22 lipca 2024

Od Cheoryeona do Bernarda

Gdy Cheoryeon był w sierocińcu, ukrywał swoją gitarę po tym, jak została poturbowana przez jedną ze sióstr zakonnych, która musiała mieć zwierzęcego ślimaka w uchu, bo kompletnie nie miała słuchu i muzykę uznawała za hałas. Nie przerwało to jednak jego grania na dłuższą metę; robił to dalej, tylko w ukryciu.
Czajenie się gdzieś w odmętach sierocińca, pod płotem za kościołem czy później w miejskich parkach spowodowało, że jasnowidz wykształcił sobie niezbyt dobry nawyk wymieniania strun, dopiero gdy któraś pęknie. Tak, słyszał wyraźnie, kiedy jego gitara domagała się odświeżenia, za każdym jednak razem myślał sobie, że jeszcze trochę, jeszcze parę sesji, i tak nie miał zapasowych strun, więc nie było wyboru.
Po zdobyciu własnego mieszkania postanowił, że złamie tę klątwę i zacznie regularnie wymieniać struny.
A potem przyszła matura, po niej praca, druga praca, aż w końcu nie pokonał nawyku.
I zbierał żniwo aż do teraz.
— A!
Prawie wypuścił instrument, na szczęście w ostatniej chwili uchronił go przed ześlizgnięciem się z kolan i upadkiem na podłogę. Jedną ręką złapał za gryf, drugą natomiast przycisnął do twarzy. Syknął z bólu – gdy oddalił nieco dłoń i spojrzał na nią, dostrzegł krew.
Tak.
Dokładnie tak.
Zranił się w trakcie strojenia gitary.
On to po prostu miał szczęście. Za bardzo się nudził w ciągu ostatnich kilku dni, to los mu postanowił jakoś urozmaicić czas. Gdyby ktoś to zobaczył i dowiedział się, że on na dobrą sprawę grał od ponad czterdziestu lat, to by chyba padł ze śmiechu. Jak dobrze, że Suyeon nie było w domu. Dawno temu nic mu się nie stało przy strojeniu, więc musiał to nadrobić, ha, ha.
Odłożył instrument, udał się do łazienki – już łapał za kran umywalki, jak ból ustał. Zastygł w bezruchu, zerknął na swoje odbicie. Lewy policzek zdobiła krew, ogólnie wyglądał prawie jak postać z anime w środku zaciętej walki, z taktyczną raną na twarzy, ale nic go nie bolało ani nie szczypało.
No tak.
Odkręcił kran, przemył policzek letnią wodą, zmywając z niego szkarłatną ciecz. Po chwili wyprostował się, ponownie spojrzał w lustro. Po ranie nie było nawet śladu. Super regeneracja dzielnie czuwała na posterunku.
Trochę czasu minęło, odkąd dostał nowe ciało od Pramatki, nadal jednak trwał proces przyzwyczajania się do nowych cech. Notorycznie zapominał o regeneracji, dzięki której drobne rany znikały w ciągu... w zasadzie chwili. Kurde, nawet te większe całkiem szybko się goiły! Mógł spaść z wielopiętrowego budynku i sprawnie pozbierać się, jak gdyby nigdy nic! To znaczy, tak zakładał, ponieważ nigdy jeszcze nie próbował i w sumie niespieszno mu było do tego. Mimo wszystko ból wciąż odczuwał, a zdążył parę razy dowiedzieć się, że niektóre obrażenia bolały w pieruna, nawet jeśli przez krótki czas. Nigdy nie zapomni tego jednego wydarzenia...
Po wytarciu twarzy ręcznikiem wrócił do dużego pokoju. Stanął nad kanapą, spuścił wzrok na swoją gitarę.
Teraz to już musiał iść po nowe struny.
Z racji, że miał wolne popołudnie, od razu się ubrał, a następnie wyszedł z domu, po drodze jeszcze dając Kamykowi świeżą wodę. Poszedł na najbliższy przystanek, poczekał na odpowiedni tramwaj i pojechał do dobrze znanego mu sklepu muzycznego.
Stanął przed drzwiami, uniósł wysoko brwi.
— Likwidacja?!
Złapał się za głowę, niemal upadł na kolana.
Jego ulubiony sklep! Zamknięto! Na zawsze! Nie przeniesiono! Zamknięto! Ulubiony sklep muzyczny! Jedyny, do którego chodził!
Cheoryeon był tym typem osoby, która jak już sobie wybrała jakiś sklep, to praktycznie nigdy nie szła do żadnego innego. Był przyzwyczajony do tego jednego muzycznego – znał dobrze trasę, mógł z zamkniętymi oczami tam trafić. Wiedział, gdzie czego szukać, ile co kosztowało, właściciel go znał. Nawet dostawał zniżkę za bycie stałym klientem! I co, i to wszystko przepadło! Na domiar złego go nie ostrzegli! Co z tego, że przez ostatnie kilka miesięcy w ogóle tam nie zaglądał! Stracił sklep! Na zawsze!
Schował twarz w dłoniach, chwilę tak stał w absolutnym bezruchu, aż w końcu przestąpił z nogi na nogę. Przejechał palcami po włosach, odsłaniając na moment czoło i w tym momencie nieco gniewne brwi. Dobra, musiał iść do innego sklepu, nie miał wyboru. Czy był jakiś inny niedaleko? Na pewno. Stellaire było największym miastem w Novendii, stolicą do tego, więc musiało mieć multum muzycznych sklepów. Tylko żaden już nie będzie tym, do którego on chodził! Cholera, czemu właściciel zrezygnował?! Mimo wieku był takim dobrym sprzedawcą, też znał się na rzeczy i...!
Och.
Aha.
Ostatecznie wyciągnął z kieszeni luźnych jeansów komórkę, wszedł na mapę. Zaczął szukać najbliższego sklepu muzycznego. Szybko znalazł jeden, lecz opinie były dość słabe. Tam na pewno nie pójdzie. Wielki muzyk nie mógł iść do byle jakiego sklepu! Zaczął sprawdzać trzy kolejne, które były w podobnej odległości od domu.
Jego uwagę przykuł ten o całkiem interesującej nazwie: .stringed up. Opinie miał bardzo dobre, nie należał do sieciówek, też na zdjęciach wyglądał profesjonalnie... Chwila, właścicielem był Marley Korzeniowski? Ten Marley Korzeniowski?!
Jak się jechało do tego sklepu?
Cheoryeon znał Marleya. Nie osobiście, ale zaznajomił się trochę z zespołem, którego mężczyzna dawniej był członkiem (tak, Złotoskrzydły chłonął wszelaką muzykę jak gąbka, nawet jeśli to było tylko słuchanie). Choć sam nie był wielkim fanem mocniejszych kawałków, szybko zapamiętywał poszczególnych artystów. A skoro muzyk z prawdziwego zdarzenia – do tego taki, którego zespół zdołał się wybić przynajmniej na arenie własnego kraju – prowadził sklep muzyczny, to na pewno było to dobre miejsce.
Tramwajem jechał około pół godziny, ale nie przeszkadzało mu to. Całą drogę przeglądał teledyski Mugshot Deathbed, odsłuchał też kilka dodatkowych utworów na Songtify i nim się obejrzał, już stał pod odpowiednimi drzwiami. Bez wahania złapał za klamkę, po czym wszedł do środka.
W pierwszej kolejności zauważył, że zdjęcia w Internecie w stu procentach zgadzały się z rzeczywistością. Ilość instrumentów, dupereli do nich i innych bajerów, ich sposób ułożenia, style, wszystko wskazywało na to, że sklep prowadził ktoś z pasją. Cheoryeon rozejrzał się dokładnie, na moment zapominając, po co w ogóle tu przyszedł. Podszedł do wiszących w rządkach na ścianie gitar, przyjrzał im się uważnie.
— Dzień dobry, pomóc w czymś? — usłyszał.
Odwrócił głowę, gdy nagle otworzył szerzej oczy.
Przy nim stał nie kto inny jak sam właściciel sklepu, Marley Korzeniowski. Cheoryeon pospiesznie wykonał wyuczony przez rodziców ukłon, nie zauważając, że mężczyzna reaguje na to minimalnym zdziwieniem.
— Dzień dobry — przywitał się nieśmiało różnooki.
Wykorzystując chwilę, zmierzył wzrokiem muzyka. Wyglądał trochę inaczej niż na teledyskach. Skóra miała niezdrowy odcień, usta były blade, jedno oko wyblakłe, a gdzieniegdzie wydawała się wyglądać na wierzch... tkanka podskórna. Cheoryeon zamrugał.
Jego moc potwierdziła mu, że Marley był zombie.
Najwyraźniej życie nie było mu na długo pisane. Ciekawe, co doprowadziło do śmierci. Przynajmniej mężczyzna mógł jeszcze trochę pobyć w świecie żywych. A jego mimika i postura nie wskazywały na to, żeby się tym przejmował.
— Potrzebujesz czegoś? — spytał znów Marley.
— Ach, tak. — Cheory wrócił na ziemię. — Szukam strun do gitary.
— O, to zapraszam do kasy, tam je trzymam!
Chłopak podążył za sprzedawcą, zatrzymał się przed ladą, podczas gdy zombie poszedł na drugą stronę.
— Jakich potrzebujesz? — pytał mężczyzna. — Do akustyka? Elektryka?
— Do akustyka — odpowiedział trochę nieśmiało.
— A szukasz jakichś konkretnych?
— Tak...
I w tym momencie się zaciął, ponieważ kompletnie zapomniał nazwy marki, z której kupował struny. Jak jeszcze chodził do poprzedniego sklepu, to sprzedawca od razu wiedział, co podać, więc na pewnym etapie Cheoryeon nawet nie mówił, po co dokładnie przyszedł. Wchodził, dostawał struny, kilka minut rozmawiał, płacił, wychodził. Koniec.
Nachylił się nieco nad ladą, żeby lepiej widzieć wiszące na ścianie przeróżne paczki strun, od wielu marek, w wielu wydaniach. Przygryzł dolną wargę, wziął nieco głębszy wdech.
— Mógłby... pan coś polecić? — spytał niepewnie.
— Jasne! — Marley wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Jaka półka cenowa?
— Średnia.
Sprzedawca odwrócił się, zaczął wybierać opakowania, podczas gdy Cheoryeon niemal uderzył głową w blat.
Dzisiaj zaliczył podwójną wtopę! Nie dość, że pozwolił, żeby mu gitara dała z liścia struną, to jeszcze zapomniał, jakich dokładnie używał! Jak dobrze, że nikt tego nie widział i nie wiedział, kim naprawdę był, bo by chyba serio skoczył z budynku!
— Ty wiesz, że kogoś mi przypominasz? — usłyszał.
Podniósł głowę, spojrzał na Marleya. Dosłownie rodem z jakiejś komedii oboje w tym samym czasie zerknęli na jeden z wiszących na ścianie plakatów sławnych muzyków...
Pierdzielonego BenJohna.
To był pierwszy raz od dawna, kiedy Złotoskrzydły wręcz marzył, żeby temat Benjamina Johnsona nie został poruszony.
Cheoryeon powrócił wzrokiem na mężczyznę.
— Jestem jego fanem — powiedział monotonnie niczym robot.
— Ja też! — odparł wesoło tamten. — Jak tylko się natknąłem na niego, to od razu polubiłem muzykę! Ha, słuchałem go nawet nieświadomie za dzieciaka dzięki ojcu! — Zaśmiał się. — Dobrze widzieć, że są jeszcze młodzi, którzy doceniają jego wielki talent! Ale serio, jesteś do niego taki podobny! Może to te włosy, hm.
Gdy zaczął porównywać go z plakatem, jasnowidz miał ochotę stąd wybiec i nigdy nie wracać. Powstrzymywała go jednak przed tym myśl, że nie chciało mu się szukać kolejnego sklepu. Dobra, spokój, czemu on panikował, przecież to nie tak, że Marley nagle uzna podobieństwo za podejrzane. Ludzie mogli być do siebie podobni! Nawet istniał koncept doppelgängera!
Marley jeszcze chwilę mu się przyglądał. W końcu stwierdził:
— Mógłbyś startować w konkursie na najlepsze przebranie za BenJohna.
— Mhm — odparł Cheory znów tonem robota.
— A weź, coś zaśpiewaj!
Chłopak uśmiechnął się, ale za tym uśmiechem krył się ból i rozpacz.
— Ach, nie umiem śpiewać — skłamał, próbując udawać możliwie jak najbardziej smutnego.
— Szkoda. — Marley wyglądał na odrobinę zawiedzionego, ale tylko przez sekundę. — Masz taką barwę głosu, że jakbyś umiał śpiewać, to brzmiałbyś podobnie do BenJohna. Wtedy wygrana byłaby twoja na sto procent! W sumie to znam taką jedną nauczycielkę śpiewu, jak chcesz, to mogę dać ci do niej namiary!
— Dziękuję, ale przyszedłem po struny.
— Ach, no tak, racja, gdzie ja mam łeb!
Mężczyzna szybko zdjął resztę paczek strun, które upolował wcześniej wzrokiem i wszystkie wyłożył niemal równo na ladzie. Otworzył usta, by coś powiedzieć, gdy nagle coś za chłopakiem przykuło jego uwagę. Spojrzał gdzieś dalej, niespodziewanie się jeszcze bardziej rozpromienił. Przeprosił pospiesznie, po czym od razu zawołał:
— Bernard!
Cheoryeon mimowolnie odwrócił głowę, popatrzył za siebie. Momentalnie otworzył szerzej oczy.
ZLOT MUZYKÓW, KWA JEGO MAĆ!
W progu stała kolejna była gwiazda – Bernard z zespołu DZIKIE SZCZENIĘ. Jakie były na to szanse?! O co chodziło?! Czemu akurat dzisiaj?! A może to nie był ten Bernard? Ale wygląd się zgadzał! Był trochę starszy, ale nadal przypominał Bernarda! Skoro kolegował się z Marleyem, to musiał być to ten Bernard!
Gdy Marley zaczął zapraszać kolegę do siebie, Cheoryeon błagał, by nagle pojawił się ktoś, kto go tepnie na drugi koniec miasta. Na szczęście jednak ciemnoskóry muzyk nie podszedł bliżej, a skierował się gdzieś na bok sklepu. Zombie zostawił jasnowidza samego, w kilku susach znalazł się po drugiej stronie pomieszczenia.
Korzystając z tego, że nikt w tym momencie nie skupiał na nim swojej uwagi, Cheory kucnął, przytrzymując się dłońmi krawędzi lady.
Trzy byłe gwiazdy muzyki znalazły się w jednym sklepie muzycznym; z nich jeden totalnie nie chciał, by go pozostała dwójka rozpoznała.... To brzmiało jak wstęp do nieśmiesznego kawału. Nie no, o co mu chodziło? BenJohn nie żył, wszyscy o tym wiedzieli, reinkarnacja była dość tajemniczym pojęciem, nikt normalny o tym nie myślał, więc nikt po zobaczeniu Cheoryeona i usłyszeniu jego głosu nie pomyśli sobie, że o, to na pewno reinkarnacja BenJohna, ciekawe czy coś pamięta!
Cheoryeon nie mógł panikować. Do niczego złego nie dojdzie. Po prostu poczeka grzecznie, aż Marley wróci, wybierze te nieszczęsne struny, zapłaci, a przy odrobinie szczęścia dostanie autograf lub nawet wspólną fotkę. Z Bernardem też by chciał, ale to już by była przesada, co? W dodatku Bernard odseparował się od zespołu, więc istniała szansa, że nie chciał się z nim w żaden sposób utożsamiać, a ponieważ nie wypuścił niczego jako solista, to pewnie postawił kropkę przy muzycznej karierze. Nie, jasnowidz po prostu kupi te walone struny, wróci do domu i pójdzie spać... Nie, chwila, on nie mógł spać, bo miał teraz boskie ciało. W takim razie zakopie się pod kołdrą i nie wyjdzie spod niej do końca...
Jak błyskawica się podniósł, gdy tylko usłyszał kroki. Spojrzał na Marleya, który niby zmierzał w jego stronę, ale ostatecznie go tylko minął, ponownie przepraszając, i pognał do znajdującego się po drugiej stronie salonu tatuażu. Złotoskrzydły zamrugał parę razy, wziął nieco głębszy wdech.
Chwilę stał nieruchomo, po czym bardzo powoli spojrzał w stronę ciemnoskórego mężczyzny. Przyjrzał mu się dokładnie z góry na dół. Jego aura była inna, niż się chłopak spodziewał. Jakaś taka... mało ludzka. Bernard był człowiekiem, prawda? Z tego, co pamiętał, to tak. To czemu emanował czymś dzikim? Czy to miało nawiązanie do DZIKIEGO SZCZENIĘCIA? Czy to był ten chwyt?
Nie, stop, nie powinien się tym interesować. Niech się zajmie swoimi sprawami. Nie było Bernarda. Był tylko Cheoryeon i te pieprzone struny.
CHWILA, TERAZ BERNARD TEŻ SIĘ PATRZYŁ!
Gwałtownie odwrócił głowę, lecz miał ochotę przywalić sobie w łeb, gdy zdał sobie sprawę, jak źle to wyglądało. Wziął głęboki wdech.
Tylko on i struny.
On i struny.
On i...
— Jeżeli chcesz ciemniejszy dźwięk, to lepsze będą te z fosforem.
Usłyszawszy te słowa, podniósł wzrok.
OCZYWIŚCIE, ŻE STAŁ KOŁO NIEGO!
W absolutnej ciszy, niemal przemieniony w posąg słuchał rad muzyka. Pobłądził wzrokiem za palcem wskazującym poszczególne opakowania strun, na sam koniec znów spojrzał na Bernarda.
Szczerze mówiąc, nie miał absolutnie bladego pojęcia, jak zareagować. Czy tak się czuli zwykli cywile, gdy on do nich podchodził jako BenJohn? Być może. Jedynie z pewnością nie czuli strachu. To znaczy, jakiego strachu, Cheoryeon niczego się nie bał! Bardzo miło, że kolega po fachu postanowił go wesprzeć dobrą radą, nawet jeśli nie wiedział, że chłopak mógł sam sobie pomóc.
— No ale ostatecznie… to i tak jest kwestia gustu. Czy coś — tymi słowami mężczyzna zakończył swoją wypowiedź.
Złotoskrzydły przypatrywał mu się chwilę, uciekł jednak wzrokiem, gdy poczuł coś... na razie przez emocje trudnego do określenia.
— Cóż — zaczął niepewnie, przeciągając samogłoskę — osobiście lubię te z brązu. Od dawna używam brązu 80/20. Jedynie się waham nad marką, ponieważ kiedyś nie było ich tak dużo i miałem łatwiejszy wybór. — Podrapał się palcem po głowie, którą przechylił na moment lekko w bok.
Teraz to nie on przyglądał się Bernardowi, a Bernard jemu. Tylko dlaczego? Coś głupiego palnął? Nie, nie uraził go. Ani nie powiedział czegoś, co ewidentnie wskazywało na to, że go rozpoznał. O co w takim razie chodziło? Znowu o ten nieszczęsny plakat? Ach, no nie był aż tak podobny! Zresztą, plakat nie miał zbliżenia na twarz! On tylko przyszedł kupić struny!
A.
Struny.
80/20 bronze były retro. A z jego wyglądem to było dziwne, że jakiś dzieciuch brał takie struny. Jeszcze powiedział, że „od dawna” ich używał! Jak dawna? Jak był jeszcze w pieluchach? Zanim się w ogóle urodził?
Nie, przesadzał. Jak zwykle przesadzał. Gdy oberwał tamtą struną, to chyba mu wybiła rozum! Dzisiaj przechodził przez jakieś totalne zaćmienie!
— Ma pan... jakieś rekomendacje? — zapytał.
I PO CO?! PO CO PYTAŁ?! MAŁO MU BYŁO?!
Mimo wszystko mężczyzna poświęcił chwilę na namysł, żeby ostatecznie wskazać palcem jakąś paczkę.
— Te są dobre — powiedział krótko. — Według mnie — dodał.
— Dziękuję — odpowiedział Cheoryeon, skinął głową.
Prostując się, mimowolnie spojrzał na wiszący za Bernardem plakat BenJohna – na moment zastygł niczym ostudzona lawa. Muzyk dostrzegł ten ruch, już zamierzał odwrócić głowę, ale wtedy, niczym pół zbawienia, objawił się przed nimi Marley, który akurat załatwił swoją sprawę w salonie. Zombie zerknął na dwójkę przy ladzie, od razu się uśmiechnął szeroko.
— O, Bernik, pomagasz mojemu klientowi? — zagadał wesoło.
Ciemnoskóry mężczyzna wahał się z odpowiedzią, ale w porę Cheoryeon go wyręczył.
— Tak! — odparł dziwnie żywo.
— O to bardzo dobrze! U mnie znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz, nawet porady! Dlatego mam cichą nadzieję, że zyskam nowego stałego klienta. — Puścił mu oczko. — I ty też powinieneś częściej wpadać, Bernard!
Jasnowidz uśmiechnął się niewinnie, przytaknął. Ukradkiem zerknął na stojącego obok niego Bernarda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz