Tak dla jasności – on nie chciał upić gówniarza, na pewno nie celowo.
Owszem, nie powstrzymał Cheemsa przed wzięciem złego kufla, nie uświadomił chłopaka w jego pomyłce ani tym bardziej nie zabrał mu tego piwa, gdy jeszcze było w nim parę łyków i może, ale tylko i z dużym naciskiem na może, jego zawadiacka natura pomieszana z uwielbieniem do chaosu czerpała z obecnej sytuacji niesłychaną radość.
Charakterystyczny półuśmiech pojawił się na syrenich ustach, w każdym swym atrakcyjnym calu daleki od niewinności bądź skruchy.
— Cheems? — Pstryknął młodego w czubek głowy, lecz otrzymał jedynie niemrawe machnięcie ręką, wyglądające jak próba odgonienia komara. Dante parsknął kpiącym śmiechem. — No nie żartuj, chłopie.
Podparł łokieć na blacie, policzek na dłoni, nogę przerzucił przez kolano i objął spojrzeniem jasnowidza, który po kilku minutach w barze oraz czteroprocentowym piwie wyglądał gorzej niż niejeden piątkowy imprezowicz po przejściu przez całe menu shot baru. Gdyby krawiec wiedział, że to się tak skończy to by… nie zmienił swojej decyzji, bo właśnie uciszył Cheemsa na dłużej, niż wydawało mu się to możliwe. Naprawdę, on musiał chyba przez sen krzyczeć, inaczej jego organizm przestawał normalnie funkcjonować. Jak ta siostra z nim wytrzymywała?
Od niechcenia już sięgnął po to bezalkoholowe, żeby w czymkolwiek umoczyć pysk, a wtedy coś mignęło przelotnym odbiciem światła żarówki w kącie oka. Dante odruchowo wychylił się do przodu, z wampirzą szybkością złapał spadający telefon. Zerknął na Cheemsa, wciąż pogrążonego w błogiej nieprzytomności i nieświadomego, że właśnie zrobił sobie dług. Zamiast „dziękuję” chłopak burknął coś o zakłamanych dziennikarzach.
— Cholerny krzykacz… — mruknął syren, obrócił urządzeniem w dłoniach. Nie zablokowało się, lista kontaktów stała przed nim otworem.
Właściwie to skąd Raoun znał tego darmozjada? I dlaczego akurat to on był pierwszą osobą, do której Cheems chciał wysłać krawca na dywanik? Nie przypominał sobie, żeby z dobroci duszy doktor Noir założył w ostatnim czasie ośrodek dla ześwirowanych jasnowidzów. Bez dłuższego namysłu Dante wcisnął słuchawkę. Z każdym kolejnym sygnałem nabierał przekonania, że zaraz go wrzuci do skrzynki pocztowej.
— Czego? — odezwał się w końcu znajomy lekarz.
— Od kiedy robisz za opiekunkę? — rzucił tym irytująco słodkim głosem, złapał kufel za ucho.
— Dante? Gdzie Cheems?
Prawie się opluł, usłyszawszy Raouna, jego lekko zmieniony ton, brzmiący bardzo dziwną nutą, bo zmartwioną.
— O, kurwa! — zawołał, barman rzucił mu ganiące spojrzenie. Dante nawet go nie zauważył. — Ty się serio nim przejmujesz!
— Weź, mi tu nie pierdol! — warknął błyskawicznie drugi mężczyzna.
— Nie, nie. — Pokiwał palcem w powietrzu, jakby Raoun siedział przed nim i mógłby mu cokolwiek udowodnić. — Ja bardzo dokładnie stwierdzam fakty. — Lekarz coś się żachnął, burknął na syrena, ten prychnął w odpowiedzi, kręcą głową na myśl o tym nieoczekiwanym duecie. — Zdechnął mi po jednym piwie i chciał do ciebie popędzić, się poskarżyć — odparł, uciszając na moment Raouna.
— Upiłeś go?
Dante wywrócił oczami.
— Co jeśli tak?
— Jak ty w ogóle z nim wylądowałeś w jednym pomieszczeniu?
— A skąd ty go znasz?
— Długa historia.
— Opowiesz mi i Octavii przy winie.
Raoun westchnął, w tle zadźwięczały klucze.
— Przyjadę po niego.
— Siedź na dupie — polecił mu syren, zerknął na Cheemsa. Chwycił go za ramię, w miarę posadził z powrotem na krzesełku, gdy chłopak zaczął się niebezpiecznie przechylać w bok. — Sam zaniosę do domu te zwłoki.
Jeszcze przez chwilę musiał przekonywać lekarza, że tak, wszystko na pewno w porządku, Cheems wyląduje bezpiecznie w łóżeczku, Dante może przekazać od Raouna buziaka w czółko gówniarza na lepsze spanie, czego natychmiastowym skutkiem było rozłączenie się przez mężczyznę. Syren parsknął śmiechem, zapłacił barmanowi za oba piwa, po czym wrzucił sobie chłopaka na plecy – jego chude ręce luźno opierały się o bokserskie barki, za nogi podtrzymywały go duże dłonie. I w ten oto sposób wielki, krzyczący wojownik, obrońca swego tytułu najlepszego jasnowidza na rynku i muzykanta pokroju dawnych gwiazd radiowych, został wywieziony z baru przez swego wroga, nim oboje zdążyli choćby rozgrzać się na bojowych pozycjach.
Dante podjął niespieszny spacer, na pamięć, a raczej więcej na wyczucie, próbując dotrzeć z powrotem pod dom Cheemsa. Chłopak pochrapywał, mamrotał niezrozumiałe rzeczy przez sen (dlaczego tak często wracał do tematu tragicznej śmierci?), ale syren zdążył ochłonąć trochę na świeżym powietrzu, teraz jego nieoczekiwany pasażer, pijany, to potulny jak baranek, nie przeszkadzał mu aż tak bardzo.
I chuj strzelił cały ten spokojny spacerek, gdy zwiotczałe ramiona nagle ożyły, zaciskając się na szyi Dantego, a senne pomruki zmieniły się w ogłuszający wrzask.
— JA JESZCZE STOJĘ TRENERZE!
Krawiec zatrzymał się, wymownie podrzucił chłopakiem na swoich plecach.
— Krzyknij mi znowu do ucha i lecisz na bruk!
— Gdzie… — Głowa Cheemsa się zachwiała, ręce mocniej ścisnęły szyję, pociągnęły za włosy. Dante zgrzytnął zębami. Może jednak trzeba było pozwolić Raounowi przyjechać. — TYYY?
— Powiedziałem coś!
— Co z Raounem? Dzwoniłem do… — Urwał chłopak, słysząc krótki śmiech syrena.
— Zostawił cię na mojej łasce.
— TEN STARY… — Kły błysnęły groźnie w mroku, krawiec się wyprostował, poluźnił chwyt na nogach jasnowidza. — AAAAAAA! Dobra! Nie puszczaj! Nie! — pisnął tamten, łapiąc tym razem barki, a nie złote loki.
— Do ciebie idziemy, uspokój się — odparł, poprawił sobie Cheemsa na plecach. Obcasy zastukały ponownie o chodnik.
Smark nie skomentował, westchnął jedynie, zmarnowany i zmęczony.
— Wszystko się kręci… — mruknął, opierając czoło o syrenie ramię.
— Nie zrzygaj mi się we włosy.
— A na złość ci tak zrobię.
Skubanemu dalej chciało się pyszczyć.
— Czyli chcesz na bruk?
Niewyraźnie prychnięcie miało w sobie cień bunty, ale jasnowidz nie podniósł go otwarcie.
— Gdyby tylko boskie ciało… ono… z nim to się nie da tak… — Znów zaczynał gadać od rzeczy, jakby ten niesławny wypadek wpłynął na jego głowę mocniej, niż na to wyglądało.
— Boskie ciało to się na siłce robi.
Cheems dźgnął go lekko palcem w ramię.
— Masz bardzo orga… orgo…
— Ograniczone?
— Ograniczone! Myślenie! Bez… kreatywności!
Zaczynał nabierać wprawy Zapałki we wywracaniu oczami.
— Mów mi tak jeszcze.
— Wiesz, ile ja piosenek napisałem? — Zwłoki zdecydowały się ożyć trochę, podciągnąć na jego barkach. — Ile tekstów?! Ty tyle pewnie w swoim całym życiu nie przeczytałeś! A teraz co… Biedaaa…
— Co bieda?
— No bieda! Nic nie mogę tworzyć! To znaczy, mogę, ale… Ten twój rybi móżdżek i tak by nie zrozumiał…
— Nie wiem, czy nawet chcę.
— Nie doceniłbyś sceny… — kontynuował Cheems, jak gdyby Dante nic nie powiedział. — I tego, jak tłum krzyczy moje imię!
Syren spróbował sobie wyobrazić stadion choćby w jeden czwartej wypełniony taką ilością ludzi, którą zbierały koncerty Voxa, skandujący o bis w wykonaniu Cherry’ego Moona. Chyba by się popłakał ze śmiechu, widząc coś takiego na żywo.
— Kurwa, aż takie pranie mózgu ludziom zrobiłeś? — parsknął.
— Pal trampki!
Ostatnia obelga wykorzystała resztki nagłego przypływu energii, Cheems przebąknął coś pod nosem i umilkł, a Dante szedł dalej, trochę śmiejąc się w duchu dalej z chłopaka, trochę zerkając uważniejszym okiem na okolicę. Autobus wychynął zza zakrętu, leniwie przejechał obok nich, na tę krótką chwilę robiąc im za jedyne towarzystwo. W tle nieustannie bawiło się miasto, autostrady szumiały samochodami zmierzającymi do swoich domów za miastem, lecz tutaj, wśród pojedynczych, zestarzałych budynków i niewysokich bloków, łatwo było poczuć się samotnym w wielkiej stolicy, nawet jeśli dopiero latarnie miały się zapalić. Przypominało mu to w jakimś stopniu dzielnicę, na której mieszkał z Basharem, choć zdecydowanie brakowało tej aury zagrożenia i wymierzonego w nieosłonięte plecy spojrzenia ciemnego elementu, pochowanego za bramami. Przez instynktownie napięte i gotowe do działania barki przeszła fala rozluźnienia.
— Bieda i praca, i kasa, a kiedyś to było… — Zerknął na Cheemsa, przeżywającego chyba kolejne załamanie.
— A na uczelnię jakąś nie chodzisz? — zapytał, interesując się bardziej bełkotem jasnowidza.
— Suyeon chodzi…
— No tak, ciebie by pewnie wyrzucili.
— Kochaliby mnie! — oburzył się błyskawicznie.
— Pomyliłeś słowa, to się mówi, że ktoś ciebie nienawidzi.
Wyszli na jakąś większą ulicę i, o dziwo, dom chłopaka zamajaczył na horyzoncie, przez okno na piętrze wylewało się łagodne światło lampki biurkowej. Syren zmierzył wzrokiem budynek, zmarszczył przelotnie brwi. Chyba nie była jeszcze na tyle późno, żeby wszyscy…
— A rodzice? — zagadnął.
— Co rodzice?
— No jak tak musisz ciężko pracować i oszukiwać ludzi, to co z waszymi rodzicami?
Cheems odpowiedział mu błyskawicznie.
— Nie ma. Poof! Byli i nie ma — mruknął nieco ciszej, po czym dodał z kwasem w głosie, jakiego Dante wcześniej nie słyszał. — Beznadziejny sierociniec…
Zawahał się. Ten pierwszy raz w kontakcie z jasnowidzem nie odbił od razu piłeczki. Spodziewał się paru scenariuszy, ale nie konkretnie tego, rzuconego dość luźno, jak nowinę o zamkniętym sklepie. Współczucie, szczere oraz nagłe, przebiło się przez warstwę irytacji i kpiny. Dante zerknął raz jeszcze na chłopaka, a ta szydercza iskra zniknęła na dnie błękitu.
— Przykro mi.
— Kłamiesz — rzucił Cheems bez głębszych uczuć złości czy smutku, jakby chcąc powiedzieć, że syren nie musi zmuszać się do mówienia oczywistych formułek.
— Nie kłamię — odparł, wzruszając lekko ramionami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz