Nawet o pierwszej w nocy temperatura potrafiła sięgnąć czterdziestu stopni, więc wczesne wstawanie, sjesta koło południa i tym podobne zabiegi, doskonale sprawdzające się w Solmarii, przestawały mieć znaczenie, gdy przychodziło do mierzenia się z sallandirską pogodą.
Po siedzeniu na wykładach, rozmowach z innymi lekarzami i całych górach wiedzy, które trzeba było przyswoić, Raoun i Bashar doszli do wniosku, że swoje zwiedzanie powinni rozpocząć od czegoś bardziej rozrywkowego i mniej wysiłkowego dla umysłu. Sallandirskie muzea, wypełnione egzotycznymi dla obu mężczyzn eksponatami, odmienną sztuką i nieznaną historią, na pewno były ciekawe, w to nikt nie wątpił, lecz chodzenie między kolejnymi gablotami i czytanie opisujących ich zawartość tabliczek wyglądało zbyt podobnie do chodzenia między nieznajomymi lekarzami i rozmawianiu o interesujących ich tematach. Na to miał przyjść jeszcze czas, ale tamtego dnia plan zakładał rozrywkę i pozwolenie, by umysł odpoczął.
Bashar zaczął od porządnego wyspania się, bo skoro mieli włóczyć się po Al-Iskahacie do późna, musiał być przytomny. Potem zjadł spokojne śniadanie, bez szybkiego wlewania w siebie szklanki mocnej herbaty, a zamiast tego pozwoliwszy sobie spokojnie sączyć napar, od niechcenia zerkając w stronę wyglądającego na ulicę okna.
Raoun wrócił już ze swego nocnego spaceru, znalazł go od razu przy ich zwyczajowym stoliku. Zgarnął co nieco do jedzenia, dołączył do Bashara.
— Mam już pełen plan na dzisiaj. I będzie ci się podobało – zaczniemy od tego, co poważni i dojrzali śmiertelnicy lubią najbardziej, czyli spokojnego spacerku w parku. — Posłał mu szelmowski uśmiech. — Wiadomo, stetryczałych lekarzy nie można tak na wstępie zaskakiwać.
— Czy ty się kiedyś nie przechwalałeś, że jesteś ode mnie starszy?
— Jestem, prawda, dobrze, że zapamiętałeś. Ale ja umiem się zabawić i jestem młody duchem!
Demon uniósł kącik ust, rzucił mu spojrzenie.
— Innymi słowy dziecinny, tak?
— Aish! — Raoun wydął usta, zgarnął z podajnika serwetkę. — Ja tu całą noc biegam po mieście, żeby opracować fajną wycieczkę, a ty zero wdzięczności!
— Jestem wdzięczny za twoją pracę i uważam, że z tym parkiem to jest bardzo dobry pomysł. A że czasem łapię cię za słówka, to już taka moja natura.
Pyk-pyk, serwetka nie przypominała już serwetki. Pojawiły się skrzydła i smukły dziób.
— To się bullying nazywa, Bashar.
— Nie umniejszaj sobie. Bullying jest wtedy, kiedy stosujesz go wobec osoby niżej w hierarchii.
Samolocik poleciał w stronę Bashara, wywinął efektowną pętlę, zanurkował w pustej już szklance po herbacie.
— Nie ociągaj się. Będę czekał przed wyjściem. A jak się spóźnisz, to pójdę bez ciebie.
Hadiquat Al Ghada, słynne ogrody Al-Iskahaty, były o tej porze dość puste. Zwykły dzień tygodnia, nie żadne święto, więc wewnątrz błądziły głównie młode matki z dziećmi, osoby starsze i grupy wycieczek z innych odłamków. Ludzie cykali zdjęcia niewidzianym nigdy roślinom, podziwiali starannie posadzone i przystrzyżone klomby, zachwycali się barwami fikuśnych kwiatów. Bashar wychwycił kątem ucha strzępki wypowiedzi senkawańskiego przewodnika, opowiadającego z pasją o tym, jak przez ogrody prowadzono wodę, by starczyło jej dla wszystkich roślin i jednocześnie by ogrodnicy nie musieli na okrągło biegać wszędzie z konewkami, albo wykładać tu i tam plastikowych węży prowadzących wodę w inne miejsca.
— Porowaty materiał, z którego wykonano te ozdobne rynienki, pozwala wodzie płynąć, ale jednocześnie przepuszcza jej część, sprawiając, że ziemia wokół utrzymuje stały poziom nawilżenia, niezbędny roślinności do…
Reszta wypowiedzi rozmyła się w śmiechu dzieciaków biegających pod zielonym pióropuszem niskiej palmy, gonionych przez zaniepokojoną matkę. Bashar zrobił niewielki krok, ustąpił kobiecie z drogi, odprowadził wzrokiem zjeżdżający z włosów barwny szal.
Oczywiście, że z nieba lał się porażający żar i mężczyzna czuł, jak nieprzywykłe do takich temperatur ciało próbuje sobie z tym poradzić, on zaś zamierzał mu w tym pomóc, używając do tego celu wiekowego doświadczenia oraz lekarskiego wykształcenia. Bashar przystanął, pociągnął łyk z butelki z wodą, a po chwili skończył ją, dostrzegłszy sprytnie ustawione przy przecięciu alejek poidełko. Raoun przechadzał się przy jakiejś ozdobnej, kamiennej doniczce, pełnej wylewającej się z niej barwy i zieleni.
— Przypomina trochę te rośliny, co zżerają muchy — odezwał się, gdy Bashar do niego dołączył. — Widziałem gdzieś takie, tylko już nie pamiętam, gdzie.
— Byłeś na jakiejś wystawie roślin ozdobnych?
— Codziennie chodzę. Brzmi jak zajęcie dla starych pryków. — Bóg wzruszył ramionami, podjął spacer. — Chyba u kogoś w mieszkaniu. Jak to się nazywało? Rosiczka?
— Jest wiele gatunków takich roślin i wszystkie charakteryzują się tym, że nie ograniczają się do fotosyntezy.
— No tak, kto miałby wiedzieć takie rzeczy, jak nie ty. — Raoun zamyślił się na moment. — Ty, a jakby były takie rosiczki, tylko większe? Zdolne, nie wiem, zjeść coś większego, niż mucha?
— Jakieś zwierzę?
— Albo człowieka.
Teraz to Bashar się zamyślił.
— Wydaje mi się, że coś takiego kiedyś istniało. Mgliście kojarzą mi się jakieś odciski wielkich, wymarłych roślin, gdzieś w muzeum, ale chyba skupiłem się wtedy na innych eksponatach.
— Ciekawe, dlaczego wymarły.
Bashar wzruszył ramionami.
— Zrobiło się za zimno?
— Za mało zwierząt do pożarcia?
— Wyewoluowały w coś innego? — Rzucił demon, nim skręcili w kolejną alejkę. — Nie wiem, te wszystkie rzeczy, które wydarzyły się w okolicach Rozdarcia, zawsze są problematyczne.
— No są… Ale wyobraź sobie, jak by to było, gdyby nie wszędzie wymarły. Jakby, nie wiem, gdzieś zachował się odłamek, że to wszystko tam cały czas istnieje.
Demon popatrzył na niego sceptycznie.
— Wielkie rosiczki, benetyty i dinozaury?
— Dorzuć jeszcze jadowite pająki i będzie idealnie.
— Masz dziwne pojęcie ideału.
Raoun pokręcił głową ze zrezygnowaniem, westchnął teatralnie.
— Starzejesz się, Bashar. Gdzie twoja żyłka podróżnika? Jest tyle odłamków do zwiedzenia.
— Taki z dinozaurami też byś zwiedził?
— Pewnie. — Raoun odwrócił się do niego, wyszczerzył zęby. — Co, ja steka z dinozaura nie zjem?
Południowy spiek spędzili w restauracji. Życie w mieście naprawdę trochę zamierało, a przynajmniej ludzie chowali się do klimatyzowanych pomieszczeń, gdy promienie słońca padały niemalże pionowo, nie dając szansy skryć się w cieniu i uniknąć ich palącego spojrzenia. Raoun wynalazł przyjemne miejsce z widokiem na Akhinu i leniwie sunące po niej statki. Miasto miastem, ale rzeka w dużej mierze płynęła swym naturalnym korytem, wylewając w regularnych odstępach – Bashar czytał, że w dawnych wiekach te wylewy użyźniały pola, obecnie zaś tereny zalewowe były pod ochroną, stanowiąc ostoję dla tutejszych zwierząt.
— Kto by pomyślał, że taki hipopotam może być groźny — mruknął Raoun, wytężając wzrok i wpatrując się w odległe szuwary. — Przypomina raczej takiego łysego, wodnego misia.
— Włochate, leśne misie są raczej groźne.
— Oj, przecież wiesz, o co mi chodzi.
Bashar parsknął śmiechem, zmienił temat.
— Co zaplanowałeś na popołudnie?
Raoun uniósł brew.
— Co, tak ci spieszno poznać moje genialne plany? Figa! Będziesz miał niespodziankę.
Niespodzianka nazywała się bazar, a jej zwiedzenie zajęło im czas do samego wieczora.
Coś chyba było z tymi pustynnymi ludami, że kramy z towarami i ich zachwalanie urastały tam do rangi sztuki, i że labirynt stoisk, rozciągający się przez cały miejski plac, wpływający w boczne uliczki, zawijający się wokół jakiegoś pomnika, potrafił pochłonąć człowieka na długie godziny. Rozciągnięte ponad głowami klientów pasma barwnego materiału chroniły przed żarem, jednocześnie pozwalając powietrzu płynąć swobodnie i sprawiając, że mimo tłoku było czym oddychać. Bashar sprawnie lawirował w strumieniu kupujących, zerkając na mnogość towarów i opcji. Razem z Raounem wyglądali w tym miejscu egzotycznie, przyciągając uwagę dziwnymi rysami twarzy i barwą skóry, która nie zaznała dostatecznie dużo słońca. Sam Bashar cofnął się do jednych z najdawniejszych ze swych wspomnień, bo choć stragany z towarami i zachwalających ich kupców dało się spotkać na każdym odłamku i w każdym kraju, to jednak tutaj, w pachnącej piaskiem spiekocie, to wszystko było po prostu jakieś inne.
Jeszcze nie dotarli nawet do samego bazaru, a już ich uszu docierał zgiełk targowiska, śmiechy dzieciaków, nawoływania sprzedawców i przypadkowy klangor, gdy ktoś przestawiał jakieś pudła i skrzynki, piknięcia wagi ważącej aromatyczne przyprawy czy suchy szelest wiszących pęków przypraw. Starodawny bruk, wyślizgany przez nieprzeliczone ławice stóp, wytarł się wzdłuż linii straganów i stoisk, takich samych teraz, takich samych wieki temu. Bashar przesunął wzrokiem po stoisku z drobiazgami z koralu i barwionego szkła, zainteresował się niespotykanym na innych odłamkach wykonaniem, w końcu tak długo przebierał w szalach i innych ozdobach, aż sprzedawca sam do niego zagadnął, zacierając dłonie, próbując poradzić sobie swoim łamanym ekwilango.
Demon próbował się stosownie targować, posiłkując się językowymi talentami Raouna, musiał się jednak zadowolić połowicznym sukcesem, gdy bariera językowa mimo wszystko nie chciała się do końca przesunąć. Niemniej jednak Bashar opuścił bazar całkiem zadowolony z poczynionych zakupów, a wygodny plecak stał się nieco cięższy, gdy portfel nieznacznie schudł.
A potem przyszedł wieczór i Raoun znów zaciągnął go gdzieś na miasto, tym razem w kompletnie inną jego część.
— Ogarnąłem, że tu się dużo ciekawych rzeczy dzieje na tych wyspach na środku rzeki — powiedział, gdy obaj czekali na nabrzeżu, wypatrując kursującej po Akhinu łodzi. — Przy wodzie powinno być przyjemnie, no i poza tym to nie jest takie tylko dla turystów.
Faktycznie, miejsce zdecydowanie nie było tylko dla turystów. Mimo całodziennych spacerów w upale, Bashar nadal znalazł w sobie siłę, żeby jeszcze gdzieś się wybrać, a wibrująca w nocnym powietrzu muzyka dodawała energii. Nie potrafił nazwać instrumentów dzierżonych przez grupę muzyków dokazujących na niewielkim placu – było tam coś podobnego do bębna, coś podobnego do wielkiego rogu i do tego jakiś instrument strunowy, lecz trzymająca go dziewczyna nie szarpała strun palcami, tylko używała do tego jakiegoś kościanego wachlarzyka. Tłum wokół podrygiwał luźno, w oddali kołysały się palmy, migały światła miasta, a blask gwiazd tańczył wraz z falami Akhinu.
Bashar przysiadł gdzieś z boku, na jakimś murku, wciąż rozgrzanym słonecznym żarem, choć słońce już dawno zniknęło za horyzontem. Mężczyzna trzymał w dłoni plastikowy kubeczek wypełniony lodem kruszonym z sokiem owocowym i kawałkami ananasa, pogrzebał w nim słomką, próbując poprzesuwać owoce. Raoun wynurzył się z tłumu, zerknął wokół siebie, dostrzegł Bashara. Chwila moment, parę kroków i już siedział zaraz obok, zajmując pozostałą część miejsca do siedzenia.
— Patrz, co mam — powiedział, wyciągając przed siebie zdecydowanie większy i cięższy kubek. — Podobno z dodatkiem magii.
Faktycznie, zawartość lśniła jakimś podejrzanie nierzeczywistym, trudnym do określenia kolorem. Bashar zmrużył oczy, wydawało mu się, że barwa wewnątrz zmienia się i tańczy, a te kostki lodu wcale nie powinny tak dziwnie lewitować idealnie w środku całej zawiesiny. Do tego jeszcze te ozdóbki z czegoś, co najpewniej wcale nie było plastikiem.
— Dobrze, że ty jesteś odporny na wszystko, co się w tym może znajdować.
— A pewnie. Mogę się cieszyć, czym tylko chcę — odparł Raoun, pogrzebał słomką w drinku, a potem pociągnął łyk. Na twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. — No tego to się nie spodziewałem — kolejny łyk — Ciekawe połączenie, zdecydowanie.
— Piłeś już kiedyś coś z dodatkiem magii?
— Jeszcze nie, dlatego wziąłem. Czego ci śmiertelnicy nie wymyślą…
Ludzie bawili się dalej, co poniektórzy zerkali w stronę dwóch siedzących na uboczu mężczyzn, lecz żaden z obcokrajowców nie zwracał na nich uwagi, gdy północ powoli się zbliżała, a z nią – moment pokazu zaklętych fajerwerków. Niby ta mniej magiczna część Sallandiry, ale sam kraj był widać wystarczająco przesycony zaklęciami, że i fajerwerki miały w sobie coś więcej, niż tylko fosfor.
Muzyka na moment ucichła, ktoś zgarnął mikrofon, wokół rozległ się wzmocniony, dudniący głos. Raoun skupił się, przechylił lekko głowę, próbując wyłuskać znaczenie ze zniekształconych pogłosem słów, w końcu zmarszczył brwi, potrząsnął głową.
— Fajerwerki mają opowiadać jakąś mityczną, sallandirską historię, ale jakoś niewiele z tego wychwyciłem.
— Może chociaż imiona postaci? — podrzucił Bashar.
— Ouei i Sati — powiedział Raoun. — Chyba. Ale nie wiem, jedna zmienia się w drugą, czy to siostry są, czy to ta sama osoba…?
— Zobaczymy fajerwerki, to się przekonamy…
Cokolwiek Bashar chciał dalej powiedzieć, zaginęło w gwałtownej muzyce, w huku wystrzału i świście pierwszej, świetlnej racy.
— No patrz ich…
Nocne niebo stało się tłem dla obrazu malowanego barwnym światłem, muzyką i opowieściami.
Oto olbrzymia lwica biegła przez pustynię, a wyszczerzone zęby, lśniące wściekłą czerwienią oczy i mocarne łapy sprawiały, że podróżujące karawany szły w rozsypkę. Światła fajerwerków układały się magicznie w sceny śmiertelników, rozpaczających nad pożartymi wielbłądami, bojących się, że lwica pożre ich owce i kozy, że w końcu i na dzieci podniesie swoją łapę. A potem ludzie, zamiast walczyć z lwicą, zamiast modlić się do bogów o pomoc, postanowili odwrócić się od nich całkowicie, nie wznosić żadnych modłów ani nie składać ofiar.
— No typowi śmiertelnicy — burknął Raoun. — Jakby nie mogli się pozbyć tej lwicy.
— To chyba nie była zwykła lwica — odparł Bashar, szukając czegoś w telefonie. — To jest ta Sati…
Fajerwerki znów wybuchły, ułożyły się w nową scenę. Oto mężczyzna ze zwierzęcą głową władczym gestem wyciągnął dłoń, a na jego rozkaz lwica rzuciła się na śmiertelników, rozszarpując tych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w zasięgu jej kłów i pazurów. Lwica pławiła się w krwi i zniszczeniu, zaś bóstwo, które posłało ją na tę krwawą misję, nie było w stanie odwołać upojonego rzezią drapieżnika.
— Sati to bogini. Miała ukarać śmiertelników za to, że odwrócili się od bogów.
— Ale ona ich karała zanim się od nich odwrócili — wtrącił Raoun, pociągając swój koktajl przez słomkę. — Chyba, że to była jakaś inna akcja.
— Nie, to było jej zwyczajowe zachowanie.
— A ten gość, co ją wysłał?
— To jej ojciec — chwila pauzy — Atu.
— A-tu-psikus.
Gruchnęło, gwizdnęło, na niebie pojawiły się nowe postaci. Oto mężczyzna z głową ibisa pochylał się w zamyśleniu, zaraz obok Atu zdawał się załamywać ręce. A potem widać, że ibis wpadł na jakiś pomysł, bo obaj wyruszyli gdzieś, następnie zaś zabrali się do jakiejś pracy.
— Co oni robią? I gdzie jest ta lwica.
— Sati — poprawił go Bashar. — Dodają czerwonego barwnika do piwa.
— Po co?
— Żeby wyglądało jak ludzka krew.
Atu i mężczyzna o głowie ibisa rozlali całe jezioro piwa o dziwacznej, krwistoczerwonej barwie. Na horyzoncie pojawiła się Sati.
— No nie wierzę, że lwica się na to nabierze.
Ale lwica się na to nabrała – pijana krwią, nie pogardziła również i piwem, i już po chwili leżała na piasku, kompletnie zamroczona alkoholem. Ibis podszedł do niej, przyklęknął przy bezwładnym ciele.
— Teraz ją zabije.
— Teraz ją pogłaszcze — odparł Bashar.
I faktycznie, ibis zaczął głaskać pijaną lwicę, pochylać się nad nią łagodnie i chyba mówić coś, lwica zaś stopniowo się kurczyła – mordercze pazury zniknęły, olbrzymie łapy zmalały, stały się puszystymi łapkami znanymi z domowych salonów. Krwiożercza lwica zmieniła się w uroczą, małą kotkę.
— To Ouei — zdążył wtrącić Bashar, nim tłum wybuchł okrzykami i brawami. — Opiekunka ogniska domowego.
Raoun pokiwał w zamyśleniu głową, znów napił się swojego drinka, z rozczarowaniem odkrył, że kubek jest już prawie pusty.
— Ciekawe historie mają ci bogowie tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz