01 sierpnia 2025

Od Andrei - Dla tych, którzy przyjdą po nas (I)

Poranek w dniu wyprawy spowijało kruche, szare światło, zdające się pochłaniać wszystkie dźwięki, tłumiące barwy i blask, niczym nadmiar wody rozmywający akwarelę. W ich małym domu cisza zdawała się przemienić w fizyczny, namacalny ciężar, niewidzialną obecność, z którą mała Lise, swoją nieustanną, radosną paplaniną, desperacko próbowała walczyć.
— A potem kot pani Dubois, wiesz, ten puszysty, biały? Znowu utknął na dachu! Możesz w to uwierzyć? — szczebiotała. — Wydawałoby się, że za drugim razem już się nauczy, ale nie! Timothy tak się zmartwił, a ja musiałam przynieść drabinę i nie wiadomo było, kto się bardziej tym wszystkim denerwuje: Timothy, czy ten biedny kot! I kiedy przyniosłam już tę drabinę, to wtedy…
Głos Lise, zazwyczaj rozbrzmiewający w domu niczym jego naturalna, pogodna melodia, teraz przypominał naprędce stawiane zasieki, kanciaste i skrzypiące, żałosna namiastka obrony przed nieuniknionym. Ledwie szesnaście lat, a już poczuła zimny dotyk gommage, już wiedziała, jaką ciszę po sobie zostawia, jak to jest, gdy ten, kto miał się troszczyć i opiekować, po prostu znika.
Andrea słuchała jej z podszytym smutkiem uśmiechem wymalowanym na ustach. Dłonie same metodycznie i machinalnie sprawdzały po raz kolejny paski plecaka ekspedycyjnego. Każda klamra i węzeł były małym, namacalnym zadaniem, na którym mogła się skupić, sposobem na powstrzymanie drżenia własnych rąk, podążania za tym, o co naprawdę wołało jej serce, mimo bólu, który jednocześnie je rozdzierał. Cztery lata. Miała jeszcze cztery lata do swojego gommage, to nieubłagane odliczanie wryte w samą jej istotę, w każdy mijający dzień. Ale Malarka nie czekała. Każdego dnia świat stawał się odrobinę ciemniejszy, trochę bardziej poddany narastającemu cieniowi, gdy kolejny gommage się zbliżał, Malarka wciąż siedziała pod Monolitem, a o wysłanej ekspedycji słuch ginął. Cztery lata to było całe życie dla tych, którzy nie zobaczą następnego wschodu słońca. Właśnie dlatego musiała iść. Dla nich wszystkich.
Szarik kręcił się jej pod nogami, niemrawo merdając ogonem. Czuł, że gdzieś idą i czeka ich coś niesamowitego, czuł też jednak przemożny smutek i ściskające serce emocje domowników. Pies starał się znaleźć swoje miejsce w tej trudnej mieszance, podejść do każdego, mokrym nosem zapewnić, że nawet, jeśli nie rozumie, to jest tutaj, i bardzo wszystkich kocha.
Radagast obserwował ją z progu, a jego wyraz twarzy był mieszanką dumy i smutku tak głębokiego, że zdawał się rzeźbić nowe zmarszczki wokół tych łagodnych oczu. To prawda, że nie do końca pojmował ogień, który ją napędzał, potrzebę poświęcenia cennych, starannie policzonych dni, które jej zostały i poświęcenia ich dla szansy na ocalenie nieznajomych. Ale szanował tę decyzję. Trwał u jej boku, bez względu na wszystko.
— Zajmę się nimi, Andreo — powiedział, i to były dokładnie te słowa, które najbardziej chciała teraz usłyszeć. Taki właśnie był Radagast. Gdy ona walczyła, on zajmował się wszystkim innym i troszczył o to, by nie musiała odrywać myśli od tego, co miała dokładnie przed sobą. Posłała mu wdzięczny uśmiech.
Timothy, cień tak cichy, że niemal niewidoczny, stał blisko Andrei, jego ramię ledwie wyczuwalnie muskało jej rękę. Milczał, ale jego obecność przypominała ciepły i uspokajający okład przyłożony w tkliwe miejsce. Patrzył w ciszy i słuchał, był blisko, choć niczego nie chciał. Zapamiętywał ją. Ten sposób, w jaki zakładała kosmyk ciemnych włosów za ucho, albo zdeterminowany wyraz jej szczęki, czy zapach wyprawionej skóry i stali jej ekwipunku. Stracił jedną rodzinę przez Malarkę; teraz przygotowywał się na utratę kolejnej.
Brakowało tylko Philippe'a.
Poprzedniego wieczora znów się pokłócili – jego wysoki, chłopięcy głos, łamał się na logicznych argumentach przemawiających przeciw tej wyprawie, wstrzymywany szloch zmywał racjonalne myśli, aż w końcu zdania rozsypały się w bezsilnym gniewie, gdy dziecięce serce nie potrafiło pojąć decyzji matki i jedyne, co widziało, to to, że kolejny rodzic je porzuca.
— To nie ma sensu! — argumentował, zaciskając dłonie. — Zostało ci 1460 dni. Z nami! Dlaczego miałabyś je wyrzucić dla jakiegoś „może”? To statystycznie nieprawdopodobne, że właśnie twoja ekspedycja odniesie sukces tam, gdzie inne zawiodły! Nie idę na brzeg! Nie będę patrzeć, jak odpływasz!
Wspomnienie to raniło Andreę bardziej, niż dawała po sobie poznać. Próbowała mu wytłumaczyć, ale jak wyjaśnić powołanie czternastolatkowi, który widzi świat w liczbach i pewnikach? Jak pożegnać się z kimś, kto już raz stracił swoich rodziców?
— Już czas — powiedział miękko Radagast, przerywając opowieść Lise o nowym przepisie piekarza.
Droga na brzeg była dziwną procesją. Lise wciąż wylewała z siebie potok słów, wskazując na znajome widoki, jakby były nowe i cudowne, a jej głos przywoływał rozsnute wśród tych miejsc wspomnienia. Spójrz, to tutaj karmiliśmy gołębie i tata przyniósł nam z cukierni lody! A tutaj złapał nas deszcz i wtedy wszyscy próbowaliśmy wcisnąć ci się pod płaszcz! Andrea uśmiechała się, uśmiechał się i Radagast, a nabrzeże wydawało się nagle tak odległe.
Timothy trzymał się kurczowo ręki Andrei, jego uścisk był mocny i niezachwiany, choć chłodna dłoń pociła się, co jakiś czas przebiegał przez nią dreszcz. Radagast szedł zaraz z drugiej strony, ta stateczna, cicha kotwica na wzburzonym morzu jej emocji. Słony wiatr stawał się silniejszy, gdy zbliżali się do portu, niosąc zaśpiew mew, muzykę, ludzkie głosy i okrzyki marynarzy. W porcie już zebrał się spory tłumek – ludzie przyszli, by pożegnać nową ekspedycję, odprowadzali swoich przyjaciół i bliskich, niektórzy śmiali się i żartowali, podzwaniając butelkami wina, inni zaś ostatni raz prosili, nie płyń, zostań, daj mi jeszcze ten jeden rok.
Wielkie statki Ekspedycji 40 stały w wodzie, nieznacznie kołysząc się, zacumowane na nabrzeżu. Przypominały groźne behemoty, dumne i silne, zdolne okutymi dziobami przebić się przez każde niebezpieczeństwo. Wciąż spały, ze zwiniętymi żaglami, czekając, by zabrać grupę odważnych w stronę niewiadomej kontynentu.
Była tam i reszta jej rodziny, a raczej to, co z niej zostało. Mały Merlin stał w otoczeniu swych dziewięciu sióstr, z oczami wilgotnymi od łez, z uśmiechem trzymanym z całych sił. Andrea westchnęła w duchu. Odkąd zabrakło rodziców, trzy najstarsze siostry – Urania, Klio i Kaliope – przejęły na siebie ciężar opieki nad pozostałymi, nie chcąc słyszeć o jakimkolwiek rozdzieleniu i adopcji. Dziewczyny musiały dorosnąć szybciej, niż powinny.
Andrea przystanęła, przyciągnęła do siebie dzieci. Najpierw przytuliła Lise, zanurzając twarz w jej włosach.
— Mów, kochanie — szepnęła. — Nigdy nie pozwól ciszy wygrać.
Odwróciła się do Timothy'ego, ujmując jego twarz w dłonie. Jego oczy były pełne niewylanych łez.
— Bądź dzielny, Timothy. Opiekuj się wszystkimi za mnie.
Mógł tylko kiwnąć głową, a gula rosła w gardle.
Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Radagasta ponad ich głowami. Żadne słowa nie były potrzebne. W jego oczach widziała obietnicę domu, życia, które będzie dla niej utrzymywał i chronił, bez względu na to, czy wróci, czy nie. Posłał jej łagodny, rozdzierający serce uśmiech.
— Idź walczyć ze swoim potworem, wojowniczko.
Skinęła mu głową. Znali się zbyt długo, na dobrą sprawę całe życie. Czasem nie trzeba im było żadnych słów.
Andrea odwróciła się do pozostałych. Dziewczynki podchodziły do niej po kolei, przytulały się, ich słowa napełniały jej serce siłą i bólem. Na końcu podszedł Merlin.
— Ciocia — powiedział cicho, złapał ją gdzieś w okolicy łokcia. — Trzymaj się tam. Nie daj się… Po prostu się nie daj.
Andrea wyciągnęła dłoń, pogładziła ciemne włosy.
— Nie dam się, nie musisz się martwić. Ty też bądź dzielny.
Z ciężkim sercem Andrea odwróciła się w stronę statków i trapu. Jeszcze ostatnie uśmiechy, ostatnie pożegnania, uściski i zapewnienia, że jeszcze się zobaczą. Ostateczność tej chwili niczym ogłuszający cios.
Philippe'a z nimi nie było.
Jego logiczna, gniewna nieobecność była niczym rana w tej chwili. Bolała, rwała, coś wydawało się niepełne, nie takie, jak powinno być. Andrea westchnęła i zrobiła krok, potem kolejny. Jej buty głucho uderzały o twarde drewno trapu.
— Czekaj!
Głos był ostry, łamiący się, zdyszany. Andrea odwróciła się gwałtownie. Stał tam, na skraju tłumu, jego drobna klatka piersiowa unosiła się gwałtownie i opadała po desperackim biegu. Twarz miał zaczerwienioną, szlochem i wysiłkiem, a po policzkach spływały łzy. Przepchnął się przez tłum rodzin, potknął na bruku, prawie przewrócił, ale dopadł trapu, stanął przed nią.
— Jesteś… Po prostu… Mówiłem… — Pociągnął nosem, zakrztusił się, słowa nie chciały złożyć się w zdania. — Twoje prawdopodobieństwo sukcesu jest wciąż śmiesznie niskie.
Usta Andrei zadrżały w uśmiechu.
— Wiem.
— Ale… — głos Philippe'a załamał się. — Ale nie jest zerowe. — Rzucił się do przodu, obejmując ją w pasie w gwałtownym, desperackim uścisku. — Nie jest zerowe — powtórzył, tuląc twarz do jej płaszcza. — Więc musisz wrócić. To jedyny logiczny wynik.
Andrea przytuliła go mocno, a ostatni kawałek jej serca wskoczył na swoje miejsce. Pocałowała syna w czubek głowy.
— Zrobię, co w mojej mocy.
W końcu puściła go, a jej spojrzenie po raz kolejny omiotło rodzinę: Radagasta, jej skałę; Lise, jej światło; Timothy'ego, jej serce; i Philippe'a, jej rozsądek. Andrea wkroczyła na pokład, dołączając do reszty załogi, Szarik ociągał się trochę, popiskując, czując swym psim sercem, że oto nadszedł czas długiej, długiej rozłąki. Cumy puściły, żagle opadły, napełniły się wiatrem, a statki zakołysały się, budząc ze swego snu. Wśród krzyków i pozdrowień, wśród machających dłoni i chusteczek, Ekspedycja 40 wyruszyła w stronę kontynentu.
Andrea nie patrzyła w stronę Malarki i monolitu – do ostatniego momentu jej wzrok utkwiony był w nabrzeżu, w malejących i oddalających się sylwetkach tych, którzy byli jej najbliżsi. Andrea zacisnęła dłonie na zimnym, wilgotnym od morskiej bryzy drewnie relingu. Każdy metr, który dzielił ją od Lumière, czuła jak fizyczne szarpnięcie, jakby niewidzialne liny łączące ją z nimi napinały się do granic wytrzymałości, grożąc zerwaniem. To był jej horyzont – przeszłość, miłość i życie, które poświęciła w imię czegoś więcej.
— Patrzenie wstecz niczego nie zmieni. Osłabi cię tylko.
Szorstki głos, jak tarcie kamienia o kamień. Andrea odwróciła głowę. Tristan nie patrzył na nią, nie patrzył w stronę Lumière – jego twarde spojrzenie utkwione było w odległym masywie monolitu, lśniące i groźne, niczym wymierzona w niego włócznia. Wąskie usta, które nigdy chyba nie znały uśmiechu, niestarannie ogolona twarz i byle jak związane, zapuszczone włosy malowały obraz człowieka, który nie miał nic do stracenia.
Andrea nie odpowiedziała od razu. Jej spojrzenie wróciło do nabrzeża, gdzie jej rodzina była już tylko niewyraźną plamą koloru. Tristan nie rozumiał. Dla niego to była podróż w jedną stronę, ku zemście lub zapomnieniu, to był cel, który trzeba było osiągnąć za wszelką cenę. Dla niej, to była misja, która miała swój początek i, jeśli los pozwoli, koniec – właśnie tam, na tym oddalającym się skrawku lądu.
Statek minął ostatnie skały portu i wypłynął na otwarte morze i Lumière zaczęło znikać we mgle. Andrea po raz ostatni spojrzała za siebie, na niknący punkt, który był jej całym światem, a potem, z westchnieniem, które było modlitwą, odwróciła się i również spojrzała w przyszłość.
— Dla tych, którzy przyjdą po nas.


Chaos eksplodował kakofonią krzyku, stali i rozrywanego mięsa. To, co miało być początkiem krucjaty, stało się rzezią. Andrea widziała jak w zwolnionym tempie, niczym w jednym z tych koszmarnych snów, z których nie można się obudzić, będąc skazanym na bierne obserwowanie, gdy koszmar nieubłaganie się wypełniał. Widziała, jak twarze pełne nadziei i determinacji, twarze jej przyjaciół, towarzyszy broni, wykrzywiają się w maski agonii. Widziała potwory kontynentu, niemożliwe do opisania ludzkimi słowami, kreatury zrodzone z nienawiści Malarki, przerażające i jednocześnie urzekające w swym wypaczonym, nienaturalnym pięknie, wlewające się między szeregi Ekspedycji. Cięły, szarpały, miażdżyły, rozsiewając wokół bryzgającą czerwień i agonię. A pośród tego piekła, na wzgórzu, stał on. Starszy człowiek – coś niemożliwego w świecie systematycznie mordowanym przez Malarkę – oparty o laskę, jego sylwetka spokojna i nieruchoma na tle krwawej łaźni, którą rozpętał.
Andrea walczyła. Jej trening przejął kontrolę, każdy ruch był odruchem, próbą przetrwania, osłaniania kogoś, odparcia ciosu. Szeroki miecz ze świstem ciął powietrze, tarcza przyjmowała ciosy z grobowym dźwiękiem masywnego dzwonu. Szarik niczym kłąb najczystszej, zwierzęcej furii u jej boku, rzucał się na potwory, jego warkot mieszał się z klangorem metalu i hukiem eksplozji. Tristan przebijał się tam, gdzie inni padali, a jego miecz śpiewał pieśń nienawiści. Każdy cios wymierzony z precyzją zrodzoną z chęci zemsty, bez oglądania się za siebie, z jednym jedynym celem przed oczami. Ale było ich za wielu. Na każdego powalonego Nevrona przypadały trzy kolejne.
To nie była bitwa.
To była egzekucja.
— Niechaj ich! Za wielu!
Potężna dłoń zacisnęła się na ramieniu Andrei, wyrywając ją z morderczego transu. Ten głos, ta sylwetka – wszędzie poznałaby Janka, ich niezawodnego siłacza, ostoję spokoju i opieki. Cicha obecność mężczyzny dodawała siły, podnosiła na duchu, gdy opadały wątpliwości, a decyzje jakoś łatwiej było podjąć, gdy mężczyzna skupiał się wyłącznie na tym, co dało się kontrolować i temu zaradzić, nie namyślając się wiele, nie roztrząsając niczego niepotrzebnie. Do tej grubo ciosanej twarzy, okolonej rudą burzą, tak bardzo pasował spokojny uśmiech i łagodne spojrzenie.
Może dlatego tak bardzo uderzyła ją malująca się w niej rozpacz.
— Musimy uciekać! — krzyknął do niej. — Przegrupować się. Inaczej to będzie nasza zguba!
Wiedziała, że ma rację. Nie mieli szans. Im dłużej tu zostawali, tym większe szanse, ze ta plaża stanie się grobem dla nich wszystkich.
— Szarik, do mnie! Wracaj!
Pies, posłuszny komendzie nawet w sercu piekła, oderwał się od kolejnego potwora i skoczył do jej boku. Nie zauważyła, kiedy Janek złapał kogoś jeszcze, wciąż żywego i szarpiącego się, choć miecz niebezpiecznie kołysał się w rannej dłoni.
— Puszczaj, merde!
— Niechaj ich!
Janek chwycił mocniej słaniającego się na nogach Tristana, uniósł, mężczyzna spróbował kopnąć go w proteście, lecz siły wypływały wraz z cieknącą z licznych ran krwią. Tristan zaklął ostatni raz, w pokrytym stygnącą czerwienią obliczu jaśniały tylko te pełne nienawiści oczy, wpatrujące się w tajemniczego mężczyznę z laską.
Pobiegli we trójkę. Andrea nie wiedziała nawet, gdzie, wiedziała tylko, że zostawia za sobą krzyki i śmierć, zostawia niebezpieczeństwo, plecami odwraca się do towarzyszy broni. Biegli. Biegli przez piasek przesiąknięty krwią ich towarzyszy, potykając się o ciała, które jeszcze chwilę temu były żywymi ludźmi. Dźwięki rzezi żegnały ich, oddalając się z każdą chwilą, gasnąc tak, jak gasły życia ostatnich członków Ekspedycji 40.
To nie tak miało wyglądać.
Wpadli w gęstwinę lasu, gałęzie chłostały ich po twarzach, a korzenie próbowały schwytać nogi. Biegli na oślep, w panice, byle dalej od tego koszmaru. Dopiero gdy krzyki kompletnie ucichły, zastąpione przez ciężkie, urywane oddechy ich trójki, Janek zatrzymał się, oparł o pień potężnego drzewa. Andrea upadła na kolana, jej ciało drżało w niekontrolowany sposób. Szarik skomlał cicho, trącając ją mokrym nosem.
Tristan stał oparty o drzewo, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała gwałtownie. Po chwili osunął się po pniu, usiadł ciężko na ziemi, lecz pięści wciąż miał zaciśnięte tak, że pobielały mu kłykcie.
— Ten staruch… — wysyczał, a jego głos drżał najgłębszym gniewem. — Widzieliście go. On ich tu sprowadził. To jej marionetka. Pieprzona marionetka Malarki!
— Nie żyją. Odeszli… — szepnął Janek, osuwając się na ziemię. Jego wielka postura zdawała się kurczyć pod ciężarem tego, co zobaczył. Przesunął dłonią po twarzy, rozmazując krew i brud. — Tyle śmierci…
Andrea wzięła głęboki, drżący oddech, próbując zmusić własny umysł do pracy. Panika była luksusem, na który nie mogli sobie pozwolić.
— Jak to możliwe? — powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do nich. — Gommage powinno go zabić lata temu. Jak on tu przetrwał? I jak kontrolował te… bestie?
— To nie ma znaczenia! — warknął Tristan, uderzając pięścią w drzewo, zostawiając na korze ślady krwi. — Jest z nią. To wystarczy. Znajdę go, przywlokę pod monolit i zarżnę na oczach jego pani. — Twarz mężczyzny przypominała wykrzywioną nienawiścią maskę. — Zabiję go tak, jak on zabił wszystkich innych.
Andrea podniosła wzrok, jej spojrzenie omiotło ich małą, zdziesiątkowaną grupę. Trzech ludzi i pies. To wszystko, co zostało z ich pełnej nadziej, wspaniałej Ekspedycji 40.
— Jak? — zapytała, a w jej głosie nie było oskarżenia, jedynie potrzeba, by usłyszeć jakiekolwiek słowa przynoszące nadzieję. — Jak mamy dotrzeć do Malarki? Zostało nas troje. Reszta nie żyje. Cały plan, zaopatrzenie, wszystko przepadło. Jesteśmy sami w sercu terytorium wroga.
— Nie jesteście sami.
Poderwali się gwałtownie, Andrea uniosła tarczę.
Spomiędzy listowia wychynęła postać, drobna i szczupła, młoda, całkowicie ludzka. Strój, sfatygowany i zniszczony, cerowany naprędce, nie różnił się wiele od ich strojów, chociaż ciemna barwa już dawno zblakła, a po złotych oblamówkach nie było właściwie śladu. Kobieta uniosła powoli dłonie, podeszła parę kroków.
— Nazywam się Undine — odezwała się ponownie. — I mogę wam pomóc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz