29 lipca 2024

Od Bashara do Dantego

W połowie uprzątnięty stół pozostał zapomniany, z tymi dwiema butelkami nieotwartego wina i wciąż stojącymi na nim kieliszkami. Z kuchni dobiegały jakieś pojedyncze szczęknięcia porcelany i metalu, jakieś szuranie, dźwięk odkręcanej wody, zamykanych szafek. Chwila oddechu przed kolejną rundą walk była potrzebna obu drużynom.
Bashar przysiadł na kanapie, Dante zaraz zajął miejsce obok. Otoczył mężczyznę ramieniem, a ciężki album ze zdjęciami rozsiadł się na wtulonych w siebie kolanach. Syren kręcił się jeszcze przez chwilę, starając się zarówno obejmować Bashara, jak i podtrzymywać album i dobrze widzieć zawarte w nim zdjęcia. Lekarz uśmiechnął się kątem ust, oparł mocniej o bok, ułożył skroń na silnym barku. Tak, teraz było idealnie.
— To te z Solmarii — powiedział Dante, otwierając album. — Nie pierwszy raz tam jesteśmy, ale tu jestem już na tyle duży, że cokolwiek pamiętam, to mogę ci poopowiadać.
Bashar popatrzył na zdjęcia. Niektóre były nieco poruszone, inne zrobione za bardzo pod słońce, któreś składało się głównie z odbłysków światła na powierzchni wody. Stare, obramowane tym charakterystycznym pasmem prześwietlonego koloru, lecz mimo wszystkich tych niedoskonałości, miały w sobie niepowtarzalny urok. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że to było dzięki nim, bo tak dobrze widać było, kiedy zdjęcie zrobiono szybko, bez przygotowania, byle tylko uchwycić ten ulotny moment, byle zamknąć kruche wspomnienie na kliszy aparatu.
Przytłaczająca większość zdjęć przedstawiała małego Dantego, złotowłose szczęście, rozbrykane i roześmiane, na tle miriadów solmaryjskich widoków. Oto Dante siedział przy stole, ledwo dosięgając do blatu, ale nie przeszkadzało mu to w tym, by ubrudzić całą buzię kawałkiem zajadanej ze smakiem pizzy. Albo Dante przy fontannie, z zaciekawieniem popatrujący w usianą srebrnymi monetami głębię, próbujący sięgnąć drobną dłonią tego plującego wodą, kamiennego morskiego stwora. I kolejna fotografia, na której Bashar zrobił lekką pauzę.
Oto Dante, w swej syreniej formie, wynurzał się właśnie z morskiej toni, i wsparłszy łokcie na nagrzanej słońcem skale, prezentował trzymaną w dłoniach muszę. Przemożnie różowa, ekstrawagancko zawinięta, stanowiła łup, o który musiał pewnie walczyć z jakimiś podwodnymi krabami. Jasne włosy spływały gdzieś na plecy, rekini ogon, w dziecięcych latach bardziej różowy, niż szary, i do tego jeszcze uśmiech – szczerbaty, od ucha do ucha, pełen niczym niezmąconego, niewinnego szczęścia i dumy z osiągnięcia, błyszczącej w tych charakterystycznych, mroźnobłękitnych oczach. Bashar uśmiechnął się mimowolnie.
— Wyglądasz dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem — powiedział, napierając lekko na bark Dantego.
— Poważnie? Z tymi wszystkimi szczerbami?
— Z tym uśmiechem — odparł Bashar. — Spójrz, jaki jesteś szczęśliwy. Uśmiechasz się dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy idziemy razem na bazarek, albo jak razem gotujemy, czy jak przychodzę po ciebie na trening, albo jak przynosisz mi książki z biblioteki. I ten gest? To trzymanie muszli? Dokładnie w ten sam sposób dałeś mi muszlę, którą mamy teraz na komodzie.
Dante siedział przez chwilę w ciszy, trawiąc jego słowa, nim bokserska dłoń, teraz wcale nie taka drobna, pulchna i dziecięca, zacisnęła się mocniej na jego boku, przyciągając lekarza jeszcze bliżej.
— Tak, chyba w ten sposób wygląda mój uśmiech.
Bashar wyciągnął dłoń, pogłaskał policzek syrena.
— Tak powinieneś wyglądać zawsze, gdy się uśmiechasz, Dante — złożył pocałunek gdzieś w kąciku jego ust — bo to twój uśmiech z głębi serca.


Do domu wrócili taksówką, Bashar zaś czuł, że wyczerpał limit słów, cierpliwości, powściągliwości i uprzejmości, przewidziany dla niego na cały tydzień. Siedzieli w końcu do późna, pływając wśród tematów, a demon pozostawał czujny i zawsze gotów do tego, by skutecznie zdusić w zarodku każde zarzewie konfliktu, nie dopuścić, by jakaś zabłąkana iskra puściła z dymem wszystko to, co udało się im zbudować. Przeglądając album ze zdjęciami, dali Sappho i Tris czas, by przyjęły wszystkie nowości, których dowiedziały się o Dantem podczas obiadu, lecz wiadomo, że takich rzeczy nie przyjmuje się od razu i bezkrytycznie, trzeba czasu na oswojenie się z nową rzeczywistością. Bashar dzielił czas i uwagę między siedzącego u jego boku Dantego, gotowego ponownie zetrzeć się z pochylającą się nad stołem Sappho, a obie kobiety, na zmianę próbujące znaleźć jakąś lukę w obronie demona i starające się dostać do kruchych fragmentów, mogących potencjalnie stać się przyczyną, dla których jego związek z Dantem się rozpadnie.
Nie znalazły niczego takiego.
Trudno jest znaleźć coś, czego nie ma, bo szukały przecież wśród zupełnie zwykłych i przyziemnych spraw – co go do Dantego przyciągnęło, o czym oni w ogóle rozmawiają, czy mają jakieś wspólne zainteresowania, czy Dante nadal włóczy się po klubach… Tak, to ostatnie było chyba najbardziej problematyczne, bo skoro Dante wychodził gdziekolwiek sam i wracał o najdziwniejszych porach, to wniosek o tym, co w tym czasie robił, mógł być tylko jeden. Demon i na taki atak się przygotował, pozwolił mu rozbić się o mur niezachwianego zaufania i zrozumienia, którymi obdarzał swojego syrena.
Bashar siedział w taksówce w milczeniu, przymykając oczy i tylko czasem popatrując na przemykające za oknem widoki, na wysokie budynki Stellaire, barwne reklamy i neony, rozświetlone okna i mrugające do niego latarnie. Musiał przyznać, że część wypowiedzi przewidział, że może się pojawić, lecz nie posądzał Sappho o bycie aż tak okrutną albo bezpośrednią, tymczasem zaś matka Dantego nie miała żadnych oporów przed tym, by bez pardonu dotknąć kwestii, których na pierwszym wspólnym obiedzie nie powinno się dotykać. Nie w taki sposób. Dobrze, że mimo wszystko zastanowił się, jak ewentualnie poradzić sobie z czymś takim.
W końcu Bashar przechylił się lekko, oparł skroń na barku Dantego, palcami odnalazł jego dłoń.
— Dobrze nam poszło — podsumował.
— Tobie poszło zajebiście — odparł Dante, skłaniając ku niemu głowę, mrucząc cicho, z ustami wtulonymi w ciemne kosmyki. — Nawet nie wiedziałem, że tak się da. One obie szukały zaczepki, normalnie od wejścia do domu próbowały znaleźć coś, żeby się do tego dopierdolić i udowodnić mi, że jestem dokładnie taką porażką, za jaką mnie mają.
— Ale niczego nie znalazły, bo niczego tam nie było. Nie jesteś porażką, to po pierwsze. A nasz związek nie jest przypadkiem, układem, zabawą ani czymś przelotnym.
Taksówka skręciła, kierowca stuknął w nawigację, zwolnił.
— Teraz tutaj w prawo — pokierował go Bashar.
— Tutaj? — mężczyzna spytał z powątpiewaniem.
Byli już na tyle blisko domu, że co trzecia latarnia działała, asfalt ział dziurami, a w ciemnej głębi bram błyszczały nabiegłe krwią oczy i do połowy opróżnione butelki.
— Pan się tutaj zatrzyma, wysiądziemy — powiedział Dante, na co taksówkarz uśmiechnął się z ulgą.
Błyskawicznie znalazł miejsce przy chodniku, odwrócił się do swoich pasażerów z terminalem, a gdy tylko zapłacili i wysiedli, samochód niemal zdematerializował się, tak szybko zniknął za zakrętem. Chwilę później Dante i Bashar szli spacerem w stronę domu, trzymając się za ręce. Dante rozpiął koszulę pod szyją, bo choć wybrał tak luźną, to atmosfera w domu Sappho była wystarczająco przytłaczająca i dusząca, by i ten biały kołnierzyk wydawał się zbyt ciasny. Nawet Bashar pozwolił sobie poluźnić krawat, rozpiąć guzik pod szyją, a marynarka, do tej pory starannie dopasowana do ramion i sylwetki, leżała teraz przewieszona frywolnie przez syrenie ramię. Nie mieli daleko, lecz te parę przecznic do przejścia, ten półmrok i względna cisza okrywająca podejrzane zaułki, pozwoliły obojgu dodatkowo odpocząć, rozluźnić też i myśli, poczuć bardziej, że wracają do domu.
Ramiona Dantego rozluźniły się w pełni dopiero w otoczeniu ciepłej wody, gdy nogi mogły odpocząć, przybierając formę rekiniego ogona, a intymna cisza, przerywana jedynie delikatnym pluskiem wody, koiła zmysły, wypełniając przestrzeń poczuciem bliskości i bezpieczeństwa. Dante leżał, wtulony w bok Bashara, tak jak robił to każdej nocy, lecz tym razem ogon zdawał się zaciskać na nim nieco mocniej, a silne dłonie wydawały się ciaśniej oplatać smukłe żebra. Mężczyzna westchnął głębiej, wtulając nos gdzieś w zagłębienie szyi lekarza.
— Myślę, że w kolejnym etapie zaprosimy je do nas — odezwał się Bashar, gładząc wilgotne, złote loki.
— Tutaj, do mieszkania? — spytał Dante, unosząc głowę.
— Tak, do mieszkania. Myślę, że udało się dzisiaj zrobić znaczący wyłom w tym, jak twoja matka cię postrzega, Dante, i jak patrzy na nas jako partnerów. To były w głównej mierze słowa…
— Twoje słowa, Bashar. Ogarnąłeś je obie jak profesjonalny dyplomata.
Bashar uśmiechnął się lekko.
— Następnym krokiem będzie pokazanie im, że żadne ze słów nie było zmyślone. Przygotujesz nam obiad, a ja zabawię je rozmową, tak, jak dzisiaj. Będą mogły zobaczyć mieszkanie, które jest nasze, wspólne. I to, jak się w nim zachowujemy, gdy to my jesteśmy gospodarzami, nie zaś gośćmi.
Dante poruszył się mu w ramionach, płetwa plusnęła o taflę wody.
— Nie wiem, czy chcę, żeby tu przychodziły. Znowu się będą dopierdalać o wszystko, co tylko zobaczą.
— Wiem, Słońce — Bashar wtulił usta w czubek jego głowy. — To jest nasze sanktuarium i nie każdy jest tu mile widziany. Ale tak, jak dzisiaj udało się udaremnić każdą próbę znalezienia przez nie dowodów na to, że to, co jest między nami, nie może nazwać się miłością, tak i wtedy, gdy do nas przyjdą, poradzimy sobie ze wszystkimi ich nowymi pomysłami i próbami poróżnienia nas.
Na pewien czas zapadła cisza, w końcu Dante dźwignął się na łokciu, spojrzał w oczy Bashara.
— Myślisz, że to już zawsze tak będzie? Że każda rozmowa z nimi to będzie planowanie i przygotowania jak do bitwy? Czy one kiedyś w końcu zrozumieją?
— Zrozumieją, Kochanie. Prędzej czy później. — Bashar wyciągnął dłoń, pogłaskał go uspokajająco po policzku. — Już ja tego dopilnuję.


Znów siedzieli w taksówce, a dłoń Dantego zaciskała się na tej lekarskiej, co i rusz poprawiając uchwyt, to znów zakreślając kciukiem koła gdzieś na wierzchu. Bashar odpowiadał mocniejszym uściskiem, splataniem palców, tym niemym zapewnieniem, że wszystko będzie dobrze. Dante westchnął, nie wiadomo który już raz w trakcie tego kursu.
Oczywiście, że nie dał taksówkarzowi wypakować walizki – sam sięgnął do bagażnika, kiedy tylko pokrywa odskoczyła, Bashar zaś przestał już nawet czynić pozory, że chciałby sam zająć się swoim bagażem. Dante niósł wszystko, łącznie z tą cienką kurtką, na której wzięcie sam namówił Bashara, bo przecież w samolocie może być zimno.
— Wziąłeś ze sobą paszport? — spytał, chociaż lekarz odpowiedział mu na to pytanie już dobre parę razy.
— Wziąłem, Słońce.
— Ale wiesz, jakby ta wiza jednak nie działała, to ja poczekam na ciebie i możemy jeszcze razem wrócić do domu.
Bashar popatrzył na niego z rozczuleniem. Konferencja naukowa w Sallandirze była doskonałą okazją do poszerzenia wiedzy medycznej, bo przecież pustynny kraj wciąż był nowy, jego istnienie na mapie znanego świata nie przekroczyło nawet roku. Do tego była to też świetna okazja do tego, by Sallandirę w ogóle zwiedzić, bo skoro szpital fundował mu bilet w obie strony, lecz nie miał bardzo sztywnych zasad w kwestii tego, kiedy konkretnie Bashar ma powrócić, to aż dziwnym byłoby, by nie wziąć tych paru dni urlopu, nie odebrać zaległych nadgodzin z dyżurów i nie zostać w Sallandirze, poświęcając czas na zobaczenie i poznanie kraju. Już pierwsze informacje o Sallandirze, pierwsze zdjęcia i artykuły sprawiły, że w sercu demona poruszyła się dawno zapomniana, nostalgiczna struna. Te widoki ciągnącej się po sam horyzont pustyni, do tego żar lejący się z nieba i monumenty skryte pośród piasków – wszystko to przypominało mu o jego ojczyźnie. Zostawił ją za sobą całe wieki temu, nie bez powodu zresztą, lecz nadal to pustynia miała dla niego najgłębszy i najbardziej nieodparty urok. Wycieczka do Sallandiry miała mnóstwo zalet, miała też jednak jedną wadę.
Musiał zostawić Dantego.
I co prawda nie tak dawno temu wybrał się do Senkawy w analogiczną podróż, lecz wtedy jeszcze spotkania z syrenem ograniczały się do regularnych randek, a o wspólnym zamieszkaniu Bashar myślał w kategoriach hipotetycznych. Teraz zaś, kiedy ich życia biegły jednym torem, a każdy dzień zaczynali i kończyli razem, przymusowa rozłąka była o wiele bardziej bolesna. Tak, mieli do dyspozycji wszystkie osiągnięcia technologii, mogli widzieć się i słyszeć każdego wieczora, wymieniać się zdjęciami i wiadomościami, ale nic nie mogło zastąpić faktycznego przebywania razem i poczucia, że ten drugi jest tuż obok.
Bashar siłą rzeczy lepiej znosił coś takiego, mając za sobą doświadczenie długiej rozłąki z najważniejszymi dla siebie osobami, jeszcze bez możliwości komunikacji, bo jeśli już była, to list biegł przez wiele dni w jedną stronę. To, że lepiej to znosił i lepiej sobie z tym radził, nie oznaczało wcale, że mniej go to bolało. Po prostu jego serce, zahartowane i wyrobione wiekami przeżywania bólów i emocji, było w stanie znieść dużo więcej, lecz tego samego nie można było powiedzieć o sercu Dantego. Wiedział dobrze, że tego głodu ciepła i miłości nie dało się zaspokoić tak szybko, że rany serca, które Dante wytrwale gromadził przez lata swojego życia nie zaleczą się bez śladu nawet przez ponad rok ich związku, a każda rozłąka tylko na powrót je otworzy.
Demon westchnął w duchu, zerkając na syrena, na tę zaciśniętą szczękę i oczy starannie skryte za różem szkiełek.
— Będziemy się codziennie widzieć — powiedział, mocniej ściskając syrenią dłoń.
— Pewnie, że będziemy się codziennie widzieć. Ten twój laptop to lepiej niech działa bez zarzutu, bo inaczej będzie miał do czynienia ze mną.
Słowa miały brzmieć luźno, zaczepnie i zabawnie, lecz napięcie w głosie mówiło co innego, a spojrzenie rzucane spod szkieł, smutne i już przepojone tęsknotą, wpijało się w Bashara, usiłując go zatrzymać.
Karny rządek punktów nadania bagażu ciągnął się wzdłuż biało-srebrnego terminalu, w oddali brzmiał sztuczny głos z głośnika. Dźwięki lotniska, ta kakofonia terkoczących walizek, różnorodnych języków, pokrzykiwań dzieci i automatycznych komunikatów, wlewała się w każdą przestrzeń, otaczała ławice podróżnych i sprawiała, że nikt nie zwracał uwagi na kolejną dwójkę, podążającą gdzieś z walizką. Bashar przystanął.
— Chodź do mnie — powiedział miękko.
Dante zapadł mu się w ramiona z głębokim westchnieniem, złote loki rozsypały się na ramieniu demona, a silne dłonie zapomniały o walizce, by zaborczo otoczyć smukłe plecy.
— Na pewno musisz jechać? Nie możesz tej konferencji ogarnąć jakoś online?
— Skarbie, muszę, przecież wiesz.
— Kurwa.
Bashar miękkim ruchem pogładził spięte barki, szerokie i silne, lecz teraz przygniecione ciężarem i dziwnie kruche, delikatne.
— Chodź, Słońce, można już nadać bagaż.
Stanęli w krętej kolejce, wijącej się pomiędzy pasmami niebieskiej taśmy lotniskowej, akurat między jakąś medwieńską rodziną wracającą widać ze wczasów w Stellaire, a grupą studentów udającą się na jakiś wypad w góry. Dante stał u jego boku, dzielnie zajmując się walizką, pilnując bagażu podręcznego i próbując co jakiś czas podjąć jakiś temat, lecz te miriady zabawnych historii i wypowiedzi, którymi syren zawsze sypał jak z rękawa, zamierały i rozsypywały się, tracąc całą puentę, gdy smutek wkradał się między słowa, kradnąc z nich całą radość. Krok za krokiem, w końcu Bashar podszedł do kontuaru, Dante wrzucił walizkę na taśmę. Chwila moment, bagaż odjechał, zniknął w trzewiach lotniska, a lekarz został z paszportem i kartami pokładowymi w ręku. Swój bagaż miał do odbioru dopiero w Sallandirze.
— To jeszcze kontrola bezpieczeństwa i… tyle — mruknął Dante.
Przeszli gdzieś dalej, podążając za starannie wymalowanymi strzałkami, sprawnie nawigując w mnogości oznaczeń lotniska. Gdzieś tam migały reklamy tego, co można zwiedzić w dalekich krajach, gdzie tanio polecieć, gdzie są najlepsze wczasy z rodziną. Bashar czuł, że instynktownie zwalniają, gdy srebrne bramki, za które mogli wejść jedynie podróżni, lśniły nieuniknionym srebrem i zielenią.
— Dbaj tam o siebie — powiedział Dante, gdy stanęli tuż przy oszklonych drzwiach. — I jak ci się nie będzie podobało, to zawsze możesz wrócić, nie przejmuj się.
Bashar popatrzył na niego z czułością, pogłaskał policzek, nim znów objął syrena, tym samym uspokajającym gestem przesunął dłonią po szerokich barkach.
— Będę o siebie dbał, masz na to moje słowo. Ty też o siebie dbaj, Dante. Pamiętaj o rybkach, ale też i o swoich potrzebach. Będziesz miał więcej czasu, to może posiedź trochę z Ignisem i resztą chłopaków?
Dante parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.
— Jasne, zrobię Zapałce maraton bycia ojebywanym w cymbergaja.
Bashar ścisnął go trochę mocniej.
— I sprawdzaj listy w skrzynce.
— W skrzynce? Tam są zawsze same reklamy i inne duperele.
— Sprawdzaj regularnie, Dante — powtórzył Bashar. — Nie wiem, czy nie przyjdzie jakiś list z urzędu.
— Urząd może wziąć i spierdalać.
— Skarbie. — Mała pauza, lekki uśmiech. — Po prostu sprawdzaj uważnie skrzynkę, dobrze?
— Dobrze — zgodził się w końcu, znów westchnął. — Pisz do mnie, Bashar.
— Wiesz, że będę. Zdjęcia też prześlę. I widzimy się dzisiaj wieczorem – dam znać, jak tylko zakwaterujemy się w Bharacie.
Dante uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.
— Dobrze, że nie lecisz tak totalnie sam.
— Tak, leci ze mną Raoun.
— Wolałbym, żebym to ja leciał razem z tobą.
Bashar pokręcił głową z rozczuleniem.
— Następnym razem polecimy do Sallandiry razem i pokażę ci wszystkie te miejsca, z których teraz dostaniesz tylko zdjęcia, dobrze?
Spojrzenie nieco złagodniało.
— Dobrze. Następnym razem.
Czas płynął nieubłaganie, ale zdawało się, że zatrzymał się na moment, gdy Bashar wsparł się na szerokich ramionach, stanął na palcach, sięgnął syrenich ust w pocałunku. Nie, nie wydawało mu się, że smakują słonym smutkiem i tęsknotą, że bokserskie dłonie zaciskają się mocniej na jego barkach, nie chcąc puścić. Ale w końcu czas na powrót ruszył, a wraz z nim przyszedł moment rozstania.
Bashar obejrzał się jeszcze, nim zniknął za szkłem, obejrzał się też, gdy stawał w kolejnej kolejce. Wyglądał za Dantem, dzieląc uwagę między wybebeszoną z elektroniki i płynów torbą, a syrena, usiłującego stanąć tak, by mimo coraz gęstszego tłumu podróżnych, oddzielającego go od lekarza, nadal widzieć jeszcze jego sylwetkę, starając się uszczknąć jeszcze jedno mrugnięcie. Torba przejechała przez czujniki, Bashar przeszedł przez ostatnią bramkę, a potem otworzyła się przed nim strefa bezcłowa z mnogością sklepów i restauracji, gdzie można było przepłacić za kiepskiej jakości posiłek bądź kupić tanio perfumy. Złota grzywa zniknęła na dobre, Bashar jednak oczyma duszy widział to smutne, mroźnoblękitne spojrzenie, na próżno szukające go wśród podróżnych.


Kolejny dzień wycieczki po Sallandirze upływał mu relatywnie spokojnie. Rejs w dół Akhinu obywał się bez większych komplikacji, choć z paroma przygodami, które może osoby o słabszych nerwach uznałyby za przerażające, lecz dla dwójki nieśmiertelnych bytów wydarzenia te jedynie ubarwiły całą wycieczkę, pozwalając im poznać kraj od tej strony, od której nie przedstawiały go żadne z broszur dla turystów.
Był wczesny wieczór, gdy Bashar rozsiadł się w swym pokoju hotelowym, wymówiwszy się tym, że czuje się zmęczony i śpiący, i że chciał nieco wcześniej się położyć. Raoun nie omieszkał ponaigrawać się z ograniczeń śmiertelnego ciała, nim wyszedł na wieczorny spacer bez zamiaru powrotu o ludzkiej porze, postanowiwszy nie marnować ani godziny, nawet w nocy, by obejrzeć sobie lepiej ten piaszczysty kraj. Gdy tylko bóg zniknął za drzwiami, Bashar wydobył z walizki sallandirskie specjały, które kupił tu i tam, znacząc szlak swojej podróży, wydobył też i kilka kartek oraz swoje pióro. Może i listy z podróży odeszły już do lamusa, lecz nadal stanowiły gest od serca, przekazujący emocje w sposób, w jaki nie dało się ich przekazać za pomocą jakiegokolwiek innego medium. Prawda, że szły dość długo, lecz w przeciwieństwie do bardziej nowoczesnych i szybszych środków komunikacji, zostawiały namacalny ślad, ten zaś trudno było zastąpić czymś innym.
Z zakupionych pamiątek Bashar wybrał kilka drobiazgów, stanowiących ledwie przedsmak i zapowiedź tego, co przywiezie do kraju. Na biurku wylądowała pojedyncza bransoletka i fragment dłuższego łańcuszka, ozdobiony złotym kształtem, przypominającym coś pomiędzy liściem laurowym a subtelnym piórkiem. Mienił się oczkiem w głębokim, czerwonym kolorze, który Bashar wiedział, że spodoba się Dantemu. Mężczyzna odsunął przedmioty gdzieś na bok, na środku zaś wyłożył czysty papier. Dawno nie pisał listów, wiele się też zmieniło w kwestii zasad rządzących tym, jak należy je pisać, lecz Bashar, będąc sobą, nie zamierzał hołdować żadnym tego typu zmianom, uważając, że każą spłycić przekaz i uczynić list mniej osobistym, to zaś było ostatnim, czego sobie życzył. Demon zawinął rękaw, usiadł prosto, dobył pióra, stalówka pomknęła po papierze.

Mój Najdroższy Dante,
chociaż widzimy się każdego dnia, ta namiastka prawdziwego kontaktu nie koi tęsknoty serca, pozostawiając je coraz bardziej wyczerpanym i obolałym, w miarę jak nasza rozłąka się przedłuża. Piękno Sallandiry i wszystkie cuda tego nowego odłamka cieszą moje oczy, lecz nie potrafię przestać myśleć o tym, o ile cudowniejsze wszystkie one by mi się wydawały, gdybyś był tu przy mnie, nie zaś oddalony o odległość, której żadni czarodzieje nie potrafią nazwać. Błękit każdej oazy przypomina mi o Twoich oczach, złoto wydm niczym miękkość Twoich włosów, w dźwięku srebrnych dzwonków słyszę Twój pogodny śmiech.

Bashar westchnął, odchylił się na krześle. A potem wyciągnął też małą kasetkę z farbami, lekko zużytymi akwarelami, lecz sprawdzone barwy i ten dobrze leżący w dłoni pędzel sprawiały, że demon potrafił w paru pociągnięciach przywołać niewielką scenkę, ulotny widok z podróży, wybarwiony sercem i emocjami dużo bardziej, niż jakakolwiek fotografia. Mężczyzna nalał nieco wody do rynienki w środku kasetki, zanurzył w niej pędzel, sięgnął ciepłej ochry, tak dobrze oddającej wszechobecny piasek.
Tak, jak w notesie, który sprezentował Dantemu z okazji ich rocznicy, tak i w liście zamierzał zawrzeć nieco rysunków, przelewając na papier wszystko to, co zebrało się na dnie serca. Zegar tykał spokojnie na ścianie, Bashar zaś wytrwale pisał i malował, uśmiechając się łagodnie na samo wyobrażenie reakcji Dantego, gdy otworzy skrzynkę na listy.

Niezmiennie Twój,
Bashar

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz