Cheoryeon westchnął, lecz nic nie powiedział. Czy Dante rzeczywiście okazał szczere współczucie, czy po prostu zarzucił rzekomo uprzejmą formułką – to jakoś bardzo nie było istotne. Chłopak i tak niczego od niego nie wymagał. W zasadzie to zawsze, gdy ludzie reagowali na informację, że jasnowidz jest sierotą, ten nie potrafił zbytnio przyjąć ich uczuć.
Pamiętał, jak dostał w prezencie gitarę, choć nie był pewien, czy na urodziny, czy święta. Pamiętał pierwszą wycieczkę do zoo. Pamiętał, jak mama okładała mu oraz Suyeon ręce i nogi ręcznikami nasączonymi zimną wodą, bo podczas zabawy na podwórku wpadli w pokrzywę. Pamiętał, jak rodzice zabrali ich na spacer w deszczu, żeby zobaczyli, że gdy pada, to nie jest wcale tak ponuro. Pamiętał też pochwały, jakimi był obrzucany, gdy poprawił stopnie w szkole. Chociaż to akurat była zasługa siostry, która świeżo wyuczoną w sekrecie przed wszystkimi magią iluzji zaczęła mu pomagać.
Nie pamiętał jednak, kim byli jego rodzice. Jakimi zawodami się trudzili, co lubili robić w wolnym czasie. Nie pamiętał smaku rodzinnego obiadu, mimo że za dzieciaka jadł, aż mu się uszy trzęsły. Nie potrafił sobie przypomnieć ich twarzy. W stanie upojenia nawet imiona znajdowały się poza zasięgiem.
Czy rzeczywiście powinien przyjmować wyrazy współczucia, kiedy prawie o nich zapomniał?
Przynajmniej rodzice jego jako Benjamina wciąż żyli (tak podejrzewał). Ciekawe, co u nich było słychać. Po tylu latach pewnie już dawno zostawili swojego syna po drugiej stronie i kontynuowali życie. Musieli być na emeryturze. Razem siedzieli w domu, oglądając telewizję i rozwiązując krzyżówki. Matka może jeszcze coś robiła w ogródku, chociaż możliwe, że teraz za bardzo bolały ją plecy. Oby ojciec nadal był zdrowy, żeby mógł jej pomagać jak zawsze. Ciekawe też, czy czasami wspominali Benjamina. Na pewno, w końcu byli rodzicami. Tylko żeby to były same dobre wspomnienia. O, może słuchali jego muzyki regularnie? BenJohn zostawił im kasety i płyty ze specjalnymi dedykacjami.
Szkoda, że nie mógł ich odwiedzić. Do rodzinnego miasta było trochę daleko. A zresztą, on przecież obiecał sobie, że nie będzie mieszał innym w głowach, a już zwłaszcza rozdrapywał zabliźnionych ran.
Ach, wszystko było takie trudne.
Oparł głowę o bark Dantego, wykonał powolny, głęboki wdech. Świat przed jego oczami się rozmazywał, ale nie przeszkadzało mu to jakoś szczególnie. Jakby tak się zastanowić, to taki stan nie był najgorszy – przynajmniej dla istoty, która na co dzień widziała o wiele więcej od innych...
— Za rogiem... — zaczął mamrotać — rogiem pijacy...
— Co tam bełkoczesz? — rzucił Dante, zerkając na niego. — Jacy pijacy?
Ledwo doszedł do skrzyżowania, jak zgodnie z przepowiednią Cheoryeona zza budynku wyskoczyła dwójka mocno pijanych mężczyzn w średnim wieku. Szli chwiejnym krokiem, jeden wpadłby na blondyna, gdyby nie (prawdopodobnie wampirzy) refleks tamtego. Dante szybko uskoczył na bok, po wyrazie twarzy zapowiadało się na opiernicz, ale ostatecznie go niego nie doszło. Zamiast tego syren tylko prychnął.
Nieznajomi, kompletnie niewzruszeni, szli dalej, jeden wesoło, ale z okropnym fałszem, śpiewał:
— Zawsze będę tęsknił za tymi czasami...!
Cheoryeon nie potrafił powstrzymać skrzywienia.
— Ze wszystkich piosenek akurat moja — mruknął do siebie.
Kochał, jak inni śpiewali jego piosenki, zwłaszcza w czasach obecnych, gdy niektórzy śmieli mówić, że sława BenJohna dawno przeminęła. Mimo wszystko jednak stawiał pewne granice. Pijani ludzie zakłócający wieczorny spokój śpiewaniem tylko sprawiali, że potem innym źle się jego muzyka kojarzyła. A tak nie powinno być!
— Znowu coś ci się miesza, Cheems — rzucił lekko Dante.
— Pal trampki! — wypalił półprzytomnym głosem.
— A znasz coś jeszcze?
— Idź dmuchać beton!
— Zaraz ty pójdziesz dmuchać beton.
Czując, jak chwyt bokserskich rąk zostaje poluzowany, a grawitacja zaczyna ciągnąć ciało w dół, jasnowidz krzyknął, o dziwo niegłośno i dość krótko. Na szczęście nie skończył na ziemi; w duchu odetchnął z ulgą, że i tym razem rybiarz żartował. Chociaż gdyby Cheoryeon mógł, to odegrałby się za to.
Ponownie nastała między dwójką cisza. Nie trwała ona jednak długo.
— Gdzie idziemy? — zapytał nieco sennym tonem różnooki.
— Do domu cię niosę — odpowiedział syren, nakładając dziwny nacisk na ostatnie dwa słowa.
— To musimy bocznym wejściem.
— Czemu?
— Bo jak zakonnice nas przyłapią, to trafimy do spowiedzi!
Dante nieco zwolnił, uniósł brew.
— Do spowiedzi?
— Mhm! — Różnooki wolno przytaknął, usta na moment przemieniły się w wąską kreskę. — Ostatnio już zapełniłem cały modlitewnik, a bez Suyeon nie mam jak po ścianach pisać. Jak znowu będę musiał tam siedzieć przez pół dnia, to się zanudzę na śmierć! I normalnie by mi to nie przeszkadzało, ale nie mogę zostawić Suyeon samej. Ani Kamyka.
Blondyn nie odpowiedział. Szedł w milczeniu, a ponieważ nikt na ten moment nie przemierzał ulicy, jedynie postukiwania jego obcasów niosły się po okolicy.
— AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Opadł ciężko na łóżko, zastygł w absolutnym bezruchu.
Nie.
To było niemożliwe.
To się nie działo.
Takie upokorzenie. Takie wielkie upokorzenie! Nie tylko dał się upić jednym piwem jak ostatni przegryw, to jeszcze ten krwiorybi dryblas zaniósł go na barana do domu! To był tak ogromny cios w jego godność, przeszywający wręcz na wylot, wyrzucający na samo dno Wielkiego Rowu w oceanicznej otchłani, pchający w nieosiągalną przez światło ciemność! Zaniósł go! Do domu! Pijanego!
TO BYŁA ISTNA KATASTROFA!
Świetnie, wspaniale, idealnie, teraz Dante mógł ten fakt wykorzystać, jak tylko chciał, zagrozić Cheoryeonowi jakimś dupnym długiem, ha, może jeszcze nagrał sobie upitego jasnowidza i będzie go w ten sposób szantażował! W takim tempie reputacja Cheoryeona roztrzaska się na miliard kawałków, a on nie będzie mógł nigdy więcej pokazać się ludziom na oczy! Najpierw irytujący wypadek, teraz to gówno, co jeszcze, może zaraz zjawi się Raoun i zacznie mu wmawiać jakieś bzdety z kosmosu?!
Tak, do czegoś takiego doszło, ale dopiero parę dni później.
Z początku Cheory cieszył się, że Dante ani razu go nie nawiedził, ponieważ dało to nadzieję, że syren przynajmniej na razie nie chciał mu sprzedać kulki w łeb, ale nim chłopak zdołał odetchnąć z pełną ulgą, to prawie bez zapowiedzi zjawił się Raoun ze swoim nowym kolegą, innym bogiem i oboje wpakowali w niego tak absurdalne teksty, że go prawie wysadziło w kosmos.
I choć rozmowa z Suyeon pomogła jakoś pozbierać myśli, a on sam postanowił zrobić sobie przerwę od dziwacznej dwójki białookich, to nadal potrzebował czegoś, co pozwoli mu się rozluźnić, przynajmniej na trochę zapomnieć o przytłaczających wydarzeniach.
Dlatego poszedł śpiewać na ulicy.
Jako Cherry Moon był nikomu nieznany. Nikt (no dobra, poza kilkoma osobami) nie znał jego tożsamości, nikt nie wiedział, kim był. Nie przeszkadzało mu wtedy tak bardzo, że na dobrą sprawę samego siebie nie znał w pełni. Po prostu wyjątkowy jasnowidz czy może jednak wszechpotężny byt spoza granic tego świata? Kiedy stał na jednym z wielu placów Stellaire i przygrywał obcym ludziom, nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Kimkolwiek był, skądkolwiek pochodził, liczyła się tylko wyimaginowana scena przy ławce, grupka słuchaczy i...
I CO ON TU DO DIASKA ROBIŁ?!
Obrócił gwałtownie głowę, nawet okulary nie zdołały ukryć, że spojrzał prosto na stojącego w pobliżu, choć kawałek dalej od reszty, Dantego, który ewidentnie obserwował grajka. Gdyby nie ciemne szkiełka, spore oprawki i materiałowa maseczka, wszyscy widzieliby na twarzy Cheoryeona niemałe zdziwienie z narastającą w zawrotnym tempie irytacją i zmieszane z cieniem... obawy? Chwila, moment, czy on się bał?! Nie, NIGDY W ŻYCIU! Ta obślizgła ryba nie mogła mu nic zrobić!
Cherry Moon zakończył swój uliczny występ szybciej niż zazwyczaj. Część osób okazała pewnego stopnia rozczarowanie, część po prostu się rozeszła. Ktoś próbował go zaczepić, ale muzyk pospiesznie powiedział, że musi coś załatwić. Gdy widownia go opuściła, a on był spakowany, podszedł prawie idealnie pewnym siebie krokiem do syrena.
— Jeśli przyszedłeś wyjawić moją tożsamość i zrujnować mi reputację, to radzę ci się dobrze zastanowić, bo mam po swojej stronie kogoś, z kim definitywnie nie powinieneś zadzierać!
Pogroził mu palcem, jakby to wcale nie było tak, że znacznie wyższy mężczyzna mógłby go złamać jak zapałkę.
Oczywiście, jego słowa nie wywołały choćby w najmniejszym stopniu pożądanej reakcji. Dante wybuchł krótkim śmiechem, starł z oka wyimaginowaną łzę.
— Jeśli mówisz o Raounie, to wybacz, ale twój wielki wybawca kilka dni temu zostawił cię na łaskę mojej osoby! — ponownie zarechotał, kły błysnęły w tym jakże irytującym półuśmiechu.
Cheoryeon DOBRZE to wiedział! Może nie pamiętał wszystkiego z tamtego dnia, ale nie zapomniał, jak Dante powiedział, że dzwonił do Raouna i tamten zostawił jasnowidza na pastwę losu! Ach, że też nie zdążył mu tego wytknąć! Musiał ten boski irytarz (Cheoryeon słowotwórca) wyjechać pierwszy ze swoją historyjką o Złotoskrzydłych!
Chłopak jeszcze nie dawał za wygraną.
— Ha, może nie wiesz, ale mam teraz po swojej stronie ucieleśnienie chaosu! — znów groźnie zawołał, skrzyżował pewnie ręce na piersi.
Co z tego, że Yonkiemu jeszcze nie ufał w pełni...
— Masz na myśli swoją niewyparzoną gębę? — Dante jednym, szybkim ruchem zdjął z twarzy chłopaka maseczkę, naciągnął i puścił, żeby materiał uderzył niemocno w brodę. — Naprawdę, jakbyś wpadł do wody, to tylko twoja morda unosiłaby się na powierzchni.
ACH, TEN WKURRRRRZAJĄCY TYP!
— Tylko nie dzwoń na skargę — ciągnął dalej syren udawanym tonem wzruszonej kobiety. — Czekaj, ja też mam numer, wezwać wujka Raouna i...?
I oto wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego, ponieważ blondyn nagle zamilkł, nie dokańczając swojej szyderczej wypowiedzi.
Cheoryeon wykorzystał zakrywające go okulary przeciwsłoneczne i przyjrzał się dokładnie mężczyźnie. Zmierzył wzrokiem jego wyraz twarzy, zmrużył nieco oczy. Co się stało? Czemu mimika gościa nagle się zmieniła? Czyżby w ciągu tych paru dni zdążył lepiej poznać Raouna i zrozumiał, że nie powinien z nim zadzierać? Nie, to nie miało sensu. Nawrócił się i uznał, że nie może się tak znęcać nad niewinnym muzykiem? Nie, prędzej Cheoryeonowi skrzydła wyrosną, jak Dante się nawróci. To o co w takim razie chodziło? Czy to było powiązane ze zdarzeniami sprzed kilku dni? Cheory coś mu nagadał? Ale co? Gdyby wszystko pamiętał...
— Nie, stop, wy wszyscy mieszacie mi w głowie — rzucił wtem.
Zdjął okulary i zawiesił je na kołnierzu koszuli, podczas gdy wolną ręką pomasował wewnętrzne kąciki oczu. Wziął głęboki wdech, próbując zebrać myśli. Ostatnio serio za dużo rozmyślał o wszystkim. Potrzebował przerwy od życia. Jakby sprawa z białookimi nie była wystarczającą bombą, to jeszcze dostawał po kostkach od Dantego. I gdzie tu Prawo Równowagi, halo?
Wreszcie się wyprostował, poprawił jeden z pasków od pokrowca na gitarę. Zamrugał raz, a następnie wbił w blondyna złowrogie spojrzenie. W oczach zamajaczył chwilowo jakiś nienaturalny blask, nagły powiew wiatru rozwiał grzywkę, spod której wyjrzało czoło pozbawione opatrunku, ale teraz przyozdobione blizną.
— Jeśli planujesz wykorzystać to, co mówiłem pijany przeciwko mnie — zaczął, starając się brzmieć możliwie jak najpoważniej — to zastanów się jeszcze raz. Nie wiem jeszcze, skąd znasz Raouna, ale wierz mi, lepiej mieć go za sojusznika niż wroga, a ode mnie już się nie odwróci.
Trzy sekundy ciszy.
— A teraz rzucaj koinsa, widziałem, jak słuchałeś mojego występu! — wypalił.
Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, palcami wykonał gest nakazujący wręczenie mu pieniędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz