzek, tuląc do niego wargi. Skromne pocałunki rozgrzały skórę, wpłynęły na szafirowe oczy, które z każdym kolejnym muśnięciem wilczych ust patrzyły z coraz większym ciepłem i czułością.
— Pewnie. — Dłoń sprawnie wyciągnęła spomiędzy jego palcy niebieską kostkę, ręka bez problemu przyjęła właściwą pozycję na gitarze.
Mieli chwilową trudność, żeby się zgrać, Vi musiał się nauczyć w porę przesuwać palce po gryfie, Seymour szybko postarał się dopasować do jego amatorskiego tempa gry, jednak gdy w końcu odnaleźli to właściwe ustawienie, jedna i ta sama melodia mogła lecieć bez końca. Tak miłe było mu to granie razem, trwanie w objęciach swego Księżyca, że nawet nie miał ochoty zgłaszać pierwszych bólów w opuszkach od przyciskania ich do strun. Oczywiście, że rysowali i grali osobno, lecz robienie tego od czasu do czasu razem, to zaangażowanie w pasje drugiej osoby, nadawało im dodatkowej słodyczy i unikalnego charakteru.
Vi uśmiechał się lekko, popatrując na swoją dłoń nabierającą jakiejś wprawy w wykonywaniu prostego chwytu, gdy nagle dźwięk się rozpadł, palce przesunęły się za daleko, bo czyjeś rozkochane usta zapragnęły ucałować go w szyję, rozproszyć delikatnym dreszczem.
— Seymour! — Zaśmiał się, były czarodziej pocałował z uśmiechem raz jeszcze rozgrzaną skórę. Szafirowa łuna, szczęśliwie jaśniejąca, powoli stawała się jedynym źródłem światła w mieszkaniu u schyłku popołudnia.
— Graj, Vi — zachęcił Seymour, leniwie trącając struny kostką. Ręka, wcześniej podtrzymująca jego nadgarstek przy gryfie na właściwym miejscu, przesunęła się gdzieś na jego talię, pogładziła ją czule, może nieco mocniej przyciągnęła wilkołaka do czarodziejskiej piersi. Virgil szturchnął go delikatnie ramieniem, zaczepnie.
— To przestań mi przeszkadzać.
Seymour odpowiedział całusem złożonym na karku.
— Jak ty przestaniesz być taki słodki, to ja przestanę przeszkadzać.


Walizka grzecznie dała się poprowadzić ze schowka do sypialni, gdzie Virgil ułożył ją na podłodze, po czym stanął przed otwartą szafą i przeleciał wzrokiem po wieszakach i wypełnionych ciuchami półkach. Do wyjazdu było jeszcze trochę czasu, lecz z przyzwyczajenia, które wytworzyły w nim rodzinne wakacje, mężczyzna wolał się za pakowanie zabierać wcześniej niż później. Kompletowanie zawartości walizek przez czwórkę wilkołaków na ostatnią chwilę nigdy nie wychodziło dobrze.
Od razu upolował kilka koszulek, które nadawały się do schowania, a także parę spodni, nieco lepiej do niego dopasowaną, niż te wszystkie luźne jeansy, i nawet całkiem elegancką, chyba wystarczająco dobrą, by wypaść znośnie przed panem Silverthornem. Vi zatrzymał się na moment, westchnął, spojrzał na świeżo wyprane, profesjonalnie skrojone koszule Seymoura, dzięki którym nie miał tak odstawać na każdym kroku od staroświeckiego klimatu posiadłości.
Jasne, że się stresował, w szczególności po tych wszystkich opowieściach Seymoura o swoim ojcu, chłodnym czarodzieju z własnej woli zamkniętym w swoim nie takim małym królestwie golemów i zaklętych przedmiotów. Cedric Silverthorn urósł w głowie Vi do rozmiarów mitycznej postaci, że aż ciężko było uwierzyć w jego faktyczne istnienie. Ale oto wilkołak miał przy sobie żywy dowód bytności Cedrica – Seymoura, swój Księżyc, który wpierw był pierworodnym swego ojca, a przy tym dziedzicem przytłaczającej historii wielkiego rodu, złamany przez nią raz, potem wyłowiony z samego dna, choć niezupełnie, przez muzykę. Bo choć były czarodziej czasami już muskał opuszkami taflę oceanu oczekiwań i rozdzierającego jego serce poczucia, że nigdy nie będzie wystarczająco dobry, coś zawsze ciągnęło go z powrotem w dół, coś zakorzenionego wieki temu w nim i niepozwalającego odetchnąć pełną piersią. I to coś zawsze pobrzmiewało głosem jego ojca, drażniło w stare rany i samemu Virgilowi łamało serce, gdy widział, jak na rozmowy o własnej rodzinie Seymour się krzywi, jak wzdycha na wspomnienia posiadłości i spędzonych tam lat.
Vi odetchnął powoli, uśmiechnął się lekko, przypomniawszy sobie, dlaczego chce przez to wszystko przejść i dlaczego dadzą sobie radę z Seymourem. W końcu Cedric też był osobą, też krwawił, też czuł, płakał i kiedyś się uśmiechał, choć jego syn ani on sam tego nie pamiętają. Niektórzy nazywali to po prostu naiwnością, ale Vi wierzył w ludzi i dobro, które każdy gdzieś miał w sercu, wierzył, że było ono w Cedricu, niedostrzegalne dla Seymoura, lecz czekające na trzecią osobę, chętną spojrzeć głębiej za to twarde oblicze głowy rodu, by innym pomóc dostrzec to, co się tam ewentualnie kryło. Tę cząstkę ojca, choć nie zapewnił on synowi tego, czego ten potrzebował, ale wciąż był tam też zmartwiony rodzic, do którego można było przemówić i go zrozumieć.
A jeśli jednak się mylił i Cedric zamierzał zobaczyć w Virgilu nędznego chłopaka, bez wielkiego nazwiska, z czarnymi lokami rozczochranymi jak u psa i dłońmi potrafiącymi wyciągnąć z kamienia jedynie ozdobne dzieła, pozbawione magii czy funkcjonalności, kogoś idealnie wpasowującego się w ramy partnera niegodnego Seymoura, oszusta i manipulatora, to może taka jego przyszłość z rodziną muzyka była mu pisana, on zaś pogodzi się z tym, że nie stworzy z nimi lepszej relacji. Może inaczej będzie musiał sprawić, by ten temat tak nie bolał jego czarodzieja, ale coś wymyśli, zbierze ropę z ran, oczyści je łagodnymi dłońmi.
Pakował właśnie zapas bielizny, gdy Seymour stanął w progu sypialni, kręcąc trochę nerwowo telefonem w ręku.
— Dzwonię do Nico.
Virgil przekrzywił lekko głowę, posłał mu uśmiech. Wstał, przysiadł na łóżku, poklepał miejsce obok.
— Okej — odparł cicho. Seymour machinalnie ruszył w jego stronę, zapadł się w pościel tuż przy wilczym boku, pozwolił się objąć ciepłym ramieniem.
Nico odebrał o te kilka sygnałów później, niż Vi to zakładał, pewnie przez szok, że to starszy brat dzwoni do niego.
— Hej — zdążył rzucić muzyk, nim w słuchawce podniósł się ożywiony głos Nico, cały pozytywnie zdziwiony tą niespotykaną zmianą. Młodszy Silverthorn zaczął trochę nawijać, wspominać, aż Seymour przymknął na dłużej oczy, westchnął i uciszył brata trzema słowami. — Przyjeżdżam do Thornhaven.
Cisza po drugiej stronie zabrzmiała nienaturalnie.
— Nie będę sam, Nico. Przyjeżdżam z Virgilem, moim partnerem. — Wilkołak uśmiechnął się ciepło, przycisnął policzek do barku mężczyzny. — Chciałbym, żebyście go poznali.
Znów cisza, lecz tym razem przerwana krótkim zająknięciem, zaraz ekscytacją, energiczną pochwałą pomysłu, chęć zapytania o więcej zawisła niewypowiedziana w powietrzu. Były czarodziej znów westchnął.
— Pogadamy więcej, jak już będziemy w posiadłości, dobra? No, to… — Muzyk zawahał się, szukając słów niepasujących do jego typowych pożegnań. — Do zobaczenia.
Vi nie czekał na kolejne zmęczone westchnienie Seymoura. Rozmowa tylko dobiegła końca, wilkołak złapał mężczyznę, pociągnął za sobą w poduszki, by zalec na smukłej piersi, a te czarodziejskie usta zamknąć długą, wyciszającą myśli pieszczotą.
— „Moim partnerem” — zamruczał ze śmiechem, kradnąc słodkie pocałunki. — Jak poważnie.
Seymour prychnął, objął go mocniej w pasie, dłonie instynktownie wsunęły się pod koszulkę, prosto na ciepłą skórę.
— A co myślałeś, że powiem?
Wilkołak wzruszył lekko ramionami, łobuzerski uśmiech błąkał się po ustach.
— Myślałem, że ci się wymsknie „moim Pluszakiem”.


Każda odbyta w przeszłości podróż pociągiem przez Vi wydała mu się nagle bardzo nijaka w porównaniu do tej obecnej. Widoki za oknem co prawda były równie ładne, ale dużo lepiej się je oglądało, siedząc na kolanach swojego Księżyca, drzemki momentalnie wciągały go w spokojny sen na pół godziny, gdy wilcze ramię przyciskało się do tego wytatuowanego, a ciszę w ich prywatnym przedziale przerywała ulubiona mieszanka dźwięków, jego i Seymoura głos. Virgil, siedząc wygodnie na muzyku, z nogami luźno spoczywającymi na pozostałych siedzeniach, wtulił się mocniej w pierś byłego czarodzieja, nasycił zapachem szafirowej magii, ciesząc się z długich godzin w pociągu jak nigdy dotąd.
Jednak napięcie nie do końca ich opuszczało, na pewno nie Seymoura, który na każdy subtelny dotyk na swoich tatuażach reagował przelotnym rozluźnieniem ramion, zaczerpnięciem głębszego oddechu, jakby bez przerwy szykował się na najgorsze i nie mógł przestać. Gdy wilkołak zerknął w górę, muzyk wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w przesuwający się przed oknem krajobraz, mimowolnie trzymając zmarszczone brwi.
Psotna iskra mignęła w metalicznych oczach. Vi wyciągnął rękę, dźgnął łagodnie Seymoura w podbródek, tak pogrążonego we własnych myślach, że aż się wzdrygnął zaskoczony.
— Chyba za dużo czasu spędzasz ze mną — stwierdził Virgil. — Masz minę smutnego psiaka.
Były czarodziej parsknął cichym śmiechem, choć nie było w nim tyle wesołości, co zwykle.
— Nie ma czegoś takiego jak „za dużo czasu z tobą” — odparł, przelotnie łaskocząc wilcze żebra. Virgil wygiął się trochę, Seymour zaś, miast kontynuować zabawę, objął go mocniej, przyciągnął w górę, starając się schować twarz w zagłębieniu szyi rzeźbiarza. Vi nie musiał nawet o tym myśleć, jego ramiona same oplotły się na muzyku, pomogły złączyć ich w czułym uścisku. — Martwię się, Vi — szepnął, oddech owiał śniadą skórę tuż przy obojczyku.
— Wiem. — Twarde od marmuru palce wplotły się w jasne kosmyki, pogładziły je łagodnie. — Ale będzie dobrze.
— Ostatnim razem ojciec przy czymś takim…
— Hej — uciął szybko Vi, odsunął się lekko, by spojrzeć w szafir. — Mój Księżycu. — Przesunął dłonie, ujął policzki Seymoura i uśmiechnął rozczulony, widząc, jak muzyk odpręża się na jego słowa i dotyk, przymyka oczy. — Teraz jest zupełnie inaczej, jest lepiej. Daj swojemu tacie szansę na zauważenie tego, tak jak ja mu ją daję.
Już do jednej osoby z przeszłości Seymoura Vi nie czuł się w stanie podejść inaczej niż ze zjeżonym grzbietem, rodziny byłego czarodzieja nie chciał w ten sam sposób skreślać.
— Pewnie tego nie zrobi — prychnął mężczyzna.
— To jego strata — powiedział Virgil, a gdy Seymour uniósł powieki, napotkał wzrokiem wilczy uśmiech. — Może się w każdym razie próbować siłować z moim najmocniejszym argumentem.
Jasne brwi ściągnęły się nieco.
— Dokumentem z moim podpisem, że wracam na studia i do tworzenia golemów?
— Nie. — Zaśmiał się wilkołak, trącił własnym nosem nos Seymoura. — Moją miłością do ciebie. Jeśli będę musiał, wytłumaczę mu ją po raz tysięczny, bo cokolwiek twój tata powie, nie zmieni tego, co czuję i że jestem tego pewny. — Usta spotkały się na miłą chwilę, kolejne słowa wpadły prosto między rozchylone wargi czarodzieja. — Kocham cię, Seymour. Reszta sama się ułoży.
Wątpliwości wciąż gdzieś tam były, widział je w szafirowych oczach, czuł pod zaciśniętymi na szczęce mężczyzny palcami. Lecz Seymour dał radę się uśmiechnąć, tym uśmiechem znanym tylko Virgilowi, pełnym szczerego uczucia. Tatuaże zalśniły mocniej, otuliły swym blaskiem wilcze plecy.
— Ja też cię kocham.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz