24 lipca 2024

Od Seymoura do Virgila

Wysiedli na peronie, Seymour westchnął.
Powietrze pachniało tu inaczej – nadciągającym deszczem i wilgocią, uporem skarlałych drzew, ciągnącymi się po horyzont wzgórzami, gniewnym morzem i przelewającą się wśród chmur melancholią. Niby było ciepło, niby pora roku powinna nieść ze sobą słońce, lecz tu, w Thornhaven, tak rzadko się ono pojawiało. Barwy zdawały się przygaszone, zmyte powracającym bez przerwy deszczem, spłowiałe pustką i ciszą.
Sama stacja, relikt poprzedniej epoki, stroszyła się wiechciami trawy, rosnącej wśród spękanych płytek, przerdzewiałymi znakami i ledwie trzymającą się wiatą, resztkami sił chroniącą przed gniewem przyrody. Teraz nie padało, ale Seymour czuł, że zaraz będzie.
— Z wysokości miotły to wygląda trochę lepiej — odezwał się do Vi, szykując ich środek transportu, doczepiając walizkę do nowo zamontowanego uchwytu.
— Już teraz jest bardzo ładnie — odparł rzeźbiarz, popatrując wokół.
— Daj spokój.
— Naprawdę. Ma swój urok.
Seymour westchnął po raz kolejny, przerzucił nogę przez kij. Poczuł, jak Vi wsiada zaraz za nim, a ramiona wilkołaka oplatają się wokół niego, tak, jak zawsze. Odbił się od peronu, miotła wzniosła się wprost w chłód tańczącego wiatru i pustkę zagniewanego nieba.
— Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć — odezwał się Seymour, gdy nabrali wysokości.
— To też. Ale to szczere słowa. Naprawdę mi się podoba.
Smukłe ramiona ścisnęły go mocniej, a gdy Vi nie uzyskał odpowiedzi, kontynuował.
— Wiesz, mi się te widoki kojarzą z tym, co tata opowiadał o literaturze stąd. I na grafice mieliśmy też historię sztuki, omawialiśmy obrazy… — Vi urwał, wtulił nos gdzieś w kark muzyka. — Będzie dobrze.
Seymour sam nie liczył już, które to było „będzie dobrze” wypowiedziane przez Virgila od momentu, gdy postanowili pojechać razem do Thornhaven i stawić czoła rozpierdolowi związanemu z przedstawianiem kogokolwiek jego ojcu. Nastrój Seymoura tańczył niczym płomień na wietrze, przygasając, gdy tylko nawiało mu ponurych, deszczowych myśli, i podnosząc się, gdy Vi osłaniał go swym ciepłem i czułością. Od posiadłości dzieliło ich ledwie parę minut lotu, odwrotu nie było, Seymourowi kończyły się siły i nie był w stanie ukryć już, że do starego zamku leci jak na ścięcie. To on powinien wspierać i pocieszać Virgila, tymczasem zaś ich role kompletnie się odwróciły. Jak zwykle spierdolił.
Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że nie będą tam z Virgilem totalnie sami. Nico nie posiadał się ze szczęścia, że Seymour przyjedzie, jeszcze na dodatek kogoś ma i jest to na tyle poważne, że postanowił przedstawić partnera rodzinie. Muzyk wiedział, że choć jego brat nie robił takiego wrażenia, to można było na nim polegać i mimo rozdawanych na prawo i lewo pogodnych uśmiechów, Nico brał sprawy na poważnie i rzeczowo.
Gdzieś na horyzoncie zamruczała nadciągająca burza, a masyw posiadłości wychynął zza jednego ze wzgórz. Seymour obniżył nieco lot, poczuł, jak dreszcz przebiegł przez ciało Virgila.
— Co to było? — spytał, wtulając się mocniej w jego plecy.
— Bariera. Chroni tereny przed nieproszonymi gośćmi i powiadamia domowników, że ktoś się właśnie pojawił. — Obrócił się nieznacznie do wilkołaka. — Ale lecisz ze mną, więc o nic nie musisz się martwić. Magia tutaj nie zrobi ci krzywdy.
Wypowiedzi ojca to zupełnie inna kwestia.
A potem zawiśli nad głównym placem, połacią historycznego, szarego bruku, rozlanego u stóp jeszcze starszego zamku, groźnego i niedostępnego, przytłaczającego kamiennymi ścianami i wąskimi, strzelistymi oknami. Ciężkie, okute wrota, ozdobione u szczytu tarczą z ciernistym herbem, nie zapraszały do tego, by skorzystać z kołatki, a bluszcz, pokrywający całe skrzydło posiadłości, na pewno był trujący. Pozostałe dwa budynki, niegdyś wozownia i stajnia, obecnie zaś warsztat i garaż mioteł ojca, przycupnęły po bokach posiadłości, niczym dwa uśpione psy wartownicze.
Wylądował tak, jak zawsze, lecz ta otulająca wszystko cisza, ten wieczny bezruch, sprawiały, że dźwięk podeszwy na bruku, szelest jeansów, terkotanie kółek walizki, brzmiały głośno i drażniąco, kompletnie nie na miejscu.
— Zaparkuj — Seymour rozkazał miotle, ta zaś posłusznie odwróciła się w stronę stajni, czmychnęła na przeznaczony sobie stojak.
Z walizką w jednej ręce i dłonią Virgila w drugiej, Seymour ruszył w stronę wrót.
Kołatki nie zdążył nawet użyć. Drzwi otwarły się, gładko i bezszelestnie, poruszone miękką, fioletową magią. Weszli do środka, do sieni, zwykle pogrążonej w zaspanym półmroku, współgrającym z pociemniałym wraz z upływem czasu drewnem, ze starodawną, jedwabną tapetą i grubymi dywanami, łakomie pożerającymi każdy dźwięk. Tym razem jednak sień wcale nie była pogrążona w mroku – wszystkie zaklęte światła płonęły jasną, pozłocistą barwą, rzucając ciepły blask wokoło, sprawiając, że drewno zdawało się lśnić bursztynową barwą, jedwab przypominał rozgrzane słońcem igły drzew, a dywany były niczym barwny mech, pachnący letnim lenistwem i odpoczynkiem. Nico stał na środku, wyszczerzony od ucha do ucha, Mari zaś trwała zaraz obok, potęgując to egzotyczne dla Seymoura uczucie bycia mile widzianym w domu.
Osoby, które pierwszy raz widziały braci razem, najczęściej nie potrafiły ukryć zaskoczenia, bo obaj byli do siebie niemożliwie podobni, będąc jednocześnie tak różni. Dwaj blondyni, szczupli i niebieskoocy, lecz Seymour miał w sobie jakąś surowość i chłód, którego Nicolas był całkowicie pozbawiony. Młodszy z Silverthornów, preferujący wygodne, ciepłe swetry, puchate kapcie i nieforemne spodnie, wyglądał jak jakaś młoda wersja dobrodusznego profesora, u którego można zaliczyć przedmiot obecnością, lecz ten jej nigdy nie sprawdza. Starszy, dla odmiany, wyglądał jak gość, który jest cichy do czasu i spokojny, dopóki ktoś go nie wkurwi, a wkurwianie go było ostatnią rzeczą, której powinien chcieć rozważny człowiek. Chyba tylko Vi wiedział, że to wrażenie o Seymourze to jedynie cienka warstwa lodu, kryjąca ciepłe i miękkie wnętrze, którego muzyk nie pokazywał prawie nikomu.
Nico podszedł bliżej, jeszcze szerzej wyszczerzył się do Seymoura, klepnął go w ramię w geście przywitania. A potem jego uwaga skupiła się na Vi, szafirowe oczy rozbłysły za zasłoną szkieł.
— Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że nas odwiedziłeś — powiedział, kordialnie potrząsając dłonią wilkołaka. — Jestem Nicolas, ale mów mi Nico. A to moja narzeczona, Mari.
— Miło mi — odparła czarodziejka, przejmując dłoń Vi i też mocno ją ściskając. — Siri zaraz zabierze waszą walizkę. Jesteście głodni?
Seymour zdążył cokolwiek odpowiedzieć, poleciało trochę typowych jego wypowiedzi, trochę żartów Nico, przekładanych pogodnymi wtrąceniami Mari, gdy z bocznego korytarza wychynęła Siri.
— Hej, Siri.
— Witaj, paniczu Silverthorn.
Golem, plastalowy twór spowity runiczną magią Silverthornów, doskonale zaprojektowany do wykonywania wszelkich prac domowych, których czarodziejom nie chciało się robić samodzielnie, zręcznie podreptał w kierunku walizki. Teleskopowe ramiona, niby ludzkie, ale ulepszone, do tego tułów, niby też o znajomym kształcie, ale jednak inny, do tego ta lustrzana twarz, nieprzypominająca niczego żywego. Jedynym ludzkim elementem był fartuszek, schludnie wykrochmalony i wyprasowany, z pojedynczą kieszonką mieszczącą pęk staroświeckich kluczy, otwierających zamknięte, spowite mrokiem, kurzem i prześcieradłami pomieszczenia.
— Siri, to jest Virgil Moeris — powiedział Seymour. — Jest naszym gościem.
Coś zawibrowało we wnętrzu Siri, światło pomknęło wzdłuż runicznych splotów, coś kliknęło w środku.
— Zrozumiałam. Virgil Moeris, status gościa.
— Siri, zanieś walizkę do mojej sypialni.
— Tak, paniczu Silverthorn.
Nico zerknął na Virgila, oczy zabłysły, szukając tego typowego zaskoczenia i niedowierzania na widok stworzenia rozumiejącego ludzką mowę, niebędącego jednak niczym żywym ani rozumnym.
— Pierwszy raz widziałeś golema w akcji? — spytał, gdy Siri złapała walizkę, następnie zaś pozbawionym niepotrzebnych gestów ruchem skręciła w stronę schodów.
— Seymour mi trochę o nich opowiadał — odparł rzeźbiarz, lecz pokręcił głową. — Ale zobaczyć jednego na żywo to zupełnie co innego.
Nico parsknął śmiechem, Mari przechyliła lekko głowę.
— Mnie też na początku zatkało, nie martw się. — powiedziała, trąciwszy Vi ramieniem. — Łatwo się przyzwyczaić. Szczególnie, jak chcesz się napić herbaty, a nie chce ci się wstawać do kuchni.
Potem poleciało jeszcze trochę pytań o to, czy są zmęczeni po podróży, czy chcą trochę odpocząć, czy może nastrój jest na to, żeby zaraz usiąść do stołu, bo Cortana specjalnie trzyma całą pieczeń w piekarniku, taką z pomarańczami, bardzo dobrą, no wiadomo, że jest ciepło, ale w Thornhaven to zawsze pogoda w kratkę, więc taka pieczeń…
— Ojciec w Kuźni? — zagadnął w końcu Seymour.
— Nie, siedzi teraz w…
— Więc to musi być Virgil.
Głos, chłodny i władczy, ozwał się gdzieś z góry, ze szczytu tych reprezentacyjnych schodów dekorujących sień, obramowanych rzeźbioną balustradą, rozświetlonych magicznym światłem.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w tamtą stronę.
Ojciec stał w blasku magicznej lampy, światło kładło się na siwiejących na skroniach włosach, wydobywało jeszcze więcej surowości z i tak ostrych rysów. Seymour zmarszczył brwi. Wyglądali zajebiście podobnie i to się byłemu czarodziejowi nigdy nie podobało. Cedric przypominał taką jego wersję, którą Seymour miał się w końcu stać – mężczyznę skupionego wyłącznie na pracy i na przyszłości rodu, który zapomniał, czym jest uśmiech i radość, którego każdą minutę życia wypełniała praca i jakieś produktywne zajęcia. Oblicze Cedrica przypominało marmurową rzeźbę, lecz nie taką ciepłą, miękką i pełną życia, jak tamten łowca i wilk, którego rzeźbił Vi. Nie, Cedric był raczej lodowatym, raniącym dłonie kamieniem, promieniował swą szlacheckością na tyle mocno, że Seymour był przekonany, że gdyby ojciec skaleczył się w palec, z rany pociekłaby błękitna ciecz.
Szafirowe spojrzenie spoczęło na biednym Virgilu, wilkołak instynktownie zrobił krok do tyłu.
— Nie martw się, ogarniemy go — powiedział Seymour na tyle cicho, by słowa wychwyciły tylko te wrażliwe, wilcze uszy, a dłoń muzyka spoczęła w dole pleców, dodając mężczyźnie otuchy.
Tymczasem zaś Cedric podjął wędrówkę w dół schodów, wybierając relatywnie szybkie tempo, lecz i ono miało w sobie to szlacheckie dostojeństwo, którego sam Seymour tak starannie starał się pozbyć. Niby muzyk nie był sam, niby miał do pomocy brata i jego narzeczoną, ale w postawie ojca było coś takiego, że Seymour nagle mocno zwątpił w sens całego przedsięwzięcia.
— Miło mi pana poznać — odezwał się Vi, gdy Cedric zstąpił do ich poziomu, podszedł bliżej.
— Mi również miło.
Głowa rodu Silverthorn wyciągnęła dłoń, smukłą, może nieco żylastą, okrytą złotem szlacheckich tatuaży, zdolnych przywołać magię i stworzyć pozór życia tam, gdzie był jedynie zimny metal i martwy kryształ. Vi uścisnął ją, metaliczne spojrzenie błądziło po twarzy, po sylwetce.
— Nicolasie, zaprosiłeś już naszego gościa na obiad? — spytał ojciec, nim ponownie zwrócił się do Vi. — Mam nadzieję, że podróż nie była bardzo męcząca… Seymour pewnie przewiózł cię na miotle?
— Tak, od stacji kolejowej — odparł Vi.
— Od stacji kolejowej.
Niby ojciec nie zabarwił słów rozczarowaniem, jedynie zamyśleniem, lecz wystarczyło, by Seymour spiął się w sobie, poczuł się połajany, jakby znów nie sprostał oczekiwaniom, znowu zawiódł. Już otworzył usta, by coś powiedzieć, zaprotestować, bronić się, gdy Vi wpadł mu w słowo.
— Tak. Prosiłem go, żebyśmy pojechali pociągiem.
Cedric rzucił mu niewiele mówiące spojrzenie, potem zaś włączył się Nico, wspominał coś o tym, że nie ma co stać w sieni, niech wszyscy pójdą już do salonu i że ta pieczeń, trzymana przez Cortanę w cieple, to zaraz kompletnie wyschnie, nie będzie już taka dobra. Jeszcze trochę słów, w końcu całą grupą ruszyli tym korytarzem prowadzącym w bok, zupełnie gdzie indziej, niż Siri zniknęła z walizką.
— Seymour? — spytał cicho Vi.
— Hm?
— Gdzie jest Jarvis?
— Jarvis? — odezwał się Cedric, rzucając spojrzenie przez ramię. — Wszędzie. To nasz genius loci. Seymour na pewno ci o nim opowiadał, prawda?
— Tak — odparł Vi odważnie. — Dlatego chciałem go poznać.
Głos Jarvisa dobył się tak, jak zawsze – zewsząd i znikąd jednocześnie, jakby jego źródłem były same kamienne ściany posiadłości.
— Witaj, paniczu Moeris. Wybacz, że nie przywitałem się od razu. Zatrzymały mnie… inne obowiązki.
— Przyznaj się, po prostu spałeś — wtrącił Nico.
— Odpoczynek jest witalną częścią każdego planu dnia. Bez niego nie byłbym w stanie pełnić swojej funkcji.
Nico parsknął śmiechem, Mari pokręciła głową, Seymour zaś zerknął na Virgila. Nieokreślony wyraz malował się na twarzy wilkołaka.
— Jarvis to nie człowiek? — spytał, pochylając się nieco w stronę swojego czarodzieja.
— Nie. Dlaczego?
— Nie, nic…
Tymczasem zaś cała grupa dotarła w końcu do salonu – jednego z wielu, ten jednak był używany, odkurzony i zadbany, nie zaś skryty pod prześcieradłami, gdy nie było wystarczająco dużo osób, by w nim zasiadać. Podłużny stół mógłby z powodzeniem gościć i trzydzieści osób, i ta grupa, składająca się ledwie z pięciu, wyglądała dziwnie marnie i skąpo, nawet, jeśli rozsiedli się u samego szczytu stołu.
Cortana zaraz wychynęła z kuchni, Cedric przejął na siebie obowiązek wydawania jakichkolwiek poleceń, golem zaś, przywykły do brzmiącego złotą magią głosu, zakrzątał się w przyległej kuchni. Nie wiedzieć kiedy, przed wszystkimi pojawiły się misy, by umyć dłonie, a potem blat zapełnił się parującymi półmiskami pełnymi doskonale przygotowanego jedzenia.
Nico zarzucił jakiś luźny temat, nakładając Virgilowi ziemniaków, zdobne sztućce dźwięknęły delikatnie o porcelanę. Cedric zdawał się nieco zamyślony, popatrując na własny kieliszek, wypełniony zwykłą, źródlaną wodą i nie biorąc specjalnie udziału w rozmowie, pozwalając Seymourowi, Nico i Mari zabawiać ich gościa przeróżnymi tematami. Seymour zdążył się wręcz nieco rozluźnić i niewiele brakowało, by zapomniał, jaki stwór siedzi u samego szczytu stołu, nim ojciec się nie odezwał, jednym zdaniem burząc wesoły spokój posiłku.
— Jak się poznaliście? — spytał, niby spokojnie, lecz głos momentalnie położył kres wszelkim rozmowom, a rodzinny obiad w okamgnieniu zmienił się w coś na kształt ważnego egzaminu.
Vi z trudem przełknął kęs pieczeni.
— Dzięki wspólnemu znajomemu — odpowiedział, a Seymourowi wcale się nie wydawało, że głos wilkołaka brzmiał na nieco spięty. — Dante, ten mój znajomy, robił wcześniej stroje dla Voxa i zaproponował Norbertowi, że jeśli trzeba będzie zrobić też okładkę, to zna do tego odpowiedniego artystę… I tak zapoznałem zespół. Potem wszystko potoczyło się samo – poszliśmy razem na miasto, całą grupą, a my z Seymourem po prostu złapaliśmy bliższy kontakt.
— Rozumiem.
Seymour mocniej zacisnął dłonie na sztućcach. Niby ojciec nic nie powiedział, ale w powietrzu czuć było, że nie jest zadowolony z odpowiedzi. Vi zajął się okładką, bo ktoś go polecił, a nie dlatego, że wygrał w jakimś arbitralnym konkursie, przeszedł przez casting, albo jego portfolio okazało się najlepsze. Pozycji nie zdobył uczciwie, więc na nią nie zasługiwał, proste.
— Seymour niewiele o tobie mówił — podjął Cedric, Seymour zaś nie mógł być już bardziej spięty. — Nie wspominał też nic o twojej rodzinie.
— Em… tak? — wtrącił Vi, gdy starszy czarodziej zrobił lekką pauzę.
— Poznanie rodziny też jest ważne — Mężczyzna rzucił mu spojrzenie znad talerza. — Czym zajmują się twoi rodzice?
— Przyszło ci kiedyś do głowy, żeby… — zaczął gniewnie Seymour, lecz Nico zaraz wpadł mu w słowo.
— Tato, Vi wygląda na wystarczająco zestresowanego. Może porozmawiamy o czymś innym? — zwrócił się do Virgila. — Słuchałeś Voxa już wcześniej, czy…
— Czy z twoją rodziną jest coś nie tak, że to taki drażliwy temat?
— Poważnie?! — Seymour dźwięknął sztućcami o talerz.
Vi momentalnie położył mu dłoń na nadgarstku, pokręcił uspokajająco głową.
— Seymour, spokojnie… — wilkołak zwrócił się do Cedrica. — Nie, nie mam oporów przed tym, żeby porozmawiać o mojej rodzinie — posłał mężczyźnie uśmiech. — Właściwie to wręcz przeciwnie, jesteśmy bardzo blisko – odwiedzam ich, kiedy tylko mogę. Moja mama, Magia Polla, jest dyrektorką jednego z większych liceów w Stellaire, a tata, Lorenzo, jest profesorem języka novendyjskiego i wykłada na Uniwersytecie w Stellaire. Mam jeszcze brata, Valeriusa – jest na aplikacji prawniczej, pracuje w kancelarii. Do tego dochodzą jeszcze moi wujkowie, Dorian i Alejandro. Mają troje dzieci, Bonifacię, Bertolfo i Basileo, no i jest jeszcze babcia Helojza… Na święta robi się gęsto — zakończył z uśmiechem.
— To faktycznie duża rodzina. Czy ktokolwiek włada tam magią?
— Um… nie? Wszyscy członkowie mojej rodziny to wilkołaki — powiedział Vi.
— Rozumiem.
Seymour westchnął czując, że ponownie – odpowiedź nie zadowoliła ojca. Wolałby pewnie włączyć do rodu kolejną rodzinę czarodziejów. I tak, jak to parcie na manę i zaklęcia wkurwiało muzyka, tak serce ściskało się lekko, bo ojciec nigdy nie myślał o żadnych związkach jako o czymś krótkim i przelotnym. Wiele można było powiedzieć o Cedricu, lecz relacje swoich dzieci brał całkowicie na poważnie.
— Mówiłeś, że zajmujesz się grafiką, prawda?
— Tak, pracuję jako…
— Rzeźbisz.
To nie było pytanie, tylko stwierdzenie faktu. Vi spojrzał ze zdziwieniem na Cedrica, uśmiechnął się lekko.
— Tak, to moje hobby…
— Poznałem po dłoniach.
Cedric wrócił uwagą do swojego talerza, na moment zapadła cisza. Nico podjął próbę zaczęcia jakiegoś luźniejszego tematu, niestety przegrał z kretesem.
— Myśleliście już o dzieciach?


Seymour powitał wieczór z głębokim westchnieniem ulgi. Vi, po całej tej rozmowie z Cedrikiem, wyglądał tak, jakby ktoś kazał mu przebiec maraton, a potem jeszcze przekręcił przez maszynkę. Wilkołak runął na gargantuiczne łóżko w sypialni Seymoura, nie znalazłszy w sobie nawet sił na to, by skomentować baldachim, ciężkie zasłony, olbrzymie szafy, zdobione lustro, rozległe biurko czy obecność wielkiego, pluszowego wilka, wtulonego w sam róg łóżka. Rzeźbiarz zapadł się w haftowaną kapę, westchnął głęboko. Seymour zaraz wyłożył się zaraz obok, otoczył mężczyznę ramieniem.
— Żyjesz?
— Żyję — Vi wtulił się w jego pierś. — Ale to pytanie o dzieci to mnie zastrzeliło.
Muzyk wtulił usta w ciemne loki.
— Nie myśl o tym. Ojciec ma popierdolone patrzenie na świat i jedyne, o czym myśli, to jak ogarnąć więcej czarodziejów, żeby zmajstrowali mu nowe golemy.
Poczuł, jak Virgil kiwa głową.
— Dobrze, że Nico obrócił to w żart.
— To by się źle skończyło bez ich dwójki — westchnął Seymour.
Vi mruknął coś pod nosem, poprawiając się w ramionach muzyka.
— Seymour?
— Hm?
— Myślisz, że w miarę dobrze mi poszło?
Były czarodziej przyciągnął go bliżej do siebie, choć bliżej się już na dobrą sprawę nie dało, więc po prostu ścisnął go ze wszystkich sił, przewrócił na siebie, poczochrał ciemne włosy.
— Chuj z tym, czy ci dobrze poszło, czy nie, Vi — powiedział twardo. — Ojciec sobie może mówić i myśleć, co mu się podoba, ale na koniec dnia jesteś mój i nic nikomu do tego. Jak ktoś ma z tym problem, to może wziąć i wypierdalać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz