Miłość. Ta prawdziwa.
Słowa uderzyły mocno i niespodziewanie, jego zaś oszołomiło tak, jak amatorów na bokserskich sparingach, dostających pierwszy raz solidną fangę w nos. Zapałka, spalony brykiet i skaranie boskie w formie ucznia napierdalania, świadomie bądź nie znalazł lukę w syreniej obronie i przebił się przez nią ze zbyt dużą łatwością, sprowadzając na niego falę szoku, niedowierzania, zdumienia. Rzeczywiście, dość wcześnie czuł, że Bashar jest specjalnym przypadkiem wśród jego przelotnych znajomości, do którego lgnął z niepojętą intensywnością i upartością, ale nie nazwałby ponad rok temu tego miłością. Zaintrygowaniem? Wyzwaniem? Może. Nie uczuciami, które miały w sobie wystarczająco dużo szczerości, by zrównoważyć, jak nie przeważyć na wadze fałsz w jego uśmiechach na przestrzeni ostatnich lat.
A jednak serce wiedziało lepiej.
Czas dennych podrywów, szukania chwilowego ukojenia myśli, przesączonych widokiem rubinowych oczu, w płytkiej bliskości praktycznie nieznajomych osób, czas mówienia sobie, że to nic nie znaczy. Tak jak Bashar zapamiętał wszystko, łącznie z jego wynikami krwi, tak i Dante dokładnie pamiętał moment, gdy zaczął przyjmować nauki śpiewu od Ignisa, chcąc zabłysnąć przed doktorkiem, nic więcej.
I czyżby to, jak usilnie starał się przekonać siebie samego, że wszystko, co robił, nie było podyktowane kiełkującymi uczuciami do Bashara, nie służyło za najlepsze potwierdzenie słów Ignisa? Potwierdzenie, że już wtedy się okłamywał i mylił?
Dante przeliczył w głowie miesiące, a potem znowu, i jeszcze raz, przypomniał sobie pana doktora siedzącego w gabinecie, ślącego w jego stronę chłodne spojrzenie, jedno po drugim, wspomniał te smukłe dłonie złożone na biurku i usta nieskore do wygięcia się w uśmiech. A syrenie serce biło żywiej, bo było przy nim.
Już… wtedy.
Oparcie się o pobliską latarnię barkiem miało wyjść nonszalancko, trochę pijacko. Ostatecznie Dante w nią praktycznie przyjebał, tracą równowagę przy zawrotach głowy silniejszych, niżby to jakikolwiek alkohol wywołał. Zapałka nawet przez chwilę się nie nabrał na tę pozę. Luźno skrzyżowane ramiona na piersi, odciążona lekko noga, ale wzrok błądził gdzieś daleko po wspomnieniach, policzki zdobił upierdliwy rumieniec. Genashi przystanął, z kpiącym uśmiechem zwrócił się do syrena.
— Żyjesz, Karpiu? Czy zatkało?
Karp utożsamił się z pozostałymi rybami i zabrakło mu głosu. Przetarł twarz dłońmi, westchnął, nienawidząc Ignisa za doprowadzenie go do tego stanu, nienawidząc jego wkurwiającego śmiechu.
— Kurwa.
Właściwie to i jemu chciało się trochę śmiać, ale z innych powodów. Miałeś wyłączność dużo wcześniej, niż oboje moglibyśmy przypuszczać, tak powinien zacząć fragment w dzienniku jego i Bashara, opisujący tę noc. Nie zgadniesz, kto pomógł mi wysnuć ten wniosek. Cóż za ironię stanowił fakt, że Dantego obroniło własne serce przed magią w momencie jego życia, gdy uparcie uważał takie rzeczy za bajki niemające nic wspólnego rzeczywistością. Tak panicznie bał się pokochać kogoś szerze, przybierał maski, chował oczy, stawiał mury, że nie zauważył Bashara, który, jak zwykle, rozbroił go błyskawicznie i jednym subtelnym naciskiem dłoni na nieosłonięte plecy powalił syrena na kolana.
Zapałka podszedł, wsunął rękę na bokserskie barki.
— Chodź — rzucił, ciągnąc go za sobą.
— A spierdalaj — mruknął Dante, również wspierając ramię o muzyka.
— Cuchniesz rybą.
— Ty spalenizną.
Po upewnieniu się, że ten drugi wie, jak bardzo ten pierwszy jest niezadowolony z bliskiego towarzystwa, mogli stworzyć chwilowy rozejm i ruszyć wspólnie dalej parkową ścieżką. Lecz mimo to Ignis chyba bawił się niezgorzej, zerkając na pogrążonego w myślach syrena, zbyt skołowanego, żeby odpyszczyć albo cokolwiek zrobić Zapałce, zetrzeć ten zadowolony uśmieszek z jego krzywej gęby.
Dante czuł, że genashi chce pociągnąć jakoś temat, pytania same zawisły w powietrzu, ale chwilowo milczał, dając mu czas na przetrawienie nowych informacji, ogarnięcie się trochę. Syren był gotowy z nim pogadać, ale nie kwapił się do przejęcia inicjatywy. Nie wiedział, jak właściwie to wszystko wytłumaczyć.
— Wiesz, Karpiu — podjął wreszcie muzyk — bo ty mi w sumie nigdy nie powiedziałeś, jak to dokładnie było z tobą i doktorkiem.
— W skrócie – byłem debilem.
Ignis wywrócił oczami.
— Też mi, kurwa, odkrycie. Ja wiem, że jesteś debilem. Nie wiem tylko, jak do tego doszło, że taki debil jak ty poderwał, cytuję, „najwspanialszego mężczyznę, jakiego ten świat widział”.
Szkiełka uciekły gdzieś w bok, jakby z rzędu krzaków mogły po prostu wyczytać sensowną odpowiedź.
— Dość… sporo rzeczy się wydarzyło między nami, zanim przybrała ta relacja obecny kształt.
— Niech zgadnę — prychnął Zapałka. — Zaczęło się od tego, że rzuciłeś jakimś chujowym tekstem na podryw, po którym doktorek chciał cię najchętniej wypierdolić ze szpitala?
Syren zamknął usta na chwilę, zgarbił się nieznacznie.
— Ująłeś to w bardzo dosadny sposób, a to… — spróbował wybrnąć, mówiąc półgłosem.
— Kurwa, poważnie?!
— To wcale nie wyszło tak źle!
Zapadła cisza, a im dłużej się przeciągała, tym większy grymas zażenowania wykrzywiał twarz Dantego na myśl o jego pierwszej wizycie u doktora Karima.
— Wyszło okropnie, nie ściemniaj — rzucił Ignis.
— Tak, wyszło tragicznie — burknął pospiesznie.
Zapałka pokręcił w niedowierzaniu głową, ale czekał na ciąg dalszy. Syren zerknął na niego kątem oka, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć mu mniej więcej, jak to z nim było i jego relacjami przed Basharem, bo przecież Ignis poznał go już w momencie, gdy na poważnie tylko za jednym mężczyzną się uganiał. I jak tak obracał ten pomysł w myślach, to odkrył, że nie ma z tym problemu, choć przecież nie była to część jego życia, którą ot tak się dzielił, nie był z niej dumny. Ale tego nie też musiał udowadniać przed Ignisem.
Nie znalazł żadnych oporów w sobie przed wyjawieniem mu więcej.
— Wracałem z baru z jakimś gościem, nie pamiętam nawet jego imienia teraz. Wypierdolił się typ na głupi ryj, złamał sobie nogę, to pojechałem z nim do szpitala — podjął, wspominając tę pamiętną przejażdżkę karetką. Uśmiechnął się lekko, rozmarzenie, jak to robił na widok Bashara. — Zobaczyłem go, jak szedł przez poczekalnię. Środek nocy, on bez snu, bo zapierdalał na tym nocnym dyżurze, a ja myślałem, że oszaleję przez niego, taki był ładny. Więc jak wziął tego gościa na badanie, to ja też zacząłem biadolić, że mnie serce boli i trzeba mnie przebadać.
Ignis parsknął krótkim śmiechem, ale nie wyglądał na zaskoczonego.
— No i się zaczęły debilne teksty. — Dante westchnął, uśmiech odszedł w niepamięć. — U mnie to zawsze było tak, że trochę ładnych słówek, słodkiego pierdolenia i już miałem zapewnioną rozrywkę na wieczór. Dopiero potem mnie wyklinali i kazali spierdalać. A Bashar wziął i odwrócił mi ten cykl, całym sobą dając mi znać, żebym poszedł w diabły.
Mięśnie instynktownie mu stężały, szykując się na jakiś atak, lecz tak, jak spodziewał się, ten nie nadszedł. Zapałka niezmiennie szedł obok niego, trzymając się z syrenem za ramiona i poza tym, że oczy zdradzały zamyślenie, wyglądał, jakby słuchał każdej innej historii.
— Ty nie poszedłeś — stwierdził.
— W życiu. Chciałem… Kurwa, już nie wiem, czego w pewnym momencie chciałem. — Prychnął cicho, przeczesał wolną ręką włosy. — Bashara chciałem, tylko bałem się nazwać to uczucie po imieniu. I też nie najlepiej wychodziło mi przekazanie tego.
— Odwalałeś pajaca mu w gabinecie?
— Regularnie — powiedział, nawet bez chęci odgryzienia się za przytyk. Ignis miał w końcu rację. — Możesz się domyślać, że nie przekonałem tym za bardzo doktorka do siebie.
— Ale uczyłeś się śpiewać dla niego. Coś to pomogło?
Dante wydał z siebie dźwięk ni to zaprzeczenia, ni to zgody. Zapałka uniósł pytająco brew. Syren spróbował z innej strony ująć temat.
— Pamiętasz, jak mnie zmiotło z planszy na trzy dni?
— Jak mógłbym zapomnieć? — odpowiedział, a to zmartwienie, które zobaczył na jego twarzy, zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. — Święty spokój, brak głupich przymiarek i czas na granie…
— Przemożna tęsknota za mną.
— Nie, ciebie w mojej definicji raju nie ma.
— Twoja definicja raju jest bardzo wybrakowana.
— Moja definicja raju ma się świetnie i się od niej odpierdol.
Głośna kurwa zmąciła nocną ciszę, gdy Dante niebezpiecznie mocno popchnął Zapałkę w stronę kanałku przepływającego przez park. Genashi potraktował go długą wiązanką, również popchnął dla zasady śmiejącego się mężczyznę, nim oboje się w miarę uspokoili. Szli teraz ramię przy ramieniu.
— Zniknąłem wtedy, bo mu właśnie zaśpiewałem pod oknem — odparł, choć dopiero po wypowiedzeniu tego na głos dotarło do niego, jak niewiele to tłumaczyło.
— No ja cię na pewno nie nauczyłem tak chujowo śpiewać, żebyś z podkulonym ogonem spierdalał ze sceny.
Dante pokręcił głową.
— Nie, to ze mnie był chuj. Wiesz, jakbym pewnie teraz to zrobił, to Bashar by się śmiał w tym oknie, ale wtedy, jak mnie praktycznie nienawidził… Tylko się pokłóciliśmy. — Dante przyjął lekko rozbawiony ton głosu, starając się nadać sytuacji lżejszy wydźwięk. — To znaczy, on napierdalał we mnie słowami, a ja próbowałem się nie rozpłakać, bo wychodzi na to, że mężczyzna, do którego czułem prawdziwą miłość, miał mnie dość. I słusznie.
Parsknął śmiechem pozbawionym wesołości, zapatrzył gdzieś w bok.
— Teraz nabiera to jeszcze więcej sensu, dlaczego to tak zajebiście bolało.
Ignis nie odzywał się, Dante też tego szczególnie nie oczekiwał. Chciał się dowiedzieć o początkach jego i Bashara, to się dowiedział. Że historia nie należała do najprzyjemniejszych, było już inną kwestią.
— Trochę zjebałeś na początku, przyznaję — odparł, odchrząknął. Syren spojrzał na niego. Brwi zmarszczone razem z czołem, wzrok utkwiony przed sobą, jakby usilnie starał się zmaterializować w świecie rzeczywistym cokolwiek, co mu po głowie chodziło. Wzruszył lekko ramionami. — Ale kto tak nie miał. To prawie nigdy nie jest łatwe.
To brzmienie personalnej nuty w głosie go tknęło. Dante przypomniał sobie Vi i ich rozmowy o chłopakach, te przeprowadzone nad kieliszkiem szampana i w cichym mieszkaniu, gdy syren nie klął na każdą wzmiankę o Zapałce, a próbował dowiedzieć się więcej. Ignis kochał jak ogień, szalenie i bez opamiętania, a pierwsza tym uczuciem została obdarzona muzyka; Dantego miłość przypominała bezkresny ocean, fale wciągające w morską toń ukochanego, by mógł doznać głębi oddania, którym był darzony. Ogień i woda były skazane na kochanie żarliwe, przypominające pożary, na kochanie burzliwe, będące sztormami. Jak coś takiego przekazać, gdy nie znasz właściwych słów? Jak wygasić, ujarzmić, gdy sądzisz, że więcej będzie z tego szkód niż korzyści?
W niektórych kwestiach nie różnili się od siebie aż tak bardzo.
Dante szturchnął Zapałkę ramieniem, Zapałka szturchnął Dantego.
— Nie. Ale jak znajdziesz właściwą osobę, to jest zawsze tego warte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz