Bywały dni, kiedy Merlin zastanawiał się, czy życie w królestwie Darion było z definicji tak absurdalne, czy może to on sam, niczym magiczny magnes na kłopoty, przyciągał do siebie cały ten chaos. Znał opowieści. Słyszał legendy o wielkich bohaterach, którzy na rozkaz króla przemierzali kontynenty, walczyli z armiami demonów i nieumarłych, i odzyskiwali potężne artefakty, śpiewające do nich z głębi ziemi. Ich życie, przynajmniej w pieśniach, zdawało się mieć jakiś sens, jakąś epicką strukturę. Był pogodny i beztroski początek, pełne chwały rozwinięcie oraz zakończenie, w którym dobro zawsze zwyciężało.
Jego życie nie miało epickiej struktury. Przypominało raczej serię luźno powiązanych ze sobą, komicznych scenek.
Typowy dzień Merlina nie zaczynał się od sutego śniadania godnego herosa, lecz od panicznego poszukiwania czystej koszuli i próby przekonania Falkora – jego osobistego, kieszonkowego smoka – że zjedzenie prawego buta nie jest najlepszym pomysłem. Potem zaś próżno było szukać heroicznych walk i wyzwań, ale może to i dobrze, bo o takich rzeczach to Merlin lubił czytać, ale niespecjalnie chciał je przeżywać. Zresztą – służba u księżniczki Amelii, następczyni tronu, w teorii brzmiała jak szczyt marzeń dla młodego giermka, lecz w praktyce oznaczała bycie stałym uczestnikiem jej niekończących się eksperymentów z nudą, które zazwyczaj kończyły się koniecznością ratowania własnego tyłka przed zagładą.
Dlatego też, gdy tamtego słonecznego popołudnia znaleźli się na odległej polanie treningowej, Merlin czuł w kościach, że „spokojny trening” to ostatnie, co ich czeka. Amelia wybrała to miejsce z rozbrajającą logiką: było wystarczająco daleko od zamku, by nikt nie widział, jak coś przez przypadek staje w płomieniach, a odgłosy wybuchów nikogo nie niepokoiły.
— Idealnie! — zawołała księżniczka, zawirowawszy w tanecznym piruecie, jakby chciała objąć całą tę zieleń, słońce i błękit nieba. — Tutaj możemy naprawdę zaszaleć!
Merlin wymienił spojrzenia z Song Anem.
Song An, jak zwykle, uśmiechał się pogodnie, widząc w słowach Amelii obietnicę dobrej zabawy. Jego szop, Śmieciarz, siedział zaraz obok, myjąc łapki w oczekiwaniu na to, co się zaraz miało wydarzyć. Falkor natomiast, czując w powietrzu zapach przygody (i potencjalnie czegoś do podpalenia), przysiadł i wyprężył się czujnie u stóp Merlina, machając koniuszkiem ogona z ekscytacją.
Księżniczka podeszła do nich. Jej krótkie ciemne włosy lśniły w porannym słońcu, uśmiech zdobił twarz, a to, że księżniczka przywdziała swoją ulubioną zbroję, wcale nie zapowiadało, że tego dnia miało wydarzyć się coś niebezpiecznego. Wcale. Merlin tak bardzo skupił się na rozmyślaniu o tym, co strasznego czeka go tego dnia, że początkowo nie dostrzegł prawdziwego zagrożenia, trzymanego przez Amelię.
— Co to ma być?
— Wygląda jak piłka — odpowiedział Song An. — Ładna, taka kolorowa. Podoba mi się, wiesz? Ciekawe, czy jest zaczarowana?
— Znając nasze szczęście, to na pewno — mruknął Merlin.
— Patrzcie! — Amelia uniosła swój skarb. — Prezent od ambasadora z Kordaru. To Zaklęta Piłka Świetnej Zabawy!
Oczy Song Ana zaświeciły się radośnie, Merlin jednak poczuł ten znajomy dreszcz niepokoju. Zaklęte przedmioty w rękach Amelii były jak krasnoludzkie granaty burzące z doczepioną karteczką „Pociągnij, by dostać niespodziankę”.
— Zasady naszej świetnej zabawy są proste — kontynuowała księżniczka, a jej oczy błyszczały. — Stajemy w kręgu. Odbijamy piłkę do siebie i nie możemy pozwolić, by dotknęła ziemi. Jest tylko jeden mały haczyk. — Uśmiechnęła się szeroko. — Przy każdym odbiciu piłka wchodzi w rezonans z magią tego, kto jej dotknie, i rzuca losowe, proste zaklęcie. To będzie innowacyjny trening refleksu i kontroli nad magią!
— O tak! — ucieszył się Song An.
— O nie! — zawołał Merlin.
Wiedział, że nie chodziło o żaden trening – chodziło o to, by zobaczyć, co się stanie, a im bardziej będzie się działo, tym szczęśliwsza będzie Amelia. Wszystko w Merlinie mówiło, by szybko wyjąć z dłoni księżniczki piłkę, schować ją do pudełka i zasugerować Amelii jakieś spokojniejsze i mniej destruktywne zajęcie, ale jak można było odmówić księżniczce, której zaraźliwy entuzjazm mógł poruszyć nawet kamienne posągi?
Stanęli więc w nierównym kręgu pośrodku polany: Amelia, promieniejąca z radości, Song An, gotów na wszystko, Merlin, wewnętrznie pogodzony z losem, oraz ich dwaj zwierzęcy towarzysze, którzy potraktowali to jak najciekawszą rzecz, która miała wydarzyć się w tym roku.
Gra miała się wkrótce rozpocząć. A wraz z nią, nieunikniony i wspaniały chaos.
— Zaczynam! — Głos Amelii, czysty i radosny, przeciął ciszę niczego niespodziewającej się polany.
Amelia podrzuciła lekko piłkę, z gracją uderzyła ją otwartą dłonią. Merlin wstrzymał oddech. Piłka, dotknięta przez księżniczkę, odpowiedziała radosną zielenią wczesnej wiosny, zapachem rozkwitłych kwiatów i roześmianą, tęczową poświatą, zostawiając za sobą w powietrzu świetlisty, migoczący ogon, niby miniaturowa kometa. Młody czarodziej rozdziawił usta wodząc wzrokiem, gdy piłka poszybowała po idealnym łuku w stronę Song Ana.
— Cudownie! — zawołał, a jego twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Przyjął piłkę na nadgarstek z lekkością, która Merlinowi wydawała się niemożliwa do osiągnięcia.
I wtedy stało się to, czego Merlin się spodziewał.
W momencie kontaktu, perłowa powierzchnia kuli pociemniała, a przez jej wnętrze przebiegły błękitne, nerwowe żyłki energii. Z cichym, elektrycznym trzaskiem, piłka zaczęła miotać we wszystkich kierunkach małymi, nieszkodliwymi błyskawicami. Jedna z nich trafiła Song Ana prosto nos, a jego długie, złote włosy, momentalnie się uniosły, tworząc wokół jego głowy naelektryzowaną, komiczną aureolę.
— Haha, łaskocze! — zaśmiał się, w ogóle nieporuszony i odbił naelektryzowaną kulę w stronę Śmieciarza.
Szop, przyczaił się i skoczył, w powietrzu wykonując efektywnego fikołka, a następnie profesjonalnie przyjął piłkę na główkę, za nic mając sobie otaczający ją ładunek elektryczny. Ten zdawał się rozproszyć na miękkiej sierści, poza tym gdy tylko piłka dotknęła zwierzęcia, jej burzowa magia wyparowała, zmieniając się w mydlane, pachnące bąbelki. Merlin liczył na to, że piłka ucichnie kompletnie, postanowiła jednak zarezonować ze znanym zwyczajem szopów do prania rzeczy i wypełnić polanę wonią wiosennych porządków.
— Tak to można grać — mruknął pod nosem Merlin, nim spostrzegł, że teraz piłka leci prosto w stronę Falkora.
Młody smok, widząc lecący w jego stronę obiekt, zareagował z instynktownym entuzjazmem. Zamiast delikatnie ją odbić, uderzył ją z całej siły łbem, jakby chciał strzelić gola w jakimś niewidzialnym, smoczym meczu.
— O nie…
Piłka stanęła w płomieniach. Zamieniła się w kulę ognistą, taką samą, którą ponoć potrafił przywołać sir Bill Gilbert, i która zrobiła takie wrażenie na księżniczce Ellinii, że postanowiła natychmiast wyjść za ledwie poznanego bohatera. Merlin stwierdził, że gdyby ktoś władał takim typem magii, to on sam raczej dałby dyla, a nie próbował stawać na ślubnym kobiercu, ale kto zrozumie elfy? Cóż, młody czarodziej nie dostał nawet wiele czasy na przemyślenia, bo oto rzeczona kula ognia mknęła właśnie w jego stronę, ciągnąc za sobą dym i gryzący, siarkowy zapach. Falkor był wniebowzięty.
Merlin zamknął oczy i wyciągnął ręce, modląc się do wszystkich bogów, o których kiedykolwiek słyszał, by tym razem jego magia go nie zdradziła, nic nie wyleciało w powietrze, a ten narastający w piersi strach i ucisk jakoś zelżały, bo zaraz trzeba będzie go tu reanimować.
Piłka wpadła mu w ręce, ogień momentalnie zgasł.
— Huh? — zdziwił się Merlin.
Ale magia Merlina, nieprzewidywalna i kapryśna, musiała znaleźć jakieś ujście. Piłka nie wybuchła, nie zamieniła się w lód, nie dostała nóżek i nie zaczęła uciekać. Zamiast tego, zaczęła... nucić. Tak samo fałszywie i nieskładnie, jak Merlin to robił, kiedy wydawało mu się, że nikt go nie słyszy i może bez strachu o swą reputację kaleczyć pieśni swoich ulubionych bardów.
— Ona śpiewa! — krzyknęła księżniczka z zachwytem, jakby to był najwspanialszy cud, jaki widziała. Odbiła piłkę z precyzją, a fałszywa melodia natychmiast zmieniła się w delikatny dźwięk dzwoneczków. W powietrzu pojawiły się iluzoryczne, przejrzyste gwiazdki, opadające leniwie w stronę trawy i znikające, nim dotknęły ziemi.
Gra nabierała tempa. Piłka krążyła między nimi, a polana powoli zamieniała się w scenę magicznego, improwizowanego przedstawienia. Odbicie Song Ana sprawiło, że z piłki posypały się drobne, elektryczne iskierki, dzięki Falkorowi piłka zaczęła ryczeć niczym pełnoprawny, dorosły smok, Śmieciarz zaś sprawił, że piłka zrobiła się całkiem żółta i zaczęła wyglądać jak gąbka do naczyń.
— Do ciebie, Merlin! — zawołał Song An, widząc, jak księżniczka radośnie robi zwód i posyła piłkę w inne miejsce.
Jeszcze parę odbić, Merlin zdążył zapomnieć, jak mordercza miała być ta gra, chyba nawet się roześmiał. Nie było źle. Naprawdę nie było źle.
Do czasu.
— Hej, nic nie widzę! — krzyknęła Amelia, gdy Falkor odbił piłkę, zmieniając ją w wirującą kulę gęstego, fioletowego dymu, pachnącego podejrzanie podobnie do jagód i przypalonych tostów.
Widoczność spadła niemal do zera, księżniczka jakimś cudem trafiła w piłkę, a w obłokach fioletu pojawiły się błyski iluzorycznych, motylich skrzydeł. Po chwili dołączyły do nich elektryczne iskierki, Merlin jedynie ze słuchu mógł zgadywać, gdzie się wszyscy podziali i jak im szła gra.
— Oby teraz Śmieciarz odbił… — mruknął pod nosem, mając nadzieję, że dotyk szopa wyczyści im trochę „pole bitwy” i czując, jak w głębi narasta to nieprzyjemne zimno, pojawiające się zawsze wtedy, gdy wypadki zaczynały zbiegać na swe typowe tory. — Oby teraz Śmieciarz, oby Śmieciarz…
Gdy Merlin zaklinał rzeczywistość, ta jak zwykle go przeklinała.
Z samego serca tego chaosu – z fioletowego dymu, roju motyli i deszczu iskierek – wyleciała piłka. Prosto na niego.
Merlin krzyknął, machnął ręką, pacnął piłkę, z całej siły strzelił tym, co miał. I o ile pary w tym chudym ramieniu nie było, o tyle pod względem czystej siły magicznej Merlin mógł śmiało rywalizować z najpotężniejszymi magami Darionu. Młody czarodziej poczuł, jak jego nieokiełznana moc wlewa się w piłkę, przepełnia ją i rozlewa na otoczenie niczym fala tsunami. Nie było to już proste zaklęcie. To była czysta, skondensowana anomalia, która w okamgnieniu pochłonęła fioletowy dym, motyle oraz iskry.
Pierwszy oberwał Song An. Ziemia pod jego stopami straciła swą strukturę. Z cichym, mlaszczącym dźwiękiem zamieniła się w gęste, bulgoczące ruchome piaski. Nim giermek zdążył zareagować, zapadł się po pas, a jego pogodny uśmiech na chwilę zamarł w wyrazie autentycznego zdumienia.
— Ooo. Zostałem uziemiony! — wykrzyknął, próbując się wydostać.
Stojący zaraz obok Falkor uskoczył, rozwinął skrzydła, wzbił się do lotu, by uniknąć ruchomych piasków. Próby umknięcia przed dziką magią Merlina zdały się jednak na nic – tuż obok, wprost z ziemi, wystrzeliły wijące się, grube liany. Z szybkością atakujących węży ruszyły w stronę smoka, momentalnie oplątując łuskowate ciało, unieruchamiając skrzydła i łapy, oplątując się nawet wokół pyska. Nie wiedzieć kiedy, Falkor leżał w trawie w formie zgrabnego baleronu, fukając i puszczając nosem strużki gniewnego dymu.
Co się stało ze Śmieciarzem, Merlin nawet nie zdążył dostrzec. Młody czarodziej poczuł gwałtowne szarpnięcie w górę i już po chwili wisiał nad ziemią, wbrew prawom fizyki, na dodatek jeszcze głową w dół. Bezwładnie zamachał nogami, rękami, ale jedyne, co osiągnął, to że koszula podjechała mu pod pachy, zasłoniła twarz i teraz chłopak już nic nie widział.
— Heej! Niech mnie ktoś… Zdejmie stąd? — zawołał bezradnie.
Oczywiście, że Merlin nie dostrzegł, że tam, za linią drzew, na samym skraju polany, pojawiła się jakaś postać. Nie zobaczył tego doskonale dopasowanego, krzykliwego dubletu, starannie nakrochmalonej kryzy, ozdobnej ponad miarę laski ani złotych pierścieni zdobiących serdelkowate palce. Umknęło mu uważne spojrzenie, jakim mężczyzna obdarzył pobojowisko na polanie, pretensjonalny gest, gdy podkręcał wąsa, ani to, jak jego wzrok skupił się na księżniczce Amelii.
— Wasza Wysokość — zaczął, wychodząc z cienia drzew i kłaniając się z emfazą, nim szerokim gestem objął rozciągający się wokół chaos. — Cóż za imponujący pokaz magicznej dywersji! Godne najlepszych strategów.
Podszedł jeszcze kilka kroków. Song An obdarzył go pogodnym „dzień dobry”, wciąż tkwiąc w ruchomych piaskach, jednak nieznajomy nie zaszczycił go niczym więcej, niż oszczędnym skinieniem głową. Lewitującego ponad polaną Merlina kompletnie pominął, podobnie jak Falkora i Śmieciarza. Jego uwaga była w całości poświęcona księżniczce Amelii.
— Baron Siegbert von Brettspiel, do usług.
— Miło mi poznać pana barona — odparła uprzejmie Amelia, chociaż jej spojrzenie pozostawało uważne. — Muszę przyznać, że nie spodziewałam się odwiedzin. I, skoro baron wybaczy, nazwisko von Brettspiel niewiele mi mówi.
— Ach, nic nie szkodzi, doprawdy — kontynuował baron. — Może to i lepiej? — zawiesił głos, w końcu machnął dłonią zbywająco, a nie wiedzieć kiedy w jego ręku pojawił się…
— To monokl? — spytał Song An ze swego uziemienia.
Baron zerknął na niego przelotnie.
— Tak, tak to się nazywa, młody człowieku. Ale wracając do tematu dyskusji… — wrócił uwagą do księżniczki. — Wasza Wysokość! Z największą przyjemnością pragnę poinformować, iż pomyślnie przeszła Wasza Wysokość ostatni etap kwalifikacji. Gratulacje! Wygrała Wasza Wysokość główną nagrodę w mojej corocznej, ekskluzywnej grze terenowej.
— Grze terenowej? Wygrałam? — spytała Amelia, unosząc brew.
Merlin w końcu wykaraskał się z zasłaniającej mu twarz koszuli, kopnął jeszcze parę razy i jakimś cudem odwrócił się tak, by popatrzeć w końcu na barona. Młody czarodziej może i wisiał do góry nogami, może i przed chwilą prawie wysadził w powietrze całą polanę, ale był na tyle rozgarnięty, by dostrzec magię zaklętą w dziwnym przedmiocie.
— Ten monokl…! — zdążył zawołać, nim jego własna moc znów go obróciła i Merlin do reszty stracił wątek.
— Tak, tak to się nazywa — powtórzył baron z cieniem irytacji w głosie, cień ten jednak zaraz niknął, rozproszony przez promienny uśmiech.
— Ależ oczywiście! Kto inny mógłby zwyciężyć w tak trudnym konkursie, jeśli nie Wasza Wysokość! — zawołał, wykonując jakiś dziwny gest monoklem. Słońce zaigrało w szkle, zabarwiło się nienazwanym blaskiem. — Nagrodą jest niezapomniana, pełna przygód i zagadek wycieczka do mojego wspaniałego zamku. Zapewniam emocjonujące wyzwania i zapierające dech w piersiach widoki. Wyjazd jest natychmiastowy. Proszę za mną!
Amelia zamrugała, a jej czujność rozpłynęła się w fali czystego, dziecięcego entuzjazmu.
— Cudownie! Jestem gotowa do drogi!
I już miała postąpić krok w stronę barona, już wyciągała dłoń do niego, gdy jakieś zawahanie pojawiło się w spojrzeniu.
— Ale... moi przyjaciele... — zaczęła księżniczka, zerkając na unieruchomionych giermków i ich towarzyszy.
— To część scenariusza, Wasza Wysokość — szepnął baron konspiracyjnie. — Muszą rozwiązać tę zagadkę samodzielnie. To ich próba. Nie psujmy im zabawy.
Przekonana, że to wszystko jest elementem jakiejś niesamowicie realistycznej i pomysłowej gry, Amelia z radością się zgodziła. Baron Siegbert von Brettspiel podał jej ramię i z nienagannymi manierami poprowadził w głąb lasu.
Gdy ostatni ślad dubletu barona zniknął w leśnej gęstwinie, na polanie zapadła ciężka, upokarzająca cisza. Przez chwilę jedynym dźwiękiem był cichy, mlaszczący odgłos ruchomych piasków powoli wciągających Song Ana i żałosne popiskiwanie Falkora, uwięzionego w ciasnym kokonie z lian. Merlin, wciąż wisząc do góry nogami, poczuł, jak resztki adrenaliny odpływają, zostawiając po sobie tylko pustkę i narastające poczucie winy. To była jego magia, jego chaos i jego porażka.
Kontemplował właśnie ową porażkę zwaną życiem, gdy magia, będąca przyczyną całego tego bałaganu, wypaliła się łaskawie, oszczędzając im konieczności zastanawiania się, jak wydostać się z potrzasku. Liany zwiędły i rozpadły się w pył, uwalniając oburzonego Falkora. Ruchome piaski z powrotem stężały w twardą ziemię, pozwalając Song Anowi w końcu się wydostać. Śmieciarz wygramolił się fikuśnej klatki, a Merlin, z mało eleganckim okrzykiem, runął na ziemię, lądując na jakimś okazałym wiechciu trawy. Leżeli tak wszyscy przez chwilę, posiniaczeni i zdezorientowani, a nad nimi leniwie przepływały obłoki, cudownie obojętne na to, co właśnie się wydarzyło.
— To koniec — westchnął Merlin, przekręcając się na mniej obolały bok, zdeterminowany, by stać się jednością z trawą i już nigdy nie powrócić do cywilizacji.
— To dopiero początek! — zawołał Song An, wygrzebawszy się w końcu ze stwardniałej ziemi. — Musimy podążyć za księżniczką! Musimy ją odzyskać!
— My? We dwóch?
— We czterech — Song An ogarnął gestem Śmieciarza i Falkora. — Chodź, nie ma czasu do stracenia!
— Przecież sobie nie poradzimy! — odparł Merlin, siadając i marszcząc brwi. — Jeśli mamy cokolwiek zrobić, to opowiedzieć o całym zdarzeniu królowi, a potem dać zakuć się w dyby i obrzucić pomidorami!
— Nie mamy czasu na zabawę z pomidorami. Słyszałeś, jak nazwała nas księżniczka?
Merlin przechylił zabawnie głowę, zupełnie tak, jak Falkor to czasem robił.
— Nie?
— Nazwała nas przyjaciółmi — powiedział z mocą Song An, dumnie wypinając pierś. Brudna ziemia pokrywająca cały jego strój wydawała się nagle wcale nie taka brudna. — A przyjaciół się nie zostawia! Idziemy po nią i żaden baron nas nie zatrzyma!
Merlin westchnął, lecz w jego sercu, ściśniętym strachem i poczuciem przegranej, w końcu zajaśniała jakaś iskra. Ciepło rozeszło się gdzieś w środku – księżniczka Amelia naprawdę nazwała ich przyjaciółmi – i wraz z tym ciepłem ścieżka, którą mieli podążyć, zaczynała się wyostrzać.
— Weźmy prowiant z zamku, a potem idziemy za nimi! Jeśli się pospieszymy, może nie zdążą nawet dotrzeć do tego całego zamku barona!
Song An obdarzył go szerokim uśmiechem.
— Ruszamy na przygodę!
Wrócili do zamku, wpadli do swych komnat niczym małe tornada. Kufry rozwarły swe paszcze, wypluły czyste koszule, cieplejsze swetry i wygodne kalesony, z kuchni udało się zwędzić nieco prowiantu, nie zapomniano o przysmakach dla Śmieciarza i Falkora. Merlin martwił się trochę, co się stanie, jeśli ktoś ich zaczepi pytając, gdzie się podziewa księżniczka Amelia, bo przecież rano widziano, jak wychodzi gdzieś ze swymi giermkami, lecz gwiazdy okazały się dla nich łaskawe i przeznaczenie nie postawiło na ich drodze nikogo...
No, prawie.
Isidoro pojawił się znikąd. Nadworny astrolog przechadzał się właśnie jednym z korytarzy, tym mniej uczęszczanym, dokładnie tym samym, który Merlin i Song An wybrali, by niepostrzeżenie czmychnąć z zamku, i skręcił dokładnie wtedy, kiedy bohaterska drużyna poszukiwaczy porwanych księżniczek próbowała dostać się do drzwi.
— Gwiazdy śpiewają o niespodziewanej podróży i poszukiwaniu kogoś cennego — odezwał się, gdy Merlin i Song An pozbierali już biednego astrologa z ziemi po zderzeniu.
— Nie chcieliśmy cię poturbować, Isidoro — przeprosił szybko Merlin, prowizorycznie otrzepując jego odzienie. — No nic, będziemy już iść. Spieszymy się.
— A wiecie, dokąd dokładnie idziecie?
— Eee... — odezwał się niezbyt elokwentnie młody czarodziej.
— Tak myślałem — Isidoro skinął głową, następnie sięgnął do jednego z obszernych rękawów swej gwiaździstej szaty. Wyciągnął z niej coś srebrnego. — Przyjmijcie w takim razie ten Kompas Przeznaczenia. Nie wskazuje on północy, nie wskazuje drogi do domu, lecz wskazuje drogę do celu, który jest wam pisany. Na ratunek tej, która was potrzebuje.
Song An popatrzył na niego w milczeniu.
— Isidoro, ty wiesz, co się stało i gdzie idziemy?
— Oczywiście.
— I nie próbujesz nas zatrzymać?
Astrolog obdarzył go ciepłym uśmiechem.
— W tym uniwersum jasnowidze nie obdarzają bohaterów straszliwymi przepowiedniami, ale wręcz przeciwnie – zachęcają ich do heroicznych podróży. A teraz weźcie Kompas i idźcie. To będzie długi dzień.
I poszli.
Kompas poprowadził ich przez znane ścieżki, a potem w głąb lasu, w miejsca, gdzie Merlin nigdy wcześniej się nie zapuszczał, nawet gdy Falkor postanowił mu gdzieś uciec. Wędrowali tak przez pewien czas i aż trudno było odróżnić ich podróż od zwykłej wycieczki do lasu. Słońce świeciło pogodnie, las pachniał świeżą zielenią, a w oddali ćwierkały ptaki. Nawet wiatr cicho mruczał w koronach drzew, na tyle delikatnie, że nawet jedna szyszka nie spadła Merlinowi na głowę.
Tym bardziej nie na miejscu wydała się ciernista zapora, która wyrosła nagle w poprzek ich drogi. Song An podszedł bliżej, na próbę dotknął jednej z gałązek, cofnął się, gdy cierń ukłuł w palec.
— Niech to... musimy to jakoś obejść, ale Kompas wskazuje drogę naprzód...
Falkor podszedł bliżej, fuknął gniewnie w stronę cierni. Śmieciarz wziął jakąś szyszkę, rzucił nią w barierę, lecz pocisk odbił się nieszkodliwie od zdrewniałych gałęzi. Song An zamyślił się, zerknął na Merlina.
— Myślisz, że dałbyś radę to jakoś zniknąć? Albo przelewitować nas górą?
Merlin zająknął się. Już było mu dosyć lewitacji na ten dzień, tydzień, najlepiej do końca roku.
— J-jakby coś poszło nie tak, to byśmy spadli prosto w ciernie. — Młody czarodziej westchnął ciężko. — Wygląda na to, że tędy nie przejdziemy...
I wtedy, z samego serca cierniowej gęstwiny, dobiegł ich głos. Nie był to głos mówiony, raczej myśl, która zakwitła w ich umysłach, jedwabista i melodyjna jak dźwięk harfy.
— A któż to ośmiela się zakłócać mój spokój? Podejdźcie, niech wam się przyjrzę.
Merlin aż podskoczył, zaskoczony, a wtedy stało się niemożliwe – ciernie ożyły, poruszyły się, przywodząc na myśl macki jakiegoś morskiego stworzenia, a następnie rozstąpiły, ukazując niewielkie przejście. Song An zajrzał do środka, postąpił parę kroków, Śmieciarz z Falkorem podążyli tuż za nim. Merlin początkowo chciał złapać przyjaciela za rękaw, pociągnąć z powrotem, lecz Kompas stanowczo wskazywał, by szli naprzód, więc młody czarodziej, nie mając lepszego planu, też wkroczył między ciernie.
Znaleźli się na niewielkiej polanie, jeszcze bardziej świetlistej i urokliwej, niż las, którym do tej pory podążali. Wybujała trawa wręcz zapraszała, by wyłożyć się wśród miękkości rozkwitłej koniczyny, otaczające całość drzewa nachylały się z uśmiechem, a powietrze pachniało spokojnym lenistwem i magią. Lecz to nie to najbardziej zwracało uwagę. Była to wierzba, rozłożysta i stara, o zwieszających się nisko gałęziach, z liśćmi lśniącymi niczym najdroższe szmaragdy. U jej stóp siedziała kobieta. Jej skóra miała trudny do opisania, drzewny kolor, a włosy niemożliwą, mszystą fakturę, jakby nieznajoma sama była po części drzewem. Merlin słyszał o takich istotach, nie spodziewał się jednak, że będzie mu dane spotkać jedną z nich.
— Dzień dobry! — przywitał się pogodnie Song An. — Przepraszamy panią, nie chcieliśmy przeszkadzać. Jesteśmy w podróży i ta ścieżka wydaje się najkrótsza. Czy mogłabyś nas przepuścić?
Driada milczała, lustrując ich uważnym spojrzeniem. Przeskakiwało między Śmieciarzem i Falkorem, na dłużej skupiło się na dwójce giermków. Merlin instynktownie wygładził koszulę.
— Najkrótsza? Być może. Ale nie dla was — odpowiedziała w końcu driada marszcząc nos. — Ten gaj jest zamknięty. Odejdźcie.
— Ale my musimy przejść! — wtrącił Merlin, w jego głosie rozbrzmiała rosnąca desperacja. — Gonimy porywacza. Nasza przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie!
— W niebezpieczeństwie? — w jej mentalnym głosie pojawiła się nuta drwiącej rozrywki. — Wszyscy śmiertelnicy wiecznie gdzieś się spieszą, wiecznie kogoś ratują, twierdząc, że ten jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wasze dramaty są ulotne niczym życie motyla. I tak samo nieistotne dla tego lasu. — Driada prychnęła. — Ta bariera chroni coś znacznie ważniejszego, coś, czego wy nie jesteście w stanie pojąć. — Zrobiła dramatyczną pauzę. — Chroni Piękno.
— Piękno? — powtórzył Song An, unosząc brwi. — Ale przed czym? Czy coś mu zagraża?
Driada westchnęła ciężko.
— Przed brzydotą i bylejakością. Przed tym, co prozaiczne. — Urwała, wsparła czoło o dłoń wdzięcznym, niemal tanecznym gestem. — Zostałam tu uwięziona przez zazdrosną Królową Gnomów. Jej serce jest twarde jak granit, a dusza pozbawiona polotu. Stwierdziła, że mój styl jest… — głos zadrżał z oburzenia — …wydumany i pretensjonalny. Ta bariera to jej dzieło, lecz ja jestem od niej silniejsza – przekułam jej więzienie w sanktuarium. I nie wpuszczę tu nikogo, kto nie rozumie prawdziwej istoty Sztuki.
Młody czarodziej co prawda rozumiał, że każdy mógł mieć swoje pasje i rzeczy, które uznawał za ważne, lecz na arbitralnej skali czyjeś zdrowie i życie stało dużo wyżej niż jakiekolwiek hobby.
— Proszę, zlituj się — poprosił Merlin. — Każda chwila jest na wagę złota.
— Litość jest dla tych, którzy na nią zasługują — odparła gniewnie Driada. — A wy, w tych waszych… niedbałych strojach, na pewno na nią nie zasługujecie. Ale… — zawiesiła głos, a jej spojrzenie znów stało się uważne i badawcze. — Dam wam szansę. Jedną! — podkreśliła, unosząc smukły palec. — Udowodnijcie, że macie w sobie choć iskrę stylu. Ogłaszam Konkurs Mody Leśnej! — Pstryknęła, a gałęzie jej wierzby zafalowały z emfazą. — Stwórzcie kreację, używając tylko tego, co znajdziecie w tym lesie. Zaskoczcie mnie! Zszokujcie! Wtedy, i tylko wtedy, otworzę dla was przejście! — Wskazała na zwaloną kłodę, omszałą i gładką. — To będzie wasz wybieg. Macie godzinę.
Merlin zamarł. Konkurs mody. On, zwykły giermek, którego edukacja ograniczała się do tego, by nie robić z siebie pośmiewiska, niemający wielkiej okazji by ubierać się modnie – wpierw przez skromne zasoby finansowe rodziny, potem ze względu na wymagania stawiane wyglądowi giermków – miał teraz wcielić się w projektanta mody, krawca i modela w jednym. Zadanie przerosłoby niejednego. Merlin uważał, że nie bez przyczyny te trzy zawody najczęściej wykonują różne osoby, każda z innym doświadczeniem, teraz jednak to jemu przypadła w udziale konieczność ogarniania wszystkiego. Młody czarodziej zerknął na Song Ana.
Spodziewał się zastać na jego obliczu taki sam wyraz paniki, jaki zagościł w jego własnym sercu, ale nie. Zamiast tego zobaczył czysty, nieskażony entuzjazm.
— Wspaniale! — zawołał Song An, klaszcząc w dłonie. — Zawsze chciałem spróbować swoich sił w projektowaniu! Chodź, Śmieciarz, znajdziemy najpiękniejsze liście!
— Przecież nie damy rady! — wykrzyknął Merlin, zatrzymując przyjaciela wpół kroku. — Ja nawet nie jestem na bieżąco z żadnymi modowymi rzeczami.
— Nie martw się, Merlinie — odparł Song An, ani na chwilę nie porzucając swojego optymizmu. Wyciągnął rękę, klepnął Merlina w ramię. Może tylko się chłopakowi wydawało, że trochę go elektryczność sięgnęła. — Dante mówił, że dobrze jest być na bieżąco, ale jeśli ktoś nie jest, to nie szkodzi. Po prostu trzeba wiedzieć, czego się pragnie od samej kreacji i to już jest połowa sukcesu!
— A to nie jest czasem tak, że jak się człowiek zna na modzie, to lepiej wie, czego chce od kreacji?
— Możliwe — Song An się zamyślił, ale w końcu machnął na to ręką. — Ale teraz nie mamy jak się tego dowiedzieć, więc jedyne, co zostaje, to brać się do pracy.
I już go nie było. Zniknął w lesie ze swoim szopem, pozostawiając Merlina samego z jego modową niekompetencją i Falkorem, który popatrywał na niego wyczekująco, przestępując z łapy na łapę, wyczuwając udzielający się Merlinowi, rosnący niepokój. Bo ten niepokój do tej pory tylko pukał do drzwi, teraz zaś wyważył je z buta i przemienił się w autentyczną panikę. Co on miał zrobić? Przyczepić sobie szyszkę do głowy? Owinąć się bluszczem? Jego umysł stał się pustką, czarną dziurą, w której ginęły wszelkie kreatywne pomysły.
Czas mijał. Song An wrócił po chwili, niosąc naręcza wielkich liści paproci, pęki leśnych kwiatów i fantazyjnie rozłożyste gałązki różnych drzew. Z zapałem zaczął tworzyć swą kreację, łącząc ze sobą fragmenty roślin, splatając je w coś, dla czego żaden z języków nie wymyślił jeszcze nazwy.
— Nie martw się, Merlinie. Mam wystarczająco dużo rzeczy, więc dla ciebie też coś mogę stworzyć, jeśli nie starczy ci czasu.
Te słowa powinny go niby uspokoić, ale Merlin poczuł się tylko gorzej. Song An znów musiałby go ratować, a Merlin, tak jak zawsze, byłby źródłem problemów i ciężarem. Nie, nie mógł na to pozwolić. Młody czarodziej westchnął, przetarł dłońmi twarz, zacisnął ręce w pięści.
— Dobra, koniec tego. Spróbuję coś ogarnąć — powiedział z mocą, a Song An posłał mu szeroki, pokrzepiający uśmiech.
Merlin stanął pewniej na nogach, zamknął oczy, sięgnął myślami swego wnętrza – tam, gdzie w najgłębszych partiach jego duszy drzemała owa destruktywna, nieprzewidywalna siła zwana magią. Dotknął tego chaotycznego kłębu, przemówił do niego, starając się przekazać swe życzenia w jak najlepszy sposób. Pamiętał z lekcji, że życzenia trzeba było formułować konkretnie, wtedy magia robiła dokładnie to, o co się ją poprosiło i nie było miejsca na jakiekolwiek niebezpieczne czy dziwaczne efekty. Merlin skupił wszystkie myśli i sformułował zaklęcie najprecyzyjniej, jak tylko potrafił.
— Stwórz coś… nie wiem, modnego, czy cokolwiek.
Niczym obdarzona swym własnym rozumem, magia nie sięgnęła wcale liści i leżącej wokół zmurszałej kory, nie dotknęła mchu ani tej rosnącej nieopodal kępy trawy. Nie. Merlin poczuł dziwne mrowienie, a potem jego prosta, lniana koszula i znoszone spodnie zaczęły… żyć.
Gdy młody czarodziej otworzył oczy, jego strój nie był niczym zwyczajnym. Był płótnem dla szalonego malarza tworzącego najdziksze abstrakcje, malującego wnętrza gorączkowych wizji i obłąkanych snów. Materiał hipnotyzował wirującymi barwami, miniaturowymi galaktykami kolorów, pulsującymi wzorami nienazwanej geometrii, zdającej się tańczyć do niesłyszalnej przez nikogo melodii.
— O kurka — wykrztusił Merlin.
Wtem driada klasnęła ponownie w dłonie.
— Czas minął! Prezentujcie swoje dzieła!
Pierwszy na wybieg wszedł Song An. Jego strój był uroczy – tunika z liści paproci, przepasana girlandą z dzwonków i pasem ze splecionych gałązek, wyglądał niczym uśmiechnięty, leśny duszek. Przeszedł po kłodzie z pewnością siebie i wesoło pomachał driadzie. Ta zamyśliła się głęboko, nie spuszczając wzroku z Song Ana, uważnie oglądając falujące liście, gdy Song An wykonał zgrabny piruet.
— Hm, klasyka… Połączenie naturalnych materiałów i sezonowych barw, wszystko to w standardowej i dobrze znanej formie. Tak, to nigdy nie wychodzi z mody, jest ponadczasowe. Jednak… to takie przewidywalne…
Ledwie te słowa opuściły jej usta, Song An zachwiał się na kłodzie, machnął ręką, by zachować równowagę. Jego elektryczna magia zbudziła się, błękitna iskra przeskoczyła między liśćmi, te zaś jak na komendę się złożyły, przemieniając w nieśmiałe, cienkie łodyżki.
— Ojej, moja spódniczka…
Driada jednak wybałuszyła oczy.
— Niesamowite! Niespodziewane! Klasyka przełamana czymś nowym, dynamicznym, takim… elektrycznym — zakończyła, uśmiechając się. — Cudownie, wspaniale, właśnie o to mi chodziło!
Song An rozpromienił się, zeskoczył z kłody, odwrócił się do Merlina.
— Teraz twoja kolej!
— Moja?
Merlin wolałby uciec, lecz driada, zachwycona tym, co przygotował Song An, zaraz skinęła mu dłonią, by kontynuował pokaz. Młody czarodziej jęknął, mruknął coś o tym, że nie wierzy, że to robi, a potem wkroczył na „wybieg”. Czuł się jak idiota. I jakby odpowiadając na jego stres i zażenowanie, barwy na koszuli tym mocniej ożyły, wirując i poruszając się w formie niemożliwych do nazwania kształtów.
— Co… co to jest? To… żyje! To się rusza! — wykrzyknęła driada. — To moda kinetyczna! Absolutny przełom!
Przełom, to miały zaraz zaliczyć kości Merlina, gdyby zleciał z wybiegu. Na szczęście jednak młodemu czarodziejowi udało się jakoś zejść z kłody bez żadnych akrobacji po drodze. Akurat tak, by zrobić miejsce Śmieciarzowi.
Szop wkroczył na wybieg jak do własnego salonu. W czasie, gdy wszyscy byli zajęci, on również tworzył i nie zamierzał ustąpić nikomu pod względem swej artystycznej kreacji. Śmieciarz podparł łapki na biodrach, a olbrzymia, fantazyjnie zakręcona muszla ślimaka, zawadiacko zsunęła się z jego czoła, opadła lekko na jedno ucho.
— Coś wspaniałego!
Szop ruszył przed siebie, prezentując plamki opalizującego mchu przyczepione chaotycznie do futerka, przypominające cętki jakiegoś egzotycznego zwierzęcia, do tego w łapkach trzymał barwne kamyki, znalezione pewnie gdzieś na dnie strumienia.
— Odwaga! Dekonstrukcja! Surowa forma w kontrze do funkcji! — wykrzyknęła Driada, wpatrzona w szopa.
I wtedy na wybieg wyszedł Falkor. Smok, zamiast się przebierać, przystroiwszy łuski czymkolwiek, co znalazł w lesie, po prostu wgramolił się na koniec kłody, usiadł i nabrał w płuca mnóstwo, mnóstwo powietrza.
— Chłopie, rozpękniesz się… — ostrzegł go Merlin widząc, jak Falkor nadyma się niczym żywy balonik.
I gdy już wydawało się, że smok nie może nadąć się jeszcze bardziej, Falkor zionął małym, idealnie uformowanym pierścieniem z szarego dymu. Pierścień uniósł się i zawisł tuż nad jego głową, wirując powoli jak magiczna aureola.
— Minimalizm! Konceptualizm! — Driada opadła na kolana, a z jej oczu popłynęły tęczowe łzy. — Wystarczy! Wystarczy! Zwyciężyliście! — zachłysnęła się. — Nigdy nie widziałam takiego pokazu! Połączenie chaosu, formy i czystej, niestylizowanej istoty! Jesteście geniuszami!
— Ona tak na poważnie? — spytał cicho Merlin, nachylając się do Song Ana.
Tymczasem zaś driada wstała, a cała jej postać zalśniła delikatnym światłem. Ściana cierni rozpłynęła się w fioletową mgłę, otwierając przejście.
— Udało się! — szepnął Merlin, wpatrując się w znikającą barierę. — Nie wierzyłem, że sobie poradzimy…
— Wiedziałem, że nam się uda! — odparł Song An, uśmiechając się szeroko.
— Idźcie teraz — powiedziała driada, wskazując im ścieżkę. — Jesteście prawdziwymi obrońcami Piękna i wierzę, że cokolwiek postanowicie zrobić, na pewno wam się uda, nawet jeśli to będą te wszystkie dramatyczne, ludzkie rozrywki, w rodzaju ratowania przyjaciół. Weźcie ten kwiatowy pyłek – to puder, którego używam. Czyni skórę piękną i nieskazitelną, do tego nie zatyka porów. Teraz mam pewność, że będziecie dobrze wyglądać, nawet w ogniu najbardziej zaciętej walki.
— Dziękujemy? — odparł niepewnie Merlin, odbierając fikuśne pudełeczko.
Driada uśmiechnęła się do nich po raz ostatni, giermkowie jeszcze pomachali jej na odchodnym, a potem ruszyli w głąb lasu, podążając za wskazaniami zaklętego Kompasu, zdeterminowani, by odbić księżniczkę Amelię z łap niemodnie ubranego barona z czarodziejskim monoklem.
Po tym, jak udało im się zadowolić artystyczne zapędy leśnej driady, Merlin miał cichą nadzieję, że limit dziwnych i absurdalnych spotkań na ten dzień został już wyczerpany. Była to, rzecz jasna, nadzieja płonna, bo wszechświat zdawał się czerpać szczególną przyjemność z rzucania mu pod nogi kolejnych, coraz bardziej wymyślnych kłód.
Szli ścieżką, a Kompas w dłoni Merlina drgał uspokajająco, potwierdzając, że obrali właściwy kierunek. Las wokół nich stał się jaśniejszy, bardziej przyjazny, a przez liście przebijały się ciepłe promienie popołudniowego słońca.
Było zbyt spokojnie.
Zaczęło się od pojedynczego, cichego brzęczenia, jakby gdzieś w pobliżu zabłąkał się wyjątkowo duży komar. Potem dołączyło do niego drugie, trzecie, a po chwili powietrze wypełnił chór brzęczących, migoczących dźwięków. Zza liści, z koron drzew, spomiędzy paproci, wyleciały dziesiątki małych, świetlistych punkcików. Zbliżyły się, otaczając ich szczelnym, wirującym kręgiem.
To nie były komary. To były wróżki.
Małe, skrzydlate istotki, nie większe od ludzkiej dłoni, z przezroczystymi skrzydełkami, drgającymi tak szybko, że były ledwo widoczne. Każda z nich lśniła innym, pogodnym kolorem, a ich twarzyczki, choć urocze, miały wyraz niepokojącej, handlowej determinacji.
— Witamy, witamy, szlachetni podróżnicy! — zapiszczał jeden z wróżków, lądując na ramieniu Song Ana. Miał na sobie miniaturowy, liściasty garnitur, profesjonalnie skrojony i dopasowany do wypastowanych na wysoki połysk lakierków. — Widzę, że jesteście w trakcie ważnej misji! Taka przygoda to wielkie ryzyko, nieprawdaż?
— Och, dzień dobry! — odparł Song An z niezachwianą uprzejmością. — Tak, można tak powiedzieć. Ale nie martwcie się, dajemy sobie radę!
Inna wróżka, ze skrzydełkami w pogodnie brzoskwiniowej barwie, podfrunęła Merlinowi prosto przed nos, trzepocząc tak szybko, że młody czarodziej czuł na twarzy lekki powiew.
— Dajecie sobie radę… na razie! — Jej głosik był cienki i piskliwy. — Ale czy pomyśleliście o nieprzewidzianych wypadkach? O zgubieniu drogi? O magicznej porażce? O ataku zrzędliwego borsuka?
— Eee, nie do końca…? — zaczął Merlin, ale nie dane mu było skończyć.
— Właśnie! — wykrzyknęła triumfalnie brzoskwiniowa wróżka. — Dlatego my, firma „Bezpieczna Polana, Ubezpieczenia i Gwarancje”, mamy dla was ofertę nie do odrzucenia! Tylko dzisiaj, specjalnie dla podróżników o dobrych sercach i lekko zdezorientowanym wyrazie twarzy!
Cały rój ożywił się, brzęcząc i prezentując w powietrzu iluzoryczne, świecące broszury. Merlin wodził wzrokiem za ofertami, cofnął się pół kroku, przybierając ten zdezorientowany wyraz twarzy. Tylko na to czekały wróżki.
— Oferujemy naszą flagową „Polisę na wypadek permanentnego zagubienia w lesie”! — zawołał ten w garniturze. — Pełne pokrycie kosztów poszukiwań oraz transportu do cywilizowanych regionów, a w razie niepowodzenia, dostarczymy waszym bliskim pięknie grawerowaną tabliczkę pamiątkową! Montaż nad kominkiem gratis!
— A może interesuje was „Ubezpieczenie od nieudanej misji”? — dodała inna wróżka, cała w miłych dla oka, bławatkowych błękitach. — Jeśli nie powiedzie się wasze przedsięwzięcie, zwrócimy wam sto procent poniesionych kosztów emocjonalnych w postaci kuponu na darmowe lody w karczmie „Pod Złamanym Sercem”! Widzieliście, jakie tam są ceny?
Merlin zamrugał. Lody. To brzmiało… kusząco. Z tego, co młody czarodziej się orientował, wróżki były istotami światła, generalnie nie pragnęły niczyjej zguby, więc może ich oferty ubezpieczeń wcale nie były takie złe? Może te stworzenia naprawdę pragnęły ich sukcesu i tego, by misja zakończyła się powodzeniem? Merlin jednak raczej nie był optymistą, więc po prostu musiał się tego dowiedzieć:
— A… a co, jeśli misja się jednak uda? — spytał nieśmiało.
— To jeszcze lepiej! — zapiszczała brzoskwiniowa wróżka, wyczuwając wahanie w jego głosie. — Wtedy możecie skorzystać z naszej opcji premium: „Gwarancja Szczęśliwego Zakończenia Plus”! Nie tylko zapewniamy sukces misji, ale w pakiecie platynowym dorzucamy znalezienie ukrytego skarbu, błogosławieństwo od leśnego duszka i 20% zniżki na następną przygodę! Pomyślcie tylko, to inwestycja na przyszłość!
— To naprawdę bardzo miłe z waszej strony, ale chyba nie potrzebujemy… — próbował interweniować Song An, lecz natychmiast został otoczony przez trzech innych, wyjątkowo natrętnych sprzedawców.
— Ależ potrzebujecie! — upierał się jeden z nich, gestykulując energicznie. — Proszę pana, widzę po panu, że jest pan osobą rozsądną, która dba o bezpieczeństwo swoich towarzyszy. Czy mógłby pan sobie wybaczyć, gdyby pański przyjaciel — tu wskazał na Merlina — został na przykład zamieniony w żabę, a pan nie miałby polisy pokrywającej koszty odczarowania?
— To oferta ograniczona czasowo! — dodał drugi, latając mu w kółko nad głową. — Decyzję trzeba podjąć teraz! Za pięć minut ta promocja może zniknąć na zawsze!
— Czy nie możemy się chwilę zastanowić?
— Nie! — Jeden z wróżków uśmiechnął się szeroko. — Po co się zastanawiać, gdy można nam zaufać!
— Ale przecież…
— Mamy pięć gwiazdek na Wróżka-Advisorze!
— Bo ja chciałbym…
— Już dwanaście osób kupiło pakiet premium! Zostały tylko dwa wolne pakiety!
— Nie wiem, ile mam złota…
— Spiesz się! To ostatni dzwonek!
Merlin czuł się osaczony. Argumenty wróżek trafiały w jego najczulsze punkty, a fakt tego, że tyle osób kupiło już pakiety, że potem ich nie będzie, że szansa po prostu zniknie im sprzed nosa sprawiał, że młody czarodziej sam sięgał paska i sakiewki. Może faktycznie powinien się ubezpieczyć? Pakiet platynowy brzmiał tak… bezpiecznie.
— A ile… ile kosztuje taki pakiet? — spytał, a brzoskwiniowa wróżka aż zatarła swoje małe rączki z radości.
— Och, to najlepsza część! Cena jest symboliczna! Wystarczy tylko kufer złota, wielki brylant albo, powiedzmy, ten interesujący, mosiężny przedmiot, który trzymasz w dłoni!
I wskazała na Kompas Przeznaczenia.
— Ale to… — próbował bronić się Merlin.
— Nie możemy… — starał się go wesprzeć Song An.
— Wasza tania przepustka do całkowitego bezpieczeństwa od niepowodzeń! — wykrzyknęła brzoskwiniowa wróżka. — Jeden drobiazg i wszystko się powiedzie!
— Jak znajdziemy księżniczkę Amelię, jak nie będziemy mieć Kompasu?! — krzyknął w końcu Merlin, uciszając ten wróżkowy harmider.
— Księżniczkę Amelię? — podchwyciła bławatkowa wróżka.
— Tak! — dodał Song An. — To następczyni tronu, musimy się koniecznie do niej dostać i odbić ją z rąk tego okropnego barona!
— Barona? — spytał wróżek w garniturze.
— Tak, barona z zaklętym monoklem i zakręconym wąsem. Baron von… von Brettspiel?
— Księżniczka i baron… — Zamyśliła się brzoskwiniowa wróżka, a potem zawołała. — Przerwa techniczna! Musimy… zaktualizować serwery! Nastąpi teraz migracja danych! Przepraszamy za utrudnienia i prosimy o cierpliwość.
— Co? — spytał zdębiały Merlin.
Tymczasem zaś wróżki odstąpiły od nich, zbiły się w ciasną, błyszczącą i brzęczącą gromadę, a powietrze wibrowało od szybko wymienianych informacji i całej tej migracji danych.
— Rozumiecie coś z tego? — odezwał się Merlin konspiracyjnym szeptem, ale odpowiedziało mu jedynie przeczące kręcenie trzech głów.
— Ale jestem dobrej myśli — odparł Song An, posyłając Merlinowi uśmiech. — Te wróżki są bardzo miłe, chociaż dużo mówią i myślę, że naprawdę chcą nam pomóc!
Śmieciarz nie wyglądał na do końca przekonanego, podobnie jak Falkor, lecz Merlin zawsze mógł źle odczytać wyrazy ich oczu. I kiedy młody czarodziej już chciał się odezwać, spytać o to, ile ta migracja będzie trwała, kłąb wibrującego światła wybuchł znów w chmarę wróżek, te zaś otoczyły ich w okamgnieniu.
— Mamy dla was nową ofertę! — zaczął wróżek w garniturze.
— Ale my nie…
— Tę reklamę będziecie mogli pominąć dopiero za pięć sekund.
— Co?
— Nasza oferta jest jedyna, niepowtarzalna i unikalna. Oferujemy wam… Tę oto, prototypową Żabią Laskę!
— Zwaną również drążkiem pogo — wtrąciła inna wróżka. „Garnitur” kontynuował:
— Żabia Laska zapewnia automatyczny sukces przy przekraczaniu dowolnych barier w rodzaju najeżonych kolcami ogrodzeń wokół wież magów, bezdennych przepaści, wilczych dołów oraz rzek pełnych lawy i piranii! Dzięki Żabiej Lasce wystarczy jedno małe hop! i już, nieprzekraczalne zostało pokonane!
— Ale my nie możemy… — Merlin ścisnął mocniej w dłoni Kompas.
— Nie, nie, wymiana za dobra materialne nie działa w tej ofercie — wyjaśniła im brzoskwiniowa wróżka. — To oferta specjalna, sezonowa, dopasowana do klienta. Żabią Laskę dostaniecie w zamian za polecenie nas dwójce bogatych ludzi!
— Na przykład księżniczce! Albo baronowi!
— Tak, tak, to świetna oferta i wystarczy tylko nas polecić!
— Ale… my to możemy zrobić dopiero wtedy, kiedy znajdziemy księżniczkę Amelię.
— Nic nie szkodzi! — uspokoiła go wróżka. — Wystarczy nam obietnica na mały paluszek, że gdy tylko znajdziecie księżniczkę i waszego barona, to zaraz nas polecicie, a Żabia Laska będzie wasza!
Merlin popatrzył na Song Ana, wzruszył ramionami.
— Możemy obiecać na mały paluszek — przyznał. — To nic nie kosztuje…
— Doskonale! — wróżka aż klasnęła w dłonie z uciechy. — Ale nam się zasięgi zwiększą!
Żaden z nich nie wiedział, czym są owe zasięgi i jak ich zwiększenie ma wpłynąć na cokolwiek, ale to już była historia na inny dzień. Song An i Merlin obiecali na mały paluszek, że gdy spotkają księżniczkę i barona, polecą im usługi wróżkowego biura ubezpieczeniowego, a następnie ruszyli w dalszą drogę, z plecakami cięższymi o Żabią Laskę czy też prototypowy drążek pogo.
Po tym, jak udało im się wymknąć natrętnym, acz ostatecznie pomocnym wróżkom, Kompas Przeznaczenia zdawał się nabierać pewności siebie. Jego igła przestała drgać nerwowo i teraz wskazywała cel z uporem godnym krasnoludzkiego poborcy podatkowego. Prowadziła ich w górę, ku skalistym, omszałym zboczom, gdzie las stawał się rzadszy, a ziemia twardsza i bardziej niegościnna. Powietrze zrobiło się chłodne, niosąc ze sobą zapach mokrego kamienia i czegoś jeszcze… czegoś organicznego i trudnego do zidentyfikowania, jak zapomniana piwnica, w której przez wieki przechowywano zarówno wino, jak i stare, eksperymentalne przetwory.
Ścieżka skończyła się gwałtownie przed ciemną, ziejącą czeluścią w zboczu góry. Wejście do jaskini, tak wielkie, że zmieściłby się w nim wóz z sianem, przypominało rozwartą paszczę wielkiego, śpiącego smoka. Ciemność wewnątrz, gęsta i namacalna, zdawała się pożerać światło i dźwięk. I to właśnie tam, w sam środek tej czerni, wskazywał Kompas.
— No nie — jęknął Merlin, czując, jak te marne resztki odwagi parują mu z duszy. — Tylko nie jaskinia! W jaskiniach zawsze są pająki razem ze swoimi pajęczynami, do tego szczury, ale takie brudne i straszne, no i w ogóle pełno groźnych robaków.
— Ale są też ładne kamienie i może spotkamy krasnoludy? — stwierdził Song An, podchodząc bliżej z niezachwianą ciekawością. Falkor i Śmieciarz trzymali się jednak z tyłu, a ich zwierzęce instynkty najwyraźniej podpowiadały im to samo, co krzyczał przerażony wewnętrzny głos Merlina: „wiej!”.
Gdy Song An zrobił krok w stronę wejścia, w tym głębokim mroku coś się poruszyło. Coś wielkiego, co do tej pory było tylko fragmentem cienia, podniosło się, blokując im przejście.
Ogr.
Jego ogrom przytłaczał. Był górą rozlanego cielska i wypełniającego je niezadowolenia, a jego skóra, w kolorze starego mchu, poorana była bruzdami i bliznami, z których każda opowiadała historię jakiejś bardzo niefortunnej dla drugiej strony bójki. Ubrany był w skóry wyglądające, jakby zostały zdjęte z czegoś, co samo wcześniej zjadło kilku bohaterów. Nie wyglądał na złego czy agresywnego – po prostu na kogoś, kto od bardzo, bardzo dawna czekał na coś, co nie nadchodziło, a jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Merlin wzdrygnął się. Dokładnie tak samo wyglądała jego mama, gdy po raz piętnasty kazała mu posprzątać pokój.
— A wy co za jedni? — warknął ogr, a jego głos, wzmocniony kamiennymi ścianami, potoczył się po jaskini jak grzmot uwięziony w beczce. — Zgubiliście się, czy jak?
— Witamy, szanowny panie! — zaczął Song An, kłaniając się uprzejmie. — Jesteśmy podróżnikami. Nasza droga prowadzi przez tę jaskinię. Czy moglibyśmy prosić o to, żeby pozwolił nam pan przejść?
Ogr zmrużył swoje małe, głęboko osadzone oczy. Przeniósł spojrzenie z Song Ana na Merlina, a potem na ich towarzyszy, i nawet Falkor przestąpił z łapy na łapę, strosząc groźnie kolce na kościstym grzbiecie.
— Prosić? — prychnął, a z jego szerokiej paszczy wiało, jakby właśnie pożarł tysiącletnie jajo. — Nikt tędy nie przechodzi. To moja jaskinia. Mój dom. Moje królestwo — urwał westchnął, w spojrzeniu pojawił się jakiś rodzaj zamyślenia, kompletnie niepasujący do typowego, ogrzego wyrazu twarzy. — Królestwo smutku i rozczarowania — zakończył, wydymając mięsiste wargi.
— Rozumiemy, że to teren prywatny — podjął Song An, nie dając się zbić z tropu. — Ale nasza sprawa jest niezwykle pilna. Musimy uratować naszą przyjaciółkę! To naprawdę ważna rzecz i nie może czekać!
— Nie słyszeliście? Jest mi smutno i nikt tu nie przejdzie — burknął ogr. — Idźcie sobie!
Merlin popatrzył na Song Ana, podszedł, nachylił się bliżej i szepnął ostrożnie.
— Może jakby go czymś rozweselić…?
— Tylko co rozwesela ogry? — odpowiedział szeptem Song An.
— Oprócz siania zniszczenia? — Merlin się zafrasował. — Nie mam pojęcia.
— To spróbuję go spytać. — To powiedziawszy, Song An ponownie zwrócił się do ogra. — A dlaczego jest pan smutny? Może jest coś, co moglibyśmy dla pana zrobić, żeby poprawić panu humor? Może jest jakaś przysługa?
Ogr zamyślił się, drapiąc się po zarośniętym podbródku palcem grubym i tłustym jak dorodna kiełbasa.
— Przysługa… — mruknął. — Ludzie mi już robili przysługi. Jeden mnich chciał mi plecy rozmasować, bo niby takie spięte miałem. To jak mi kości ponastawiał, jak strzelił nimi, to mnie potem przez miesiąc w krzyżu łupało. Albo jak przyszło takich dwóch chwatów-krasnoludów, że oni mi pieczarę w jaskini powiększą, to tydzień się ze skałą mocowali, tłukli kilofami, aż sam myślałem, że mnie po łbie tłuką, tak łup-łup-łup! — prychnął, skrzyżował ramiona na piersi. — Nie chcę przysług.
— No tak, to nie brzmi jak dobre przysługi, bardziej jak straszne problemy — odparł Merlin ze zrozumieniem, ale zaraz podsunął nowy pomysł. — Może w takim razie… Może jakiś prezent by zadziałał? No nie mamy jakoś wiele, ale coś się znajdzie...
— Prezenty też już dostawałem — odparł ogr, wciąż poirytowany. — Jeden rycerz przyniósł głowę hydry. Po co głowa hydry? Na zupę nie, na ścianę nie, cały czas gryzie. I czarodziejka była. Dała pochodnię, co zawsze świeci. I po co mi pochodnia? Jak spać, jak ona cały czas świeci? Nie chcę żadnych waszych prezentów.
— No i co teraz? — Merlin nachylił się do Song Ana.
— Nie wiem — odparł drugi giermek, przeczesując długie włosy palcami.
Zapadła cisza. Ogr stał niewzruszony, a jego wielka postać zdawała się wypełniać całe wejście do jaskini.
— To… czego w takim razie chcesz? — spytał w końcu Song An.
Wtem twarz ogra się zmieniła. Zniknął grymas znużenia, a w jego oczach pojawił się wyraz głębokiej, niemal poetyckiej tęsknoty. Westchnął ciężko, a to westchnienie brzmiało jak jęk samej góry.
— Chcę… spełnienia — powiedział dramatycznie, nagle porzucając swoją ogrzą manierę prostych i krótkich zdań. — Chcę doznać czegoś, co wyrwie mnie z tej egzystencjalnej pustki. Chcę przeżyć coś prawdziwego, coś, co ma… smak.
Merlin i Song An wymienili spojrzenia. Smak?
— Mówisz o jedzeniu? — spytał ostrożnie Merlin.
Oczy ogra rozbłysły.
— Jedzenie! Tak! Ale nie byle jakie jedzenie! Nie wasze nudne, ludzkie potrawy! Ja pragnę kulinarnego objawienia! Uczty dla duszy! Arcydzieła, które sprawi, że moje kubki smakowe zapłaczą z radości! Jestem smakoszem, rozumiecie? Koneserem! I od lat nikt nie był w stanie zaspokoić mojego wyrafinowanego podniebienia!
Mieli do czynienia z ogrem-krytykiem kulinarnym. To było o wiele gorsze niż zwykły, głodny ogr.
— Rozumiem! — zawołał Song An z nowym zapałem. — Wyzwanie przyjęte! Mamy trochę prowiantu. Jestem pewien, że kunszt naszych zamkowych kucharzy sprosta twoim wymaganiom!
Przez następne pół godziny Merlin był świadkiem najbardziej jednostronnej degustacji w historii świata – Song An, z entuzjazmem godnym szefa kuchni w renomowanej karczmie, prezentował ich zapasy, ogr zaś kręcił nosem i wybrzydzał, nie pochylając się na dłużej nad żadnym z produktów.
Najpierw na stół (którym był płaski głaz) wjechał kawał dobrze uwędzonej szynki.
— Proszę bardzo! Dzieło mistrza wędliniarstwa! Dojrzewająca przez miesiąc w dymie z drzewa olchowego!
Ogr powąchał. Zmarszczył nos.
— Pachnie jak spalony las. I ten kolor… zbyt żywy. Wulgarny. Zabieraj mi to!
Potem pojawił się krąg żółtego, twardego sera.
— Ser z mleka górskich kóz, które żywią się tylko najrzadszymi ziołami! Nuta lawendy, finisz z posmakiem tymianku!
Ogr dźgnął ser palcem, skrzywił się.
— Gładki, jak kamień po polerce. Zero tekstury i zero charakteru. Nuda!
Ale Song An się nie poddawał. Wyciągnął słoik miodu, lśniący jak płynne złoto.
— A to? Nektar zebrany przez elfy z kwiatów księżycowego lotosu! Słodycz tak subtelna, że…
— Słodkie! — ryknął ogr, przerywając mu. — Słodkie jest dla dzieci i kolibrów! Ja szukam głębi! Dramatu! Prawdy!
Każda kolejna propozycja była zbywana z coraz większą pogardą. Odrzucił suszone owoce („pomarszczone kłamstwa!”), chrupiące pieczywo („hałasuje!”) i nawet butelkę wina („woda o smaku winogron!”). W końcu, gdy zapasy „dobrego jedzenia” się wyczerpały, Song An usiadł zrezygnowany.
— Nic z tego. On jest niemożliwy. Ma najdziwniejszy gust na świecie.
Merlin patrzył na wielkiego, rozczarowanego stwora i nagle coś w jego głowie zaskoczyło. Przypomniał sobie słowa ogra. „Prawda”. „Dramat". „Charakter”. Może problem nie leżał w jedzeniu, ale w ich definicji „dobrego smaku”? Może dla istoty, która żyje w wilgotnej jaskini i nosi podejrzanego pochodzenia skóry, „wyrafinowanie” oznaczało coś zupełnie innego?
Z wahaniem sięgnął do swojej własnej torby. Nie do kieszeni z normalnym prowiantem, tym podwędzonym z zamku. Nie, sięgnął na samo dno, tam, gdzie trafiały rzeczy zapomniane, zgniecione i zignorowane. Jego palce natrafiły na coś twardego i zawiniętego w kawałek materiału. To był jego prowiant z domu, ta jedna pozostała kanapka, którą zrobiła mu mama, kiedy Merlin dopiero wyruszał na swą pierwszą przygodę i rozpoczynał karierę giermka u boku księżniczki Amelii. Kanapka jakimś cudem nie zgniła i nie zmieniła się w pożywkę dla pleśni, ale obróciła się w kamień, jakby starając się być żywą pamiątką tamtego pamiętnego dnia.
— Czekaj… — mruknął Merlin do Song Ana. — Mam jeszcze jeden pomysł. Ale jest… niekonwencjonalny.
Wyciągnął swój skarb. Rozwinął szmatkę, a w powietrzu rozszedł się zapach tak intensywny i złożony, że Falkor kichnął, a Śmieciarz cofnął się o krok, mrużąc oczy. W dłoni Merlina spoczywało bezkształtne, zszarzałe coś, co w dawnych czasach musiało być kanapką, teraz jednak nie przypominało po prostu niczego. Soczysty niegdyś pomidor przybrał niebieskawą barwę, plastry sera i aromatycznej szynki zwisały po bokach, zastygłe w jakimś dziwnym kształcie, a chleb, kiedyś pachnący i chrupki, wyglądał niczym gumowata ciastolina. Merlinowi zdarzało się zapomnieć o kanapce zostawionej w plecaku, ale to była już oddzielna kategoria.
— I myślisz, że to mu będzie odpowiadało? — spytał Song An, z zaciekawieniem popatrując na „kanapkę”. — Naprawdę mocno pachnie…
Ogr, który do tej pory siedział zrezygnowany, nagle zamarł. Jego wielkie nozdrza zadrgały. Wciągnął głęboko powietrze, a te małe oczka rozszerzyły się w wyrazie objawienia.
— Co… co to za aromat? — wychrypiał, a w jego głosie pierwszy raz zabrzmiały jakieś intensywniejsze, pozytywne emocje. — Ten bukiet… ta złożoność… ta odważna nuta fermentacji…
Merlin, nabrawszy odwagi, podszedł bliżej i z drżeniem serca zaprezentował swój „posiłek”.
— To… mama dla mnie zrobiła — powiedział zgodnie z prawdą, nie wspominając o tym, ile czasu już minęło od tamtego momentu.
Ogr opadł na kolana z hukiem, który wstrząsnął ziemią. Patrzył na spleśniały ser i czerstwy chleb niczym artysta patrzący na dzieło sztuki.
— Nareszcie! — ryknął z czystej, nieskażonej radości. — Prawdziwe jedzenie! Takie, które ma historię! Które nie boi się pokazać swojego prawdziwego ja! To jest poezja!
Zabrał od Merlina „dzieło” z delikatnością chirurga. Najpierw powąchał ser z szynką, zamykając oczy w uniesieniu. Potem odgryzł kawałek czerstwego chleba z głośnym chrupnięciem, które odbiło się echem w jaskini. Gryzł, mlaskał i mruczał z zadowolenia, a z jego oczu popłynęły dwie wielkie łzy.
— Wyborne! Absolutnie transcendentne! — oznajmił, gdy skończył. Wstał i spojrzał na nich z nowo odkrytym, bezgranicznym szacunkiem. — Jesteście nie tylko podróżnikami! Jesteście artystami! Prorokami smaku! Przechodźcie, moi przyjaciele! Moja jaskinia stoi przed wami otworem!
Odsunął się, robiąc im szerokie przejście. Gdy przechodzili obok niego, klepnął Merlina w plecy tak mocno, że ten niemalże się przewrócił.
— A w dowód mojej wdzięczności, weźcie to! — powiedział, wręczając im coś, co wyciągnął zza pazuchy. Był to wielki, sękaty i najdziwaczniej powyginany korzeń. — Mój największy skarb. Nie mam pojęcia, co robi, ale na pewno wam się przyda!
Song An i Merlin podziękowali uprzejmie ogrowi, korzeń wylądował w jednym z plecaków, a potem obaj giermkowie, wraz ze Śmieciarzem i Falkorem, ruszyli w dalszą drogę, prowadzeni wytrwałymi wskazaniami zaklętego Kompasu, z każdą chwilą zbliżając się do siedziby podstępnego barona i momentu wyswobodzenia księżniczki Amelii.
Po spotkaniu z ogrem-smakoszem, Merlin zaczął podejrzewać, że Kompas Przeznaczenia ma specyficzne poczucie humoru. Zamiast prowadzić ich najprostszą drogą, zdawał się wybierać trasę obfitującą w najdziwaczniejsze możliwe przystanki, jakby sama podróż była celem, a nie jej koniec. Poskręcany korzeń, który dostali w prezencie, niósł teraz Song An, po tym, jak powąchawszy go ostrożnie stwierdził, że jego „ziemisty bukiet” ma w sobie coś intrygującego. Merlin wolał trzymać się od niego z daleka.
Ich droga wiodła teraz przez podmokłe łąki, aż dotarli do brzegu leniwie płynącej, mętnej rzeki. Nad nią, samotny i pochylony jak zrezygnowany długim życiem starzec, stał opuszczony młyn. Jego drewniane ściany sczerniały od wilgoci, dach pokrywał gęsty kożuch mchu, a wielkie, nieruchome koło wodne ociekało splątanymi wodorostami. Mimo to, z otwartych drzwi dobiegało ciepłe, migotliwe światło, a w powietrzu unosił się zapach świeżo mielonej mąki i pieczonego chleba.
— O, patrzcie! — zawołał Song An, a jego głos brzmiał radością. — Może w środku ktoś jest? Wygląda na idealne miejsce na odpoczynek.
Merlin był bardziej sceptyczny. Coś w tym obrazie mu nie pasowało. Ciepłe światło w opuszczonym młynie? Zapach chleba pośrodku niczego? To musiała być jakaś magia, taka niezbyt dobra, skupiona na tym, by zwodzić i mamić, a potem capnąć takich niczego niespodziewających się podróżnych, oskubać ich do poprutych majtek. Merlin westchnął. Nie dało się ukryć, że wędrowali już długo, nogi im puchły, ramiona plecaków wrzynały się w skórę i nawet Falkor zrobił się markotny. Perspektywa chwili wytchnienia pod dachem była zbyt kusząca. Śmieciarz, najwyraźniej podzielając zdanie Song Ana, niuchał w powietrzu i z wyczekiwaniem popatrywał w stronę drzwi młyna.
— No dobrze — westchnął Merlin. — Ale bądźmy ostrożni.
Powoli weszli do środka.
Wnętrze młyna było jak scena wyrwana z dawno zapomnianej, ciepłej baśni – obietnica bezpieczeństwa zaklęta w zapachu palonego drewna i świeżo upieczonego chleba. W kominku tańczyły wesoło płomienie, rzucając na stare belki drżące, bursztynowe cienie i otulając ich ciepłem jak wełniany koc. W środku izby stały w milczeniu dwa ogromne, kamienne żarna, uśpione serce młyna, a na grubym, dębowym stole leżał samotny, parujący bochenek chleba. Jego złota skórka wyglądała jak mapa szczęśliwej krainy. Wszystko było zaproszeniem do odpoczynku, do chwili zapomnienia. Było tu tak przytulnie i bezpiecznie, że Merlin poczuł, jak opuszcza go całe napięcie. Jednak w tej całej, idyllicznej scenie był jeden, niepokojący zgrzyt, który sprawiał, że ta sielanka wydawała się fałszywa.
Nikogo nie było.
I gdy tylko ostatni z nich przekroczył próg, stało się to, czego Merlin się obawiał.
Ciężkie, dębowe drzwi zatrzasnęły się z siłą, która wstrząsnęła całym budynkiem, a rygiel zasuwy zgrzytnął, zamykając ich w środku. Ciepłe światło kominka przygasło, zapach chleba zmienił się w stęchłą woń kurzu i zapomnienia. Baśniowa łagodność, która ich tu przywołała, stała się lodowatym zimnem wprost z koszmaru.
Z najgłębszego cienia w kącie izby, z tej plamy mroku tuż przy nieruchomych żarnach, zdającej się pochłaniać nawet blask kominka, coś zaczęło się wyłaniać. Nie był to ruch żywej istoty. To było jak dym unoszący się w bezwietrznym pomieszczeniu, jak atrament rozlewający się w wodzie – powolne, nienaturalne formowanie się kształtu z niczego. Z mroku wyłoniła się postać, przezroczysta i migotliwa, jakby utkana z księżycowej poświaty i starego, zapomnianego smutku. Duch mężczyzny, tak chudy i wysoki, że jego postać zdawała się nienaturalnie wyciągnięta, jakby sama grawitacja próbowała go rozciągnąć między światem żywych a umarłych. Ubrany był w strój młynarza, lecz jego widmowe szaty falowały i rwały się na krawędziach, rozpływając się w otaczającym go chłodzie. Twarz miał niczym maskę wiecznej, tragicznej melancholii – pustą, naznaczoną cierpieniem tak głębokim, że zdawało się ono rzeźbić jego niematerialne rysy. Lecz najgorsze były jego oczy – dwie puste, czarne dziury, w których nie płonął żaden ogień, a jedynie tliła się zimna, desperacka potrzeba. W swoich eterycznych, niemal niewidocznych dłoniach, duch trzymał dwa przedmioty, w tym upiornym kontekście wydające się groźniejsze niż jakakolwiek broń: gęsie pióro i zwój pożółkłego, postrzępionego pergaminu.
— Nareszcie! — jęknął duch, a jego głos przypominał skrzypienie trumiennych desek. — Nareszcie mam publiczność! Słuchaczy! Krytyków! Uwięziony w pętach własnej, niedocenionej sztuki, czekałem na was przez stulecia!
Merlin prawie padł na zawał, niemal potknął się o Falkora, na co dzień nieustraszonego smoka, teraz zaś kłębek przerażenia włażący mu pod nogi. Śmieciarz przypadł do Song Ana, ten jednak wydawał się nieporuszony stanięciem oko w oko ze zjawą.
— Dzień dobry, miło nam pana poznać — przywitał się, obdarzając ducha pogodnym uśmiechem. — Przepraszamy za najście, ale podróżujemy już dość długo i chcieliśmy odpocząć. Jeśli nie będzie to panu przeszkadzało…
— Jam jest Adam, niegdyś młynarz tego przybytku, a po wieki poeta! — zadeklarował duch z emfazą, przerywając Song Anowi i nie zwracając uwagi na jego słowa. — A wy, moi drodzy, nie opuścicie tych skromnych progów, dopóki nie wysłuchacie mojego najnowszego dzieła! Eposu w prawie dziesięciu tysiącach wersów, zatytułowanego… „Pan Tadeusz, czyli ostatni młyn w Darionie. Historia plebejska z roku 1273 i 1274 we dwunastu księgach wierszem”!
— Od kiedy ten młyn jest ostatnim młynem w Darionie? — spytał Song An, lecz ponownie, duch w ogóle nie zwrócił na niego uwagi.
Merlin poczuł, jak robi mu się gorzej. Wróciły do niego wspomnienia ze szkoły, gdy pani nauczycielka kazała im się uczyć wierszy na pamięć i zapamiętać, który z wieszczy wielkim poetą był, czy coś podobnego. Młody czarodziej słuchał tego wszystkiego jednym uchem i starał się co prawda zapamiętać, lecz na staraniach się na dobrą sprawę kończyło, a potem sprawdziany weryfikowały wszystko.
— Już po nas — jęknął Merlin.
Tymczasem zaś duch odchrząknął, wyprostował się i zaczął recytować:
— Młynie mój! Ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opłakuję, bo tęsknię po tobie.
Panno święta, co w mącznym pyle lśnisz, o Melancholio!
Co gród chronisz kamienny i w żarnach masz boli
Tysiąc! Ty, co umarłych młynarzy przenosisz
W zaświaty i natchnieniem swym wiersze im głosisz!
Mnie, com tu uwięziony, pozwól na twe łono
Powrócić, by opiewać me życie skończono...
Już po pierwszych dwóch wersach Merlin poczuł dziwny, tępy ból za oczami. Po czterech zaczęło mu się kręcić w głowie. Poezja Adama – Merlin nie potrafił stwierdzić, czy była dobra czy zła, nie znał się na tym wystarczająco. Wiedział jednak jedno – wersy sprawiały mu fizyczny ból. Każde słowo, przepełnione romantycznym smutkiem i podniosłymi rymami, było jak mała, niewidzialna szpila wbijana prosto w mózg.
— Tymczasem przenoś moją duszę utrapioną
Do tych mącznych pagórków, bielą malowanych,
Do tych worków szeroko, na oścież otwieranych,
Co jak morze rozpaczy przede mną się ścielą,
Będąc moją jedyną, tragiczną niedzielą...
— Proszę, przestań! — jęknął Merlin, chwytając się za głowę. Mdłości podchodziły mu do gardła. Falkor skulił się pod stołem, wydając z siebie żałosny skowyt, a Śmieciarz zakrył uszy łapkami.
— Przestać? — oburzył się duch. — Ależ to dopiero początek!
Song An, choć również wyglądał na lekko zielonego, wziął głęboki oddech. Jego optymizm, nawet w obliczu tak potężnej broni sonicznej, nie pozwalał się zgasić.
— Szanowny panie Adamie! — zawołał, starając się przekrzyczeć narastający w uszach Merlina szum. — Twoja poezja jest… bardzo mocna! Tak mocna, że aż trudno ją znieść! Ale może zechciałbyś posłuchać czegoś innego dla kontrastu?
Duch przerwał, zaintrygowany.
— Innego?
— Tak! — odparł Song An, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. — Pozwól, że odpowiem ci moją własną sztuką!
I zanim duch zdążył zaprotestować, Song An wyprostował się, wziął teatralny wdech i zaczął swoją własną, improwizowaną recytację.
— Słonko świeci, ptaszek kwili,
Zaraz zjemy coś w tej chwili!
Smutki precz i żale w kąt,
Bo przed nami cały ląd!
Duch młynarza zamrugał, kompletnie zbity z tropu.
— Co… co to ma być? Gdzie skomplikowana metafora? Gdzie nieodzowny ból istnienia?
— Nie ma bólu, nie ma troski, gdy masz dobre, smaczne pączki! — kontynuował Song An, nabierając rozpędu. — A gdy pączków w torbie brak, to przyjaciel da ci znak!
— Ja… to nie… to nie może tak wyglądać! To nie jest sztuka! Prawdziwa poezja ma rozdzierać serce, być martyrologiczną wiwisekcją duszy, ma sprawiać, że już nikt nie będzie wiedział, co autor miał na myśli, nawet on sam! — wykrzyknął gniewnie, złapał się za serce i zaczął recytować dalej. — O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny, a w sercu mym pustka i mrok jest bezdenny!
Song An odpowiadał mu z niezachwianą radością.
— A u mnie za oknem ptak śpiewa wiosenny, bo każdy dzień w życiu jest dobry i cenny!
Adam pokręcił z niedowierzaniem głową, zaraz jego spojrzenie rozmyło się, utkwiło gdzieś poza granicą niewidzialnego horyzontu, przepełniwszy się smutkiem i tęsknotą:
— Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, wóz mój brodzi w rozpaczy od zmierzchu do rana!
— A ja mam tu smoka, co zionie od rana, i wcale nie czuję w jeziorze gorszego brania!
— To nie ma sensu! — zaperzył się Adam.
— Nie szkodzi — odparł Song An, wzruszając ramionami.
Młynarz znów zaatakował, pełnym emfazy gestem kładąc wierzch dłoni na czole.
— Smutno mi, bogowie! Dla mnie na zachodzie uczyniliście tęczę z łez i beznadziei w grodzie!
— A dla mnie tęczę z iskier, co skaczą po drodze! Zobacz, jak pięknie błyszczą na mojej ostrodze!
— Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród — odparł Adam głosem grobowym niczym pogrzebowy dzwon. — Ni młyna, gdzie każda belka to cierpienia kpina!
— A ja nie rzucę śmiechu i dobrego wina, bo z nimi każda troska szybko się zapomina!
— Wszytki płacze, wszytki łzy i żale moje, w jeden wielki lament dziś się stroją!
— A mój szop ma pomysły na zabawy swoje, więc zaraz smutki twe pójdą na rozboje!
— Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy, z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny.
— Może i tak, lecz gdy kłopot się przydarzy, to mój druh Merlin magią go obdarzy!
Walka była wyrównana. Świat miał wkrótce poznać odpowiedź na pytanie, co się stanie, gdy niepowstrzymany optymizm zderzy się z niewzruszoną melancholią. Wtem szalę tego poetyckiego konfliktu postanowiły przechylić zwierzaki.
Falkor, cudownie odporny na skomplikowane zdania, wstał, przeciągnął się i głośno ziewnął. Z jego pyska wyleciała seria małych, idealnie uformowanych kółek z dymu, przybierających najdziwniejsze barwy, będących jego własną wersją puszczania baniek mydlanych. Śmieciarz zaś, do tej pory obserwujący wszystko z bezpiecznej odległości, zobaczył swoją szansę – jednym zwinnym susem odbił się od zakurzonej podłogi i wskoczył wprost na stół. Z wrodzoną zwierzętom uroczą gracją łapał kolorowe kółka dymu, rozpraszając uwagę Adama i wprowadzając coraz więcej zamieszania do nawykłej melancholii przestrzeni starego młyna.
Duch młynarza urwał w pół wersu o żałobnym rapsodzie pamięci niejakiego Bema, a jego widmowe oczy śledziły każdy ruch Śmieciarza, wodziły za barwnymi kółkami, a gdy Song An wspomniał coś o słodkich chałkach, twarz martwego mężczyzny, do tej pory wykrzywiona w pełnym tragizmu wyrazie, w końcu drgnęła. Kąciki ust uniosły się lekko.
A potem stało się coś, co nie wydarzyło się w tym młynie od wieków.
Najpierw był to dźwięk cichy, niepewny, jak skrzypnięcie starej, zapomnianej zabawki. Dźwięk tak obcy w tym miejscu pełnym melancholii, że Merlin wstrzymał oddech. Ale ten jeden, mały chichot pociągnął za sobą następny, już odważniejszy. A potem kolejny, głośniejszy, aż w końcu cały młyn wypełnił się dźwiękiem – gromkim, szczerym, uwalniającym śmiechem. Był niczym kaskada nieskażonej radości, wstrząsająca starymi belkami i zrywająca zastałe pajęczyny nie tylko z kątów izby, ale i z samej duszy tego miejsca.
Adam śmiał się tak bardzo, że jego widmowa postać straciła spójność. Zaczął drgać i wibrować, a jego kontury, do tej pory ostre i naznaczone cierpieniem, zaczęły się rozmywać.
— Dziękuję… — wyszeptał jego gasnący głos, a w jego tonie nie było już ani grama pretensjonalnego smutku. Była tylko ulga. — Zapomniałem… jak to jest… czuć lekkość.
Jego twarz, teraz już ledwo widoczna pośród wirujących świateł, po raz pierwszy od stuleci rozjaśnił prawdziwy uśmiech. Wyciągnął w ich stronę swoją niematerialną dłoń, trzymającą całkiem materialne, gęsie pióro.
— Weźcie to… — szepnął duch, a jego głos był już tylko echem. — Może wam się przyda. Dostałem je dawno temu, gdy jeszcze byłem… szczęśliwy.
Z ostatnim, cichym wybuchem śmiechu, który zabrzmiał jak dźwięk pękającej bańki mydlanej, duch rozpłynął się całkowicie. Ostatnie iskierki zawirowały w powietrzu i zgasły, pozostawiając po sobie tylko zapach ozonu i ulgi.
W tej samej chwili ciężkie, dębowe drzwi młyna otworzyły się na oścież z cichym skrzypnięciem, wpuszczając do środka świeże, rześkie powietrze. Giermkowie, wraz ze swymi towarzyszami, stali w ciszy, wciąż oszołomieni, a jedynym dowodem na to, co się wydarzyło, było to niezwykłe pióro. Pokonali kolejną przeciwność nie siłą, nie magią, ale najpotężniejszą i najbardziej nieprzewidywalną bronią ze wszystkich – absurdalnym poczuciem humoru i szczerym śmiechem
Po uwolnieniu ducha młynarza Adama, dalsza droga zdawała się dziwnie pusta i cicha, zupełnie tak, jakby po intensywnym starciu z egzystencjalnym bólem i cierpiętniczą poezją, świat postanowił dać im chwilę wytchnienia. Merlin niemal pozwolił sobie uwierzyć, że najgorsze już za nimi. Był to błąd, który popełniał z zadziwiającą regularnością, ale jakoś tak nigdy się nie nauczył, że ta chwila wytchnienia i moment spokoju to tylko preludium do dalszych dziwnych wypadków. Kompas Przeznaczenia prowadził ich teraz w dół, wąską i krętą ścieżką, którą co prawda łatwo się szło, lecz ten zbierający się stopniowo mrok, skryte za drzewami słońce i niemrawo podnosząca się mgła zaalarmowałaby każdego podróżnego.
Każdego, oprócz dwójki nieustraszonych giermków.
Wilgoć w powietrzu narosła, mgła płożyła się przy ziemi i niewiele brakowało, by idący z przodu Song An postąpił krok prosto w lodowatą toń.
— Rzeka! — wykrzyknął, cofając się, prawie wpadając na Merlina. — Ale cicho płynie, w ogóle jej nie usłyszałem!
— To nie może być zwykła woda — przyznał Merlin, zerkając nad jego ramieniem.
Falkor i Śmieciarz popatrzyli między ich nogami, obaj jak na komendę zrobili wielki krok do tyłu. Falkor prychnął, wyszczerzył zęby, Śmieciarz zaś zwinął się w kłębek, próbując zasłonić uszy łapkami.
Mgła rozstąpiła się nagle przed nimi, ukazując nową przeszkodę.
Woda płynęła wartkim, bezszelestnym strumieniem nierzeczywistej ciemności, promieniując chłodem i jakimś nienazwanym niepokojem. Dziwaczne wiry pojawiały się na krystalicznej powierzchni, gubiąc wzrok i hipnotyzując, porywając myśli, jeśli zbyt długo się patrzyło. Merlin zakołysał się na piętach, patrzył, patrzył, aż nagle potrząsnął głową, odganiając ciężką mgłę – zniknęła z okolicy, za to pojawiła się w jego myślach.
— Chyba nie powinniśmy tego dotykać — mruknął, zerknął na Kompas. — Ale on mówi, żeby tę rzekę przekroczyć. Czy gdzieś tu może być most?
Odpowiedź nie nadeszła, Merlin więc zerknął na Song Ana. Nie spodziewał się takiego widoku.
Zazwyczaj pogodna, uśmiechnięta twarz jego przyjaciela, miała jakiś dziwnie zamyślony, nieobecny wyraz.
— Song An?
— Myślisz, że ktoś taki jak ja może się naprawdę zaprzyjaźnić ze śmiertelnikiem?
— Wszystko w porządku? — spytał zdębiały Merlin. — Skąd ci to przyszło do głowy?
— Może… może to wszystko to kłamstwo… Ta przyjaźń kogoś takiego, jak ja, ze śmiertelnikiem. Może ja was nigdy nie zrozumiem?
— Mówisz tak, jakbyś sam nie był zwykłym śmiertelnikiem — powiedział Merlin, złapał go za łokieć. — Chodź, cofnij się od tej wody. Z nią jest coś dziwnego…
I wtedy to usłyszał.
Szept unosił się jednostajną, ledwie słyszalną melodią, niczym kropla uparcie kapiąca na skałę, wciskająca obce myśli do głowy, spływające gdzieś między strachy i troski drzemiące głęboko, teraz zaś unoszące łeb, wykrzywiające się w coraz gorsze, wyolbrzymione problemy.
— Jesteś tylko ciężarem — Merlin usłyszał głos niepokojąco przypominający głos jego byłej nauczycielki transmutacji. — Nic nie potrafisz. Niszczysz wszystko, za co się bierzesz. Twoja magia to czysty chaos. To kwestia czasu, aż zrobisz komuś krzywdę.
— Już zrobiłem, ale się nie pogniewał.
— Czyżby?
— Song An na nikogo się nie gniewa.
Merlin zerknął na swojego przyjaciela. Ten wciąż stał, wpatrując się nie do końca przytomnym wzrokiem w toń, a jego spojrzenie podążało za wirami i meandrami. Śmieciarz próbował nadal zasłonić uszy łapkami, Falkor zaś szczerzył kły, stroszył grzbiet i chował się za Merlinem, nie wiedząc już chyba, co ma ze sobą zrobić.
— No chyba nie — burknął młody czarodziej.
Zagonił resztę ekipy nieco dalej od tej niepokojącej, czarnej wody, sam zaś zbliżył się do cichej czerni, spojrzał w głąb jej mroku.
— Jesteś samym zniszczeniem.
— No nie da się ukryć.
— Twoja własna magia cię nie słucha.
— Falkor też się mnie nie słucha.
Rzeka szukała przez chwilę słów, jej powierzchnia wzburzyła się, piana zebrała się przy brzegu.
— Wszyscy się z ciebie śmieją.
— Przynajmniej mają jakąś rozrywkę.
Czarna woda prychnęła gniewnie, bąble pojawiły się na spokojnej do tej pory powierzchni.
— Nigdy nie będziesz prawdziwym czarodziejem!
— Mówi się trudno.
Rzekę do reszty zatkało. Liczyła chyba na to, że Merlin weźmie i się rozpłacze, albo pogrąży w otchłani smutku i rozpaczy, lecz jej nadzieje były próżne. Nikt nie potrafił dowalić Merlinowi tak, jak on sam to robił i nikt nie wierzył mniej w jego umiejętności, niż on sam. Młody czarodziej nazywał siebie realistą, zawsze powtarzał, że w kwestii swoich zdolności woli liczyć na najgorszą opcję, bo przynajmniej wie, co go czeka, a jeśli jakimś cudem nie wszystko skończy się katastrofą, to można się tylko cieszyć. Wody zagotowały się gniewem i bezsilnością.
— Jesteś beznadziejny!
— Powiedz mi coś, czego nie wiem.
Powierzchnia wrzała, burzyła się, syczała absolutną furią.
— Nawet twoi rodzice są tobą rozczarowani!
— Całe szczęście, że mam dziewięć sióstr, to nie ma z tym aż takiej rozwałki — zauważył trzeźwo Merlin.
— Ludzie mówią, że cię lubią, bo chcą być mili.
— Lubię miłych ludzi.
— Wszyscy się od ciebie odwrócą!
— Wiem. Pomacham im na do widzenia.
Merlin sam nie zauważył nawet, kiedy rzeka zaczęła się cofać, a jej turbulentne wody opadały. Krok po kroku, czerń parowała, strzelając bąbelkami na wszystkie strony, zmieniając się w gniewną parę, którą rozwiał wiatr. Drugi brzeg wyłonił się z mgły, przybliżył, jeszcze trochę i wydawało się, że jeden dobrze wymierzony skok wystarczy, by znaleźć się po drugiej stronie.
— Twoje słowa mnie nie skrzywdzą — powiedział Merlin, patrząc na burzący się strumyczek. — Ja po prostu akceptuję siebie takiego, jakim jestem.
Ostatnie bąbelki pojawiły się na powierzchni, resztka wody zawrzała, a potem po czarnej rzece nie było śladu, gdy cała ta negatywność, wszystkie bolesne słowa zniknęły tak, jakby nigdy ich nie było, pokonane przez tego jednego człowieka akceptującego w pełni swoje niedociągnięcia. Merlin popatrzył na resztę swoich towarzyszy.
Śmieciarz w końcu wychynął z kokona, w który się zwinął, odsunął łapki od uszu i popatrywał wokół z mieszaniną zdziwienia i niedowierzania na pyszczku, Falkor zaś przestał warczeć i drapać ziemię, a jego zjeżony grzbiet powoli się wygładził. Młody czarodziej popatrzył na drugiego z giermków.
— Song An? Jak się czujesz? Wszystko w porządku?
Młodzieniec potrząsnął głową, przeganiając ostatnie negatywne myśli, następnie zaś popatrzył na Merlina przytomniej.
— Tak, już lepiej, dziękuję… To była bardzo niemiła rzeka – mówiła same okropne rzeczy. — Song An westchnął, spojrzał w wyschnięte koryto. — Wiesz co, nie wiedziałem, że to kiedyś powiem, ale dobrze, że wyschła. Skoro miała sprawiać, że ktoś się będzie źle czuł, to lepiej, żeby znalazła sobie lepsze zajęcie.
— Też tak myślę — mruknął Merlin.
Song An spojrzał na niego badawczo, trochę jak taka troskliwa pielęgniarka.
— A ty jak się czujesz? Wszystko dobrze? Ty więcej z nią rozmawiałeś… Powiedziała ci coś nieprzyjemnego?
Merlin wzruszył ramionami.
— Chyba jak każdemu z nas, tylko ja miałem na to dobry sposób.
— Jaki? — Song An uniósł brew.
— Nie brałem sobie tego do serca.
I już mieli ruszyć w dalszą drogę, gdy wtem Śmieciarz pociągnął Song Ana za nogawkę spodni, wyciągnął w jego stronę jakiś przedmiot. Młodzieniec wziął go, przypatrzył się z uwagą.
— Co to takiego?
Merlin też się przyjrzał.
— Wygląda jak kawałek szkła…
— Czarnego? — spytał Song An, unosząc brew i obracając w dłoni znalezisko, starając się mu przyjrzeć z każdej strony. — Kto robi czarne szkło? Nic przez nie nie widać…
Merlin podrapał się w głowę, ale nic to nie pomogło.
— Wiesz co, schowaj je na razie. Wygląda całkiem ładnie i może kiedyś się do czegoś przyda.
Song An schował więc dziwne szkło, a potem obaj giermkowie podjęli swą wędrówkę. Wolność księżniczki Amelii była coraz bliżej.
Wskazania Kompasu wyprowadziły ich z cienistego lasu, słońce wyjrzało zza chmur, a wszechobecna zieleń ustąpiła gładko wybrukowanej, szerokiej drodze, akurat takiej, by przemieszczała się nią ozdobna karoca. Droga pewnie prowadziła w stronę fikuśnej bramy, wysokiej i kutej w fantazyjne, żelazne zawijasy, imitujące…
— Co to za dziwne rzeczy?
— Figury szachowe?
Falkor podszedł bliżej, obwąchał metalowego, malowanego bielą, szachowego konia i przekrzywił zabawnie głowę, gdy ten nie odpowiedział prychnięciem. Śmieciarz podszedł, popatrzył to na bramę, to na wysoki mur, przez który prowadziła, a następnie sięgnął łapką metalu. Pchnął na próbę, brama zaś, o dziwo, ustąpiła bezszelestnie, niemal zapraszająco.
— Huh, tak po prostu jest otwarte? — zdziwił się Merlin, również sięgając bramy i otwierając ją szerzej.
Weszli do środka, rozejrzeli się. Znaleźli się ładnym, dobrze utrzymanym ogrodzie, gdzie każdy kwiat miał swoje miejsce, każdy klomb był regularnie przystrzyżony. Merlin przystanął, popatrzył, uniósł brew.
— Ktoś tu naprawdę lubi szachy.
Dopiero po chwili dotarło do nich, że barwne poletka kwiatów układają się w naprzemienne kobierce przylegających do siebie kwadratów, ciemnych i jasnych, niczym wielkie szachownice, klomby zaś przypominają poszczególne figury.
— Wiesz w ogóle, jak się gra w szachy? — spytał Merlin, zerkając na Song Ana.
— Trochę tak. Wiem, że im bardziej marszczy się brwi i patrzy w te kwadraty, tym bardziej się wygrywa, więc chyba o to chodzi.
Merlin mgliście kojarzył, że figury na planszy trzeba było przesuwać co turę i niektóre potrafiły skakać, ale na dobrą sprawę nie zapamiętał wiele więcej. Nie było jednak czasu na to, by roztrząsać dłużej meandry zasad rządzących szachami, bo oto przed dwójką nieustraszonych giermków i ich towarzyszy wyrosła posiadłość.
Kamienna budowla, wykonana z jasnych i ciemnych bloków kamienia, ułożonych naprzemiennie, idealnie wpasowywała się w ten szachowy klimat całego ogrodu. Spadzisty dach z naprzemiennie ułożonymi dachówkami, do tego symetrycznie przesunięte okna, tworzące iluzję szachownicy, no i ozdoby – od kranelunku przez gargulce i przypory – wszystko przypominało figury szachowe.
— A to ja mam podobno obsesję — mruknął Merlin.
Drzwi, podobnie jak brama wejściowa, okazały się otwarte i ustąpiły gładko pod łapką Śmieciarza, zupełnie tak, jakby właściciel przybytku spodziewał się gości. Kompas prowadził ich dalej, w głąb posiadłości, więc nie mieli wyboru.
— Dzień dobry i przepraszamy za najście — odezwał się Song An, gdy przekraczali próg.
Znaleźli się w głównej sali, rozległej i reprezentacyjnej, oczywiście ozdobionej szachowymi motywami, lecz brakło służby, strażników, albo właścicieli posiadłości, którzy pojawiliby się przy nich i chociaż spytali, co tu u licha robią. Cała czwórka stała przez chwilę w milczeniu, nim Song An zawołał:
— Heeej, jest tu kto?
Odpowiedziała mu cisza. Śmieciarz postąpił parę kroków, przyłożył łapkę do ucha, nasłuchując uważnie, potem zaś skinął na resztę, wskazał przejście ku schodom.
— Kompas też tam pokazuje — powiedział Merlin, zerkając na urządzenie. — I coraz bardziej się nagrzewa. Myślisz, że to jest posiadłość barona von Brettspiela?
— Trochę tak wygląda. I dobrze! — odparł z mocą Song An. — Bo to znaczy, że zaraz uratujemy księżniczkę i będziemy mogli wrócić do domu!
— Pewnie! Przygody przygodami, ale tęsknię do kanapek z dżemem.
Odważnym krokiem ruszyli w stronę wskazaną przez Śmieciarza. Korytarze posiadłości prowadziły ich wśród obrazów przedstawiających ludzi grających w przeróżne gry, głównie szachy, lecz zdarzały się i inne, karciane, czasem terenowe, takie z żetonami albo zręcznościowe, jak choćby ta strasznie stresująca Merlina gra, gdy trzeba było ostrożnie wyjąć drewienko z wieży i położyć je na samym szczycie, nie przewracając chybotliwej konstrukcji.
— Sam bym zagrał w takie coś — odezwał się Song An, wskazując na obraz, na którym grupa dzieci grała w pchełki. — Wygląda na bardzo wesołą grę.
— Dopóki nie strzeli się pchełką we własne oko to jest całkiem spoko — przytaknął Merlin.
Obraz za obrazem, zakręt za zakrętem, i korytarz skończył się wielkimi wrotami. Song An zadarł głowę.
— Po co komuś w domu takie wielkie drzwi? — spytał z autentycznym zdziwieniem.
— Jakby chciał tam przenieść drabinę w poprzek — dodał Merlin.
Śmieciarz zaś, swoim sposobem, podszedł do drzwi i popchnął jedno skrzydło. To otworzyło się, tak samo jak i te poprzednie, wpuściło ich do nowej sali.
W pierwszej chwili wydawało im się, że znaleźli się w olbrzymiej bibliotece. Rozległe pomieszczenie ciągnęło się daleko, a każda ze ścian kryła się za niemożliwie wysokimi, drewnianymi regałami, uginającymi się pod ciężką zawartością. Przy każdym z regałów stała drabina, wysoka komnata miała też antresolę, nawet nie jedną, by czytelnikom łatwo było przechadzać się wśród półek w poszukiwaniu upragnionego tytułu, zupełnie tak, jak miało to miejsce w królewskiej bibliotece Darionu. Tutaj jednak, zamiast książek, pełno było czegoś zupełnie innego. Gdy giermkowie się przyjrzeli, okazało się, że w komnacie znajdowały się…
— Planszówki? — spytał Song An, popatrując po najbliższym regale. — Patrz, tam jest Talizman.
— Ze wszystkimi dodatkami.
— Jenga.
— O rany… — jęknął Merlin, jego spojrzenie uciekło zaraz do innego tytułu. — O, są Scrabble.
— Uno!
— Dixit!
— Farmer!
— Osadnicy z Catanu!
Giermkowie z szeroko otwartymi oczami obserwowali bogactwo planszówek zgromadzonych w tych zbiorach. Od najpopularniejszych tytułów goszczących regularnie niemal na każdym stole w Darionie, do tych kompletnie niszowych, znanych tylko największym zapaleńcom i kolekcjonerów. Były gry dobre dla najmłodszych, były i te dla nieco starszych, coś dla zwolenników leniwej rozgrywki i dla tytanów wyzwań intelektualnych. Było dla tych, którzy musieli udowodnić wszystkim swoje racje i dla tych, którzy woleli działać zespołowo. Coś o paru prostych zasadach, coś o fabule godnej książki, coś sprzed paru tysiącleci i coś wydanego niedawno.
Dopiero gdy Falkor zaskrzeczał ostrzegawczo, giermkowie zwrócili uwagę na to, co jeszcze było w pomieszczeniu.
Po drugiej jego stronie, na antresoli, znajdowały się dwa wygodne fotele oraz ozdobny stół. Przy stole tym siedział zaś nie kto inny, jak podły i podstępny baron von Brettspiel, a naprzeciwko niego…
— Księżniczka Amelia!
Merlin i Song An nie czekali, obaj rzucili się w kierunku prowadzących na piętro schodów. Ich cel był tak blisko…!
Baron zauważył ich w okamgnieniu. Gniewnym ruchem podkręcił wąsa, zmarszczył brwi, zwrócił się do Amelii.
— Obawiam się, Wasza Wysokość, że musimy przerwać naszą partyjkę.
— Nic nie szkodzi — księżniczka machnęła dłonią. — I tak pan baron przegra w trzech kolejnych turach.
Baron prychnął pod nosem, Amelia zaś zwróciła się w stronę nadchodzącej odsieczy.
— Song An, Merlin! — ucieszyła się, wstając i ruszając wzdłuż antresoli. — Śmieciarz i Falkor!
Zwierzaki były szybsze. Nim Song An z Merlinem znaleźli się na górze, Amelia już trzymała w ramionach szopa i smoka, jednego każdą ręką, chaotycznie próbując mierzwić puszyste futerko i drapać stwardniałe łuski.
— Stęskniłam się za wami!
— Wasza Wysokość…! — Merlin próbował powiedzieć coś jeszcze, ale zasapał się do reszty.
— …przybyliśmy cię uratować i uwolnić z łap tego podstępnego barona! — dokończył za niego Song An, wskazując na mężczyznę, następnie zwrócił się do niego. — Nie wolno porywać księżniczek!
Amelia przechyliła zabawnie głowę.
— Pan baron mnie nie porwał — powiedziała ze zdziwieniem w głosie.
— Jak to nie?
— No tak to — Amelia wzruszyła ramionami. — Powiedział, że wygrałam w grze terenowej i teraz odbieram nagrodę. — Wskazała gestem w stronę planszy. — Gramy w to, co sobie wybiorę.
— I wybrała Wasza Wysokość szachy?
— Tylko Isidoro potrafi jeszcze ze mną wygrać — powiedziała ze smutkiem w głosie. — Pan baron niestety też nie jest wyzwaniem.
Mężczyzna wygiął usta w podkówkę.
— ...ale ma mnóstwo gier w swojej bibliotece, więc może w końcu znajdziemy taką, w którą mnie pokona! — dokończyła księżniczka.
Song An i Merlin popatrzyli po sobie. Śmieciarz i Falkor też mieli nietęgie miny.
— Czyli że… szliśmy tu na próżno?
— Baron wcale Waszej Wysokości nie porwał?
— I nie trzeba było Waszej Wysokości ratować?
Amelia parsknęła śmiechem.
— Nie trzeba było mnie ratować, ale na pewno nie szliście tutaj na próżno! — zawołała wesoło, odwróciła się do von Brettspiela.
— To po co to całe kręcenie z porwaniem? — spytał z irytacją Merlin, patrząc na barona.
Von Brettspiel skrzywił się lekko, uciekł gdzieś wzrokiem, lecz gdy Amelia sprzedała mu strategicznego kopa w kostkę, mężczyzna westchnął, zwrócił się do dwójki giermków.
— Potrzebowałem… przeciwnika — zaczął wyjaśniać. — Kogoś, kto byłby dla mnie dobrym partnerem do gier planszowych. Zajmuję się nimi całe swoje życie, grałem już z każdym z moich sług, lecz nie potrafili mnie pokonać, więc wszystkich ich zwolniłem!
— I kto baronowi teraz kalesony pierze…
— Słyszałem, że księżniczka Amelia jest obdarzona wiedzą i mądrością ponad swój wiek, pomyślałem więc, że to ona będzie moim przeciwnikiem i na pewno pokona mnie w jakąś grę!
— No to baron bardzo dobrze trafił — powiedział Song An całkowicie szczerze.
— Aż za dobrze… — westchnął baron.
— Ale po co cała ta szarada? — wtrącił się Merlin. — Przecież to nie ma sensu. Nie mógł pan baron po prostu przyjść i spytać księżniczki, czy nie zechciałaby z nim pyknąć szybką partię w coś?
Baron zająknął się.
— Bo ja… bo ja jestem nieśmiały…
— I po to był ten zaklęty, hipnotyzujący monokl?!
— Nie chciałem zrobić niczego złego.
— …a na mnie hipnoza i tak nie zadziałała — dokończyła Amelia, szczerząc zęby. — Ale pomyślałam, że to będzie przezabawne, jednak dać się porwać.
— Poważnie?! — wykrzyknął Merlin. — Nie, ja idę do domu…
— Hola, nie tak szybko! — powstrzymała go księżniczka. — Skoro już tu jesteście, skorzystacie z gościny barona von Brettspiela. — Amelia zwróciła się do pana domu. — Niech pan baron zaprezentuje im swoje specjalne szachy!
Baron podkręcił energicznie wąsa, jakaś iskra przeskoczyła w spojrzeniu. Mężczyzna spojrzał na dwójkę giermków i wciąż łaszące się do Amelii zwierzaki, uśmiechnął się i uśmiech ten się Merlinowi bardzo nie spodobał.
— A nie możemy po prostu dostać ciastek i herbaty? — spytał z nadzieją w głosie.
— Ciastka będą potem, tak samo jak herbata — powiedziała Amelia. — A teraz zagracie w szachy!
— Ale co, przeciw sobie?
— Nie — odparła księżniczka. — Przeciw posiadłości.
Świsnęło, gwizdnęło, dwója giermków wraz ze zwierzakami zniknęła z antresoli.
Świat zawirował. Merlin poczuł gwałtowne szarpnięcie, jakby niewidzialna ręka chwyciła go za duszę i pociągnęła przez tunel utkany z chaosu i kolorów. Przez moment stracił poczucie góra-dół, a jedynym stałym punktem był krzyk Song Ana, który brzmiał zaskakująco entuzjastycznie, jak okrzyk kogoś, kto właśnie wsiadł na najwspanialszą karuzelę w swoim życiu. A potem, równie nagle, jak się zaczęło, wszystko się skończyło.
Znaleźli się w pustce.
Nie była to zwykła ciemność. Była to aksamitna, głęboka czerń kosmosu, w której unosiły się powoli odległe, milczące galaktyki i mgławice lśniące fioletem i szmaragdem. Stali na czymś, co wyglądało jak gigantyczna, lewitująca szachownica, złożona z gładkich, lśniących pól z czarnego i białego marmuru. Nie było ścian, nie było sufitu, była tylko ta nieskończona, gwiaździsta przestrzeń i oni, zawieszeni w jej sercu.
— Gdzie my jesteśmy? — wyszeptał Merlin.
— Wygląda jak wnętrze jakiejś bardzo drogiej gry planszowej! — odparł Song An, rozglądając się z zachwytem. Falkor i Śmieciarz, choć wyraźnie zdezorientowani, trzymali się blisko siebie.
Po drugiej stronie szachownicy, na polach przeznaczonych dla czarnych figur, pojawiły się nienazwane kłęby głębokiej czerni, wirujące, mieniące się, niespiesznie krystalizujące. Wychynęły z nich kształty, prosto z pudełka z szachami – osiem Pionów o pustych oczach, dwie potężne Wieże, dwa skaczące niecierpliwie Konie, dwóch złowieszczych Gońców i para królewska – Król i Królowa, wyrzeźbieni z lśniącego obsydianu.
— Witajcie w mojej grze! — rozległ się w przestrzeni głos barona, dobiegający jakby zewsząd i znikąd. — Zasady są proste. Jesteście białymi figurami. Pokonajcie moje czarne, a dostaniecie ciastka i herbatę.
— A coś więcej z tych zasad? Jak ruszają się figury? Jak się je w ogóle pokonuje?
— I tu jest właśnie cała magia – zasady poznacie w trakcie rozgrywki!
Śmiech rozniósł się po planszy.
— To niesprawiedliwe! — zaprotestował Merlin.
Song An poklepał go po ramieniu.
— Nie martw się. Poradziliśmy sobie już z tyloma rzeczami, to ta partia szachów nie może być aż taka trudna!
— Ale nas jest tylko czterech, a ich jest… — Merlin zerknął na dwa rzędy po osiem figur — …bardzo dużo!
— Ale my jesteśmy sprytniejsi i mamy… Śmieciarza i Falkora!
Słysząc swe imiona, ich zwierzęcy towarzysze wypięli dumnie piersi. Merlin popatrzył na swojego smoka, na te wielkie, błyszczące oczy i niezachwianą wiarę w niego samego, choćby nie wiem, co się działo.
— Dobra, spierzemy ich. Byłoby strasznie głupio, jakby po wszystkich tych przebojach baron nie dał nam ciastek.
Stanęli na przypadkowych polach, nie wiedząc nawet, jak się ruszać i co teraz zrobić. Wbrew szachowym zasadom, które giermkowie znali piąte przez dziesiąte, pierwsze ruszyły się czarne figury. Jeden z Pionków przeskoczył dwa pola, z głuchym dudnieniem opadł bliżej środka planszy.
— Dobra, to jak się ruszamy? — spytał Merlin. — Może ja tak pójdę po skosie…
Jednak to nie w jego gestii leżały decyzje. Falkor wyskoczył pierwszy, widać biorąc sobie do serca te ciastka, stanął na jednym z pól i groźnie rozłożył skrzydła. Znów ruszyły się czarne figury, potem Śmieciarz radośnie poczłapał przed siebie. Znów czarne, potem kolej na Song Ana, znów kamienne pionki i przyszła tura Merlina. Młody czarodziej odważnie stanął na swym polu, spojrzał w stronę przeciwnika.
Obsydianowy Koń wypadł zza szpaleru pionków, groźnym spojrzeniem objął sylwetkę czarodzieja. Merlinowi momentalnie mina zrzedła, po odwadze nie został nawet ślad i niewiele brakowało, by chłopak cofnął się na poprzednie pole, marnując swój ruch.
— Nie! — krzyknął do niego Song An. — Damy radę, pamiętasz? Miały być ciastka!
Merlin na powrót spiął się w sobie, spróbował odpowiedzieć Koniowi równie twardym spojrzeniem, wyszło mu to różnie.
— Ja się stąd nie ruszę — powiedział, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
— Merlin, mam pomysł — zawołał do niego Song An, grzebiąc w swoim plecaku. — Spróbuj mu dać to!
To powiedziawszy, rzucił Merlinowi najbardziej powyginany i podejrzanie wyglądający korzeń. Ten sam, który dostali od ogra-smakosza i który miał tak przedziwną, ziemną woń, że aż Song An się nim zainteresował.
Młody czarodziej cudem złapał rzucony mu korzeń, popatrzył na niego, zastanowił się chwilę. Zerknął na Konia.
— A co ja tu mam? — powiedział, kołysząc w dłoni korzeniem. — Jakiś bardzo smakowity kąsek. I jeszcze tak ładnie pachnie. Mmm, chętnie bym go zjadł.
Koń zastrzygł obsydianowym uchem, podskoczył, niecierpliwie zatupał podstawką.
— To naprawdę smakowity korzeń — powtórzył Merlin. — Byłoby szkoda, gdyby mi na przykład… wziął i upadł.
Korzeń wyleciał czarodziejowi z ręki, odbił się od planszy, poturlał parę pól. Koń powiódł za nim wzrokiem, nim skoczył, poleciał w przypadkowe miejsce, podstawiając się akurat Śmieciarzowi. Szop nie tracił czasu – ruszył po skosie, wpadł na pole Konia, ten zaś kwiknął, parsknął i zniknął, wciąż trzymając w pysku swój smakowity korzeń.
— Haha, udało się! — krzyknął Merlin.
Czarne figury znów się ruszyły, potem przyszła kolej giermków i ich towarzyszy. Znów czerń, znów chaos, barwa i niekonwencjonalne pomysły. Kamienne figury uważały na upadające taktycznie korzenie, giermkowie zaś robili wszystko, by nie dać się zmieść z planszy. Partia się przeciągała.
— Nudy! — dobiegł ich nagle głos barona. — Zmieniam zasady!
— Hej, tak nie można! — zaprotestował Merlin, lecz czy baron go posłuchał?
— Co się w ogóle zmieniło? — dodał Song An, lecz i jego pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Tymczasem zaś czarna Wieża przecięła planszę, zostawiając za sobą przejrzystą smugę błękitu.
— A to co niby jest? — spytał Merlin, patrząc podejrzliwie na lśniącą dziwnym blaskiem powierzchnię.
— Nie wygląda bardzo groźnie…
Młody czarodziej westchnął. Z doświadczenia wiedział, że jeśli coś wyglądało mało groźnie, to zapewne było bardzo groźne.
Tymczasem zaś nastała tura Falkora. Smok przypadł do posadzki, wyskoczył przed siebie i… odbił się od lśniącego błękitu.
— To bariera!
Wieża znów się poruszyła, tworząc dalszą część zapory, potem był Śmieciarz i kolejna tura Wieży.
— Ona nas tu zamknie! — zawołał Merlin widząc, jak gwałtownie skurczyła się liczba pól, po których mogli się poruszać.
— Nie, skoro mamy Żabią Laskę! — wykrzyknął Song An, dobywając prototypu.
Odważnie postawił jedną nogę na wsporniku, podskoczył, druga noga trafiła we właściwe miejsce i już po chwili chłopak radośnie podskakiwał na swoim polu.
— Juhu, to jest świetne!
— Nie spadnij z tego czegoś! — zawołał z obawą w głosie Merlin.
Song An zaśmiał się jedynie, odbił jeszcze parę razy, w końcu wybił się ze wszystkich sił i przeskoczył nad barierą. Wylądował gładko po drugiej stronie, podskakując jeszcze parę razy, by wytracić cały pęd, zaś błękitna bariera skruszyła się nagle i zniknęła, jakby nigdy jej nie było.
— Naprawdę pokonuje wszystkie bariery — zawołał Song An, odkładając Żabią Laskę do plecaka.
Na tym się nie skończyło – kolejne ustawione przez Wieżę ściany zaczynały pękać i się kruszyć, coraz dalej i dalej, aż dotarło to do samej Wieży. Ta zaś skręciła się z frustracji, zagrzechotała gniewnie, następnie zaś rozsypała się w drobny pył, parujący szybko z szachownicy. Chwila moment i po figurze pozostało tylko wspomnienie.
— Widzisz, poradziliśmy sobie! — powiedział Song An, uśmiechając się szeroko, wsparłszy dłonie na biodrach.
Oczywiście, że to nie był koniec rozgrywki. Obsydianowe figury znów ruszyły, pragnąc położyć kres biegającym po planszy giermkom i ich zwierzakom, ci zaś robili wszystko, co mogli, by nie dać się wyeliminować. Gra mogła się zakończyć dopiero, gdyby udało im się zbić Króla, ten był jednak starannie broniony przez Królową. Sprawa była niełatwa.
Song An rzucił czarne szkło gdzieś w boczną stronę planszy, to zaś zamiast się potłuc, zaczęło przyciągać do siebie pionki. Pochylały się nad szepczącym dziwne rzeczy fragmentem, skakały wokół niego, pozwalając giermkom przemieścić się dalej w głąb wrogiego terytorium. Tam jednak Królowa skutecznie broniła im przystępu, swym morderczym zasięgiem obejmując na tyle dużo pól, że nie dało się do niej w żaden sposób podejść.
— Musi być jakiś sposób… — Merlin zmarszczył brwi.
— Wiesz co… A może jest coś, co ona lubi? — zastanowił się Song An. — Co mogą wszyscy lubić?
Merlin wzruszył ramionami, nie potrafiąc wpaść na żaden pomysł, ale gdy tak się zastanawiał i zastanawiał, jedna myśl wpadła mu do głowy. Królowa przypominała mu osoby, które znał, a konkretnie jego siostry. One też były agresywne, wszechpotężne i skakały gdzie im się podobało, siejąc wokół siebie zniszczenie na niespotykaną skalę. Była jednak jedna rzecz, która je rozczulała i sprawiała, że miękło im serce.
— Zwierzątka — powiedział Merlin. — Ona na pewno lubi urocze zwierzątka.
Faktycznie, gdy teraz się nad tym zastanowił, Królowa zwracała swe dostojne oblicze w stronę Śmieciarza, i na ten krótki moment jej spojrzenie łagodniało, jakby ten uroczy pyszczek, drobne łapki i mięciutkie futerko naprawdę trącały jakieś czułe struny w jej szachowym sercu.
— Dobrze, to teraz… — Song An zerknął na Śmieciarza. — Mam dla ciebie zadanie bojowe. Idź i bądź najbardziej uroczy, jak tylko dasz radę.
To powiedziawszy, Song An rzucił Śmieciarzowi niewielkie pudełeczko. Szop złapał je w locie i otworzył. Wokół niego od razu uniósł się przyjemny, kwiatowy zapach, a delikatny puder otoczył go mieniącą się, złocistą mgiełką. Dar driady rozsnuł się w powietrzu, osiadł na wąsikach i na nosie, osiadł też na futerku, podkreślając jego barwę i miękkość. Śmieciarz, z natury niebywale uroczy, stał się najbardziej rozczulającym zwierzątkiem w Darionie i właśnie zmierzał w stronę obsydianowej Królowej, podskakując z gracją.
Królowa zadrżała. Jej mroczne oblicze wygięło się w rozanielony uśmiech, podstawa zaszurała na planszy, a dumna sylwetka straciła wiele ze swego nieugiętego chłodu, gdy figura rozpływała się nad pluszowością Śmieciarza. I to dosłownie – Merlin z fascynacją obserwował, jak obsydian staje się dziwnie miękki i plastyczny, jak oblicze Królowej mięknie, a po chwili ich najgroźniejsza przeciwniczka zmienia się w szybko parującą kałużę roztopionej czerni.
— Hej, wygramy to!
— Wszystkie ciastka nasze!
Szala zwycięstwa była już przesądzona. Merlin ruszył w stronę Króla, dobywając zaklętego pióra. Należało do najbardziej melancholijnego poety w Darionie, więc zapewne wystarczyło je zanurzyć w kałamarzu i przyłożyć do papieru, by zaczęło wypisywać smętne wersety, lecz dla Merlina zbyt okrutnym wydało się zmuszanie kogokolwiek, by tego słuchał. Zdecydował się więc na inną taktykę.
Wyciągnął pióro przed siebie, a jego smukły koniec, giętki i miękki, przesunął po podstawie figury. Król poruszył się niespokojnie.
— Ktoś tu ma łaskotki — powiedział Merlin uśmiechając się szeroko.
Nie raz łaskotał sobie Falkora i pękał ze śmiechu obserwując, jak smok turla się w trawie, prychając i machając łapami, więc można było śmiało powiedzieć, że młody czarodziej był ekspertem w łaskotaniu. Pióro poszło w ruch i wkrótce ten twardy i nieustępliwy obsydian skruszał od bezdźwięcznego śmiechu, rozsypując się miriadem lśniących odłamków, tym samym kończąc partię. Świsnęło, gwizdnęło i cała czwórka zniknęła z gwiezdnej planszy, lądując z powrotem w bibliotece planszówek.
— Wiedziałam, że wam się uda! — wykrzyknęła księżniczka Amelia, od razu przypadając do swoich giermków i ich zwierzaków. — Byliście bardzo dzielni.
— I doprawdy pomysłowi — dodał baron, po raz pierwszy patrząc na nich z uznaniem.
Merlin spojrzał na ich już prawie puste plecaki, na uśmiechniętego Song Ana, szczęśliwego Śmieciarza i dumnego Falkora, a także na barona, który wciąż nie mógł wyjść z podziwu oraz cieszącą się ich szczęściem księżniczkę Amelię. Może i jego życie nie miało epickiej struktury. Ale on sam miał coś lepszego – przyjaciół, którzy wierzyli w niego, nawet jeśli on sam w siebie nie wierzył, i byli przy nim, kiedy on sam wątpił w powodzenie misji. Jedynym, czego mu brakowało, były…
— Ciastka! — zawołał radośnie Song An, kierując się w stronę już wystawionych dla nich słodkości.
Ten dzień zaczął się najczystszym chaosem, lecz jak to w baśniach bywa – wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Obrazek w nagłówku: Concept art z gry King's Bounty II, Nelly Apenkova
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz