01 sierpnia 2025

Od Ignisa – Wieża czarnoksiężnika (II)

Ich rumaki pozostały na zewnątrz, przywiązane luźno, by mogły dłużej na nich czekać i by mogły ratować się ucieczka, jeśli coś z głębi tego przeklętego lasu postanowiłoby im zagrozić. Ignis bardzo chciał wierzyć, że do niczego takiego nie dojdzie – że oni sami spędzą w wieży krótki czas i będą mogli wrócić, upewniwszy się, że cokolwiek jest źródłem zła rozlewającego się po okolicy, nie jest to ta wieża. Rozum i serce podpowiadały jednak zgoła co innego, więc bard pogładził na odchodnym chrapy swego wierzchowca, zanucił dla niego melodyjne błogosławieństwo, a potem podążył za Dantem w głąb wieży, na plecach czując dodający otuchy ciężar zaklętej lutni.
Nie był pewien, czy wnętrze wieży wywołuje w nim bardziej rozczarowanie, czy niepokój. Kamienne pomieszczenie wyglądało dokładnie tak, jak można byłoby sobie wyobrazić parter sypiącej się, od dawna opuszczonej budowli. Szarość ścian cuchnęła zatęchłą wilgocią i przenikliwym, mokrym zimnem. Podłoga nosiła pociemniałe ślady czegoś, co kiedyś na niej stało, lecz zbutwiało i rozsypało się w śmierdzące próchno. Okien nie było, a jedyne źródła światła stanowiły półotwarte drzwi wejściowe oraz schody, prowadzące gdzieś na górne piętro.
— Gdybym nie wiedział lepiej, powiedziałbym, że książę się pomylił — powiedział Ignis, rozglądając się po pomieszczeniu.
— Wiesz, że bym ci przypierdolił.
— Zluzuj bryczesy. Ty masz umysł złotej rybki, ale książę to zupełnie inna liga.
Już przygotowywał się na jakąś kretyńską odzywkę, akurat taką w stylu Karpia, lecz ta nie nadeszła. Dante odwrócił wzrok.
— Tak, książę to zupełnie inna liga — powtórzył cicho.
Ignis westchnął, nie podjął tematu. Nie był na to teraz czas. Zamiast tego kontynuował:
— Poza tym czuję, że coś jest nie tak. Ta wieża brzmi ciemnością, ale nie wiem, skąd dochodzi dźwięk.
— To zabrzmiało prawie poetycko. Z której książki to wyciągnąłeś?
Bard ograniczył się do prychnięcia, machnął dłonią, zostawił tę przepychankę słowną po stronie Dantego. Te luźne słowa pomagały, bo atmosfera przytłaczała, lecz nie mogli się rozpraszać. Ignis popatrzył jeszcze po pomieszczeniu, ale nie wydawało się, by czekało ich w nim coś bardziej interesującego, niż kupka drewna, która mogła być kiedyś krzesłem. Genashi wskazał głową schody.
— Idziemy?
Dante odpowiedział skinieniem, ostrożnie ruszył w górę, dłoń pewnie spoczywała na rękojeści miecza.
Spodziewali się jakiejś zmiany, lecz wyższe piętro nie różniło się od parteru. Znów otoczyły ich kamienne ściany, ślady po czymś, co niegdyś było drewnem, przerdzewiałe fragmenty okuć, jakieś śmieci, kości zwierzęcia, które kiedyś tu zawędrowało, dokonało żywota na brudnej podłodze… Po magii ani śladu, a przynajmniej nie dostrzegli niczego materialnego. Ignis marszczył brwi, spojrzenie przeskakiwało z kąta w kąt. Na próżno. Przez wybite okno w środku hulał wiatr.
— Wyżej? — spytał, a Dante znów w milczeniu skinął głową.
Puste pomieszczenie, nie licząc resztek spłowiałego materiału, który mógł uchodzić za ciężką kotarę. Wzrok widział jedynie opuszczone ruiny, słuch rozpoznawał odległy zaśpiew wiatru, lecz serce barda czuło, jak wokół zaciska się ciemność, groźna i nieuchwytna, niczym spojrzenie drapieżnika wgryzająca się w kark. Ignis sięgnął, dłoń musnęła gryf gitary. Genashi odetchnął głębiej.
— Musimy iść dalej.
Kolejne piętro – tym razem część ściany skruszała, odsłaniając jeszcze więcej widoku na otaczający wieżę las. Ignis podszedł bliżej, bez przekonania zerknął na zewnątrz.
A potem było kolejne piętro, jeszcze bardziej zrujnowane, i jeszcze jedno, gdzie na parapetach rosły skarlałe paprocie, nie zaś tylko mech, aż w końcu ostatnie z pięter, to z zapadłym, dziurawym dachem, mętnymi kałużami i przegniłymi liśćmi, które lata zaniedbania i samotności tu przywiały. Dłonie Ignisa same zaciskały się na pasku lutni.
— Coś przeoczyliśmy? — spytał, marszcząc brwi.
Spojrzenie paladyna utkwiło w kałuży, pełnej zatęchłej, czarnej wody.
— Dante? — Mężczyzna nie odpowiedział, Ignis rzucił mu zaniepokojone spojrzenie, powtórzył, tym razem głośniej: — Dante!
Syren otrząsnął się, zmarszczył brwi.
— Co się stało?
— Zadałem ci pytanie. — Bard oparł dłoń na biodrze. — Wszystko w porządku?
— Tak. O siebie się martw, ja sobie poradzę.
Ignis westchnął.
— Pytałem, czy coś przeoczyliśmy. Jakieś tajne przejście, jakaś ukryta komnata… Cokolwiek, co mogłoby tu jeszcze być.
Dante patrzył na niego przez chwilę, zamyśliwszy się.
— Nie odwiedziliśmy jeszcze piwnic. Tak na zdrowy rozsądek, kilkupiętrowa wieża musi je mieć.
— Może dlatego spalenie wieży niewiele dało, może dlatego nie istnieją żadne mapy tego miejsca — dodał Ignis. — Może wieża to tylko przykrywka, a tak naprawdę siedziba czarnoksiężników to jakiś podziemny kompleks?
— Czemu nie? Gnidy lubią gnieździć się pod ziemią, tam ich miejsce.
W takim razie czekał ich spacer z powrotem, w stronę niższych pięter i w końcu piwnic. Zeszli pierwsze piętro, Ignis przystanął na ostatnim stopniu.
Niby wszystko w pomieszczeniu wydawało się takie samo – ściany były tak samo kamienne i zimne, rośliny rosły w oknach, mech wciskał się między spojenia, lecz Ignis nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to nie to piętro powinno być tuż pod strychem. Potrząsnął głową, odganiając od siebie tę myśl, zwalając winę za to na to niepokojące uczucie, wciąż pełzające mu po karku, sprawiające, że nie potrafił się skupić, najdrobniejszy dźwięk go irytował.
Kolejne schody. Czy z tego krzesła ostała się ta pojedyncza noga?
— Ta kotara była chyba żółta — powiedział Ignis, podchodząc do okna, trącając butem bury materiał.
— Jaka kotara?
— Ta tutaj.
Dante podszedł bliżej, ogarnął spojrzeniem resztkę śmiecia.
— Nie pamiętam, to tylko kawałek materiału. — Paladyn podniósł na niego wzrok. — Chodź, tu naprawdę nic nie ma. Zobaczymy te piwnice.
I ruszył w stronę schodów, Ignis za nim.
— A widziałeś jakieś wejście do tych piwnic na parterze?
Dante zwolnił kroku w połowie schodów, zaraz podjął marsz.
— Nie. Może nam umknęło, albo jest ukryte. Poszukamy i zobaczymy.
Minęli kolejne piętro. Czy tu nie powinno być pęknięcia w ścianie?
Zeszli jeszcze niżej. Ignis nie pamiętał, by na którychkolwiek schodach była poręcz.
I kolejne piętro, bard prawie gwizdnął się o uchwyt na pochodnię.
Jeszcze niżej, niżej i niżej, mijali kolejne…
— Dante! — Ignis stanął nagle, tembr głosu alarmował.
— Hm? — Syren odwrócił się do niego.
— Które to już piętro?
Paladyn wzruszył ramionami.
— Mam nadzieję, że ostatnie.
— Coś się nie zgadza…
Ignis potoczył wokół spojrzeniem. Szary kamień, zniszczone sprzęty, owalne pomieszczenie, pojedyncze okna…
— Okna! — Genashi dopadł jednego z nich. — Okna są inne, spójrz!
Wcześniej przez nie wyglądali, mężczyzna pamiętał, że były szerokie, zwyczajne, z resztkami czegoś, co mogło być okiennicami. Teraz zaś okna zmieniły się w wąskie wyloty strzelnicze, akurat takie, by wypuścić strzałę z łuku, lecz nic więcej. Może dało się przełożyć palce na drugą stronę, lecz na pewno nie dało się przez te okna wyjść. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa, gdy uświadomił sobie, co to znaczyło.
— Dante… ta wieża się zmienia.
— Pierdolisz.
Paladyn zmarszczył brwi, wspiął się z powrotem na wyższe piętro, bard pobiegł zaraz za nim. A potem jeszcze jedno i kolejne. Każde było inne, okna przypominały pęknięcia w ścianach, na zewnątrz widać było jedynie szarówkę dnia.
— I jesteśmy tu uwięzieni — szepnął z niedowierzaniem genashi.
Śmiech rozległ się w komnacie, zimny i ochrypły, nagły dźwięk sprawił, że Dante dobył miecza, Ignis w okamgnieniu chwycił lutnię.
— Jakże trafne spostrzeżenie!
Przypadli plecami do siebie, spojrzenia skakały od miejsca do miejsca, próbując dostrzec źródło głosu. Na próżno.
— Większość moich gości orientuje się jednak… jakieś pięć pięter wcześniej.
— Pokaż się! — rozkazał Dante, lecz głos jedynie się roześmiał.
— Bo co mi zrobisz, rycerzyku?
Syren zgrzytnął zębami.
— Pokaż się, tchórzu, to zademonstruję!
Odpowiedział im kolejny drwiący śmiech. Ignis spiął się, skupił, lecz głos dochodził zewsząd, bardowi wydawało się, że to sam kamień wieży do nich przemawia.
— Cholerny czarnoksiężnik — sarknął pod nosem.
Tymczasem zaś mag kontynuował:
— O, demonstracja! Tak, to doskonały pomysł! Skoro nieproszeni przybyliście do mojej wieży, możecie chociaż dostarczyć mi rozrywki! — Starzec zaśmiał się ohydnie. — Najczęściej inaczej rozprawiam się z intruzami, ale akurat czekam, aż mi kryształy wyrosną i nie pogardziłbym jakimś ciekawym przedstawieniem.
— Nie będę ci, kurwiu, śpiewał — zaprotestował Ignis.
Czarnoksiężnik bawił się wybornie.
— Zobaczymy. A teraz idźcie. I spróbujcie przeżyć, albo chociaż efektownie zginąć.
Rozległo się pstryknięcie, a kamienna podłoga po prostu zniknęła. Krzyk Ignisa zmieszał się ze śmiechem czarnoksiężnika.


— Ej, spalony brykiecie. — Ignis poczuł niezbyt delikatne klepnięcie na policzku. — Koniec spania, mamy czarnoksiężnika do zajebania.
Bard otworzył oczy, skrzywił się, widząc tę karpią mordę pochylającą się tuż nad nim. Machnął dłonią, próbując odgonić paladyna.
— Przestań na mnie chuchać — burknął, dźwignąwszy się na łokciu. — Nie potrzebuję soli trzeźwiących.
— Potrzebujesz, żeby ci hejnał na mordę zagrać. — Dante strzelił go pokrzepiająco w bark. — Głuchniesz na stare lata.
— Spierdalaj — poradził mu kordialnie Ignis. — Gdzie my w ogóle jesteśmy?
— Ogólnie to w dupie — odparł paladyn, łapiąc go za łokieć, szybkim ruchem stawiając do pionu. — A tak konkretniej, to w jakimś astralnym chujwieczym.
Ignis zakołysał się na nogach, wcale nie wsparł o syrenie ramię, bo przecież nie stracił równowagi. A potem się rozejrzał.
Pomieszczenie przypominało bibliotekę, z tymi wysokimi półkami pełnymi opasłych tomów, i z zapachem kurzu i starego papieru, dominującym wszystko wokół. Drewniana podłoga kryła się częściowo pod grubymi dywanami, bez wyjątku utrzymanymi w tonacji głębokiego, nocnego nieba, usianego złotem rozmigotanych gwiazd. Nie inaczej prezentował się sufit – skomplikowane trajektorie ciał niebieskich tworzyły dekoracyjne zdobienia, a gwiazdy i planety popatrywały na intruzów malowanymi, zamyślonymi spojrzeniami. Nigdzie nie dało się dostrzec żadnego okna, mimo to pomieszczenie tonęło w łagodnym, sprzyjającym skupieniu i medytacji blasku. Wydobywał się on ze stojącego w centrum urządzenia – coś podobnego Ignis już kiedyś widział, lecz skoro ledwo się wybudził, jego myśli wciąż zdawały się ospałe, umysł nie współpracował. Urządzenie składało się ze zbioru złotych obręczy i koncentrycznych obejm, otaczających ceramiczną kulę o malowanej ciemnym błękitem powierzchni, usianej jakimiś diagramami, rysunkami i wykresami. Drewniana noga, równie ozdobna, co i obręcze, wspierała całą konstrukcję, usłużnie prezentując rozliczne dźwignie i przekładnie, sterczące z jednego z boków. Na granicy słyszenia Ignis wyczuł cichy pomruk wydobywający się z wnętrza obiektu. Brzmiał uspokajająco.
— Ani śladu tego skurwysyna, co? — spytał bez przekonania bard.
Paladyn pokręcił głową.
— Nigdzie go nie ma. Przeszukałem pobieżnie komnatę i tu nie ma nawet sensownego wyjścia. Są jedne drzwi, ale zamknięte.
— I nie dałeś rady ich wyważyć?
— Mogę jeszcze użyć twojego zakutego łba jako tarana.
Ignis zmierzył go spojrzeniem, zarobił gniewne prychnięcie. Dante ruchem głowy wskazał w stronę astralnego urządzenia.
— Palant postanowił dać nam jakąś zagadkę, i jak rozwiążemy, to możemy iść dalej. Przynajmniej tak mówi ta żałosna karteluszka, którą znalazłem przy tym niebieskim czymś na środku.
— No jak w jakiejś bajce dla dzieci — burknął Ignis. — Dzielni śmiałkowie zostają schwytani przez złego czarnoksiężnika, wtrąceni do międzywymiarowego labiryntu pełnego zagadek i niebezpieczeństw, i muszą stawić czoła swym najgłębszym lękom, by się z niego wyrwać, czy jak to tam szło.
— Nie wiem, to ty jesteś specjalistą od bajeczek dla dzieci.
Ignis miał już uraczyć Dantego uprzejmym „Spierdalaj”, gdy inny pomysł przyszedł mu do głowy.
— Tak, jestem specjalistą od bajeczek dla dzieci — powiedział odważnie, wspierając dłonie na biodrach. — I wiem, jak się te bajeczki kończą, wszystkie bez wyjątku.
— Oświeć mnie w takim razie.
— Srogim wpierdolem dla czarnoksiężnika — zerknął na Dantego, wyszczerzył zęby.
Syren odpowiedział równie szerokim uśmiechem i obaj ruszyli w stronę niebiesko-metalicznego urządzenia.
Na niewielkim, rzeźbionym stoliku obok leżała pojedyncza kartka pergaminu. Pokrywające ją pismo przypominało ozdobny szlaczek, pełen zawijasów i ozdobników, przeciągniętych niepotrzebnie liter i gwałtownych pociągnięć pióra. Ignis wziął kartkę, przeczytał tekst.

„Witajcie, moi niespodziewani goście! Skoro już tu jesteście, doceńcie piękno mojej skromnej biblioteki. Wiedza jest kluczem, który otwiera wszystkie drzwi, nieprawdaż? Ta komnata również ma swoje drzwi, a kluczem do nich jest zagadka zapisana w gwiazdach. Gwiazdy jednak rzadko mówią prawdę wprost, a ich wskazania są odbiciem innego, ukrytego świata. Odnajdźcie właściwą dla nich konstelację, a droga stanie przed wami otworem. Pomyłka? Cóż, pomyłki bywają... bolesne. Bawcie się dobrze!”

— „Bawcie się dobrze” — prychnął Ignis, odsuwając się od paladyna. — Jakbyśmy byli na jakimś festynie, a nie w pułapce szaleńca. Wiedza jest kluczem... ten bufon chyba naczytał się tanich romansów.
— Mniej narzekania, więcej myślenia, Zapałka — mruknął Dante, ponownie skupiając wzrok na urządzeniu. — „Odnajdźcie właściwą dla nich konstelację”... tylko którą? Nie ma żadnej wskazówki.
— Może jest, tylko jej nie widzisz. Twój syreni móżdżek pewnie myśli tylko o tym, jak tu znaleźć najbliższy staw.
Dante prychnął, Ignis go zignorował. Zamiast dalej przerzucać się z Karpiem inwektywami, zaczął obchodzić komnatę, starając się znaleźć cokolwiek, co pomogłoby im w zadaniu. Przesuwał palcami po grzbietach opasłych tomów, licząc, że któryś z nich będzie zawierał odpowiedź, lecz tytuły były jednak równie enigmatyczne, co całe to miejsce: „Traktat o efemerycznej naturze bytu”, „Niewypowiedziane słowa i ich echa”, „Geometria cieni”. Żaden nie wyglądał jak podręcznik do astronomii dla początkujących.
W tym czasie Dante przyglądał się urządzeniu.
— Czekaj, tu coś jest…
Paladyn sięgnął, pomajstrował przy samej podstawie urządzenia i wyciągnął coś płaskiego i drewnianego. Dante wpatrzył się w pokrywające dziwny przedmiot symbole.
— Jakiś obrazek? — spytał Ignis, porzucając książki i podchodząc bliżej.
— Twój jebany portret — mruknął syren, ukazując znalezisko bardowi. Ten wywrócił oczami.
— Pokaż to.
Przedmiot przeszedł do drugich dłoni, Ignis zmarszczył brwi.
— Przecież to mapa — powiedział, przesuwając dłonią po fragmentach rzeźbionego, malowane drewna. — Tylko jakaś taka… — Fragment drewna przesunął się pod jego dotykiem, Ignis znieruchomiał — …pomieszana — dokończył, spojrzał na Dantego. — To zagadka.
— Zagadka to jest twoje istnienie na tym świecie. Daj to, tu trzeba kogoś z mózgiem, nie popiołem we łbie. — Dante sięgnął, z łatwością wyjął dziwną mapę z rąk Ignisa, zmrużył oczy wpatrując się w drewno. Przesunął kilka drewienek, prychnął, zaklął, spojrzał z powrotem na barda. — No co tak stoisz? Weź mi pomóż.
Wśród przepychanek, marszczenia brwi, uciemiężonych westchnień, narzekania i mapy przechodzącej z rąk do rąk, odpowiednie kwadraciki niespiesznie znajdowały swoje miejsce, aż w końcu udało się złożyć różę wiatrów i mapa była gotowa. Ignis ułożył ją na pobliskim stole, wsparł dłonie na biodrach, przyjrzał się ich wspólnemu dziełu.
— Dobrze, to teraz… Co nam to dało?
Dante nie odpowiedział od razu, wzrokiem przebiegając wzdłuż znajomych rzek i lasów, wpatrując się przez dłuższą chwilę w stolicę, siedzibę księcia, zaznaczoną wprawionym w drewno, czerwonym kryształem. Inne, barwne kamienie znaczyły większe miasta, jeden tkwił głęboko w lesie, jeden w morzu, parę było też w górach.
— Nie wydaje ci się, że ten czerwony się świeci?
Ignis uniósł brew, wziął mapę, po chwili namysłu podniósł ją nad głowę.
— Świeci się — przyznał, odwracając drewno. — Po drugiej stronie jest dziura. Jeśli poprawnie ułoży się mapę, dziura wypada dokładnie pod stolicą i podświetla ten kamień. No to już jest jakaś wskazówka.
— Tylko co nam mówi? — Dante zmarszczył brwi. — Jakaś konstelacja związana ze stolicą? Z zamkiem? Miastem?
Ignis odłożył mapę, zamyślił się, wzrok uciekł w stronę sufitu, jakby bard szukał stamtąd oświecenia.
— A tamto też ci się nie świeci na czerwono? — wskazał podbródkiem jedną z konstelacji. Dante podążył za jego spojrzeniem.
— To konstelacja Korony.
Ignis pstryknął palcami.
— Korona! Symbol władzy królewskiej. Gdzie ma być władca i jego korona, jeśli nie w stolicy? To najbardziej logiczne rozwiązanie.
— Zbyt logiczne? — zawahał się na moment Dante.
— Czasem najprostsza odpowiedź jest tą właściwą — stwierdził Ignis. — Ten czarodziejski cymbał chce nas nastraszyć, ale w rzeczywistości jego zagadki są banalne. Chodź, ustawmy to i ruszajmy dalej.
Zgodnie zadecydowali. Ignis zaczął manipulować dźwigniami i obręczami gwiezdnego urządzenia, Dante kierował i poprawiał, skupiając się na precyzyjnym odwzorowaniu konstelacji.
— Od kiedy ty jesteś taki zaznajomiony z nocnym niebem? — spytał w końcu Ignis. — Skąd wiedziałeś, że to właśnie korona?
— To, że ty się nie znasz, nie znaczy, że wszyscy są tacy niedouczeni.
W końcu ostatnia metalowa obręcz wskoczyła na swoje miejsce z cichym kliknięciem i mężczyźni spojrzeli na siebie z wyczekiwaniem. Przez chwilę w komnacie panowała kompletna cisza, gdy wtem usłyszeli niski, dudniący zgrzyt. Podłoga pod ich stopami zadrżała.
— Co jest? — warknął Dante, łapiąc równowagę.
Kamienne ściany biblioteki drgnęły i powoli, nieubłaganie, zaczęły się ku sobie przesuwać. Ogromne regały z książkami jęknęły pod naporem, a grube tomy, jeden po drugim zsuwały się z pochylających się coraz mocniej półek, zaczęły spadać na podłogę z głuchym łoskotem.
— Idioci! — zagrzmiał w ich głowach szyderczy głos czarnoksiężnika. — Oczywiście, że wybraliście najbardziej oczywistą drogę. Szkoda tylko, że błędną. A myślałem, że dostarczycie mi więcej rozrywki. — Czarnoksiężnik westchnął ciężko. — Czego się spodziewać po dwóch półgłówkach wysłanych przez króla… Zginiecie zmiażdżeni przez własną głupotę!
— Kurwa! — zaklął Ignis, cofając się przed spadającymi książkami. — Wiedziałem, że to było zbyt proste!
— Teraz ci to przyszło do głowy?! — odkrzyknął Dante, gorączkowo rozglądając się po kurczącej się komnacie. — Musimy to zatrzymać!
Ignis przypadł do mechanizmu, szarpnął za dźwignię, ta ustąpiła, obejmy zmieniły położenie, lecz ściany wcale się nie zatrzymały. Dante podtrzymał jeden z regałów, lecz siła paladyna powoli przegrywała z kamiennym mechanizmem.
Gwiazdy jednak rzadko mówią prawdę wprost, a ich wskazania są odbiciem innego, ukrytego świata — powiedział Ignis gniewnie. — Niby którego? Innego planu egzystencji? To coś z Planem Astralnym?
— Nie — odparł Dante, puszczając regał, pozwalając mu runąć z łoskotem na posadzkę. — Chodzi o drugą półkulę i tamto niebo. Dawaj, odwijamy dywan.
— Co?
Ignis nie zdążył się zdziwić, dłonie same złapały za frędzle, szarpnęły grubą wełnę, gdy w głowie nie pojawiło się żadne lepsze rozwiązanie i szarpanie się z wystrojem sali wydawało się jedynym lekiem na bezradność.
— Ja pierdolę — burknął na widok odsłoniętej podłogi.
Tak, jak sufit malowany był w złociste konstelacje, a jego ciemna barwa przypominała zaklęty firmament w letnią noc, tak i podłoga okazała się wykonana z czegoś innego, niż zwykły, szary kamień – barwny marmur splatał się ze złotem i lśniącymi kryształami, prezentując to oblicze nieba, które nigdy nie pojawiało się nad ich głowami. I tam, pośród nich, jedna z gwiazd również lśniła tą samą, krwawą barwą, składała się jednak na zgoła odmienną konstelację.
— Co to ma być?
— Demon — odparł Dante, pchnął barda w ramię. — Dawaj, ustawiamy.
Gnani jękiem rozpadających się półek, hurgotem przesuwających się ścian, zwałom książek piętrzących się niczym zimowy śnieg, obaj w okamgnieniu ustawili gwiazdy w odpowiednią konstelację. I wtem, gdy ostatnia obręcz wskoczyła na miejsce, dudnienie ustało. Ściany zatrzymały się, przechylone regały zamarły, ostatnie książki poleciały jeszcze na podłogę, i zapadła cisza. Urządzenie rozbłysło łagodnym, fioletowym światłem, zaś zamknięte dotąd drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem, ukazując za sobą wirującą, zielonkawą mgłę.
Dzielni śmiałkowie opadli na podłogę, dysząc ciężko.
— Udało się... — wyszeptał Ignis, wciąż wpatrując się w gwiazdozbiór Demona na dywanie. — Ale co to ma znaczyć? Dlaczego to była poprawna odpowiedź?
Dante podniósł się, otrzepując kurz z tuniki. Jego twarz stężała w zamyślonym wyrazie.
— Przypomniałem sobie słowa Isidoro.
— Isidoro? — Ignis uniósł brew.
— Nowy astrolog księcia — odparł Dante. — Wpadłem na niego kiedyś na dziedzińcu – poprosił mnie, żebym wskazał mu drogę do biblioteki, coś tam mówił, że zapomniał wahadełka… Zaprowadziłem go, a on mi właśnie powiedział, bym w godzinie próby pamiętał, że połowa nieboskłonu pozostaje okryta woalem tajemnicy, należąc do innego świata, a pierwsza odpowiedź przyniesie śmierć, nie rozwiązanie.
— Jakby nie mógł tego powiedzieć wprost, że gdy czarnoksiężnik postanowi zrobić z nas naleśniki, powinniśmy szukać demona pod dywanem…
— Znasz astrologów — Dante wzruszył ramionami, spojrzał w stronę drzwi.
— Dalej nie rozumiem, jak mieliśmy się domyślić tego Demona. Jak to się niby łączy z księciem i stolicą? Ten cały Isidoro coś jeszcze ci powiedział?
Dante milczał przez pewien czas.
— Same durnoty — odparł w końcu, machnął dłonią. — Idziemy dalej, czy porty pełne?


Zielonkawa mgła ustąpiła, a ich oczom ukazał się las. Po klaustrofobicznej, kurczącej się bibliotece i stęchłym zapachu kurzu, widok ten był niemalże błogosławieństwem. Wszechobecna, soczysta zieleń drzew, woń wilgotnej ziemi i słodki aromat kwiatów otuliły ich zmysły, obiecując spokój i wytchnienie. Gdzieś w oddali rozbrzmiewał świergot ptaków, słońce przebijało się wśród listowia, tańcząc plamami światła po prowadzącej dalej ścieżce. Dante postąpił parę kroków w przód, a jego dłoń mimowolnie zsunęła się z rękojeści miecza. Nabierając głęboko powietrza, objął wzrokiem czekającą na nich, spokojną, leśną polanę.
Na omszałym kamieniu leżała kolejna karta pergaminu. Ignis podniósł ją, a jego mina skwasiła się, gdy rozpoznał ozdobne pismo czarnoksiężnika.

„Podobała wam się moja biblioteka? Mam nadzieję, bo teraz czeka was sprawdzian z wiedzy praktycznej! Przed wami mój osobisty, zaklęty gaj. Przejdźcie go, a znajdziecie drogę do kolejnej komnaty! Ale uważajcie... las nie lubi obcych. A jego strażnicy bywają... kapryśni. Jeden zły krok, jedno nieopatrzne słowo, a zostaniecie tu na zawsze, jako ciche, omszałe posągi. Powodzenia!”

— Osobisty, zaklęty gaj — prychnął Dante, zgniatając w dłoni kartkę. — Co on sobie myśli? Że zgubimy się jak dzieci? Nie przez takie bezdroża już podróżowałem. — Paladyn skinął na barda. — Chodź, znajdźmy wyjście z tej zarośniętej klatki.
Ruszyli przed siebie, wybierając ścieżkę, która wydawała się najbardziej wydeptana. Szli przez dobrych kilkanaście minut, a krajobraz wokół nich pozostawał niezmienny – te same jesiony i dęby, te same kępy paproci, krzaki jagód, murszejące gałęzie, butwiejące liście, pojedyncze kapelusze grzybów. W końcu drzewa się przerzedziły i wyszli na niewielką polanę. Na jej środku leżał omszały kamień, a na nim pojedyncza, pognieciona kartka pergaminu.
— Co do... — mruknął Dante, podchodząc bliżej.
— W końcu to zaklęty gaj — stwierdził Ignis, a w jego głosie pobrzmiewała nuta niepokoju. — Las się zapętla.
Spróbowali ponownie, tym razem wybierając inną ścieżkę, idąc pod słońce. Po kwadransie marszu znów stanęli na tej samej polanie, przed tym samym kamieniem. Trzecia próba, w przeciwnym kierunku, zakończyła się identycznie. Frustracja Dantego rosła z każdą kolejną porażką. Za czwartym razem, gdy znów zobaczył znajomy kamień, z wściekłością kopnął w pień najbliższego drzewa.
— Niech to szlag! Jesteśmy w pułapce!
— Mówiłem ci, że to nie jest zwykły las — odparł spokojnie Ignis, choć w jego wnętrzu również narastał niepokój. Wiedział, co to oznacza. Nie mogli pokonać tego miejsca siłą ani sprytem. Potrzebowali przewodnika. Miejsce ze wszech miar przypominało mu ten zaklęty gaj, w którym jego mistrz i nauczyciel przybliżał mu tajniki magii i muzyki, lecz, paradoksalnie, uczucie to nie wywoływało w bardzie poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Przypominał sobie słowa pana Macleoda, powtarzającego mu zawsze, by podążał za głosem swego serca, lecz przestrzegającego go przed…
— Zgubiliście się, duzi panowie?
Głos był jak dźwięk małego dzwoneczka – czysty, słodki i melodyjny. Znikąd, w feerii migoczącego, złotego pyłu, tuż przed nimi pojawiła się drobna postać. Nie miała więcej, niż parę cali wzrostu – akurat tyle, by skryć się nieco za rozłożystą zielenią klonowego liścia i by zerkać na przybyszów nieproporcjonalnie dużymi, lśniącymi oczami o niezwykłej, leśnej barwie. Strój przypominał coś utkanego z kory, szyszek i sosnowych igieł, sponad ramion zaś wystawały półprzejrzyste, strzępiaste skrzydła, usiane pogodnymi piegami wczesnej jesieni.
— Kim jesteś? — spytał Dante. Jego ton był ostrożny, ale dłoń nie powędrowała do miecza. Stworzenie wyglądało na zbyt kruche i niewinne, by stanowić zagrożenie.
Mała istota wygięła wargi w podkówkę i wzięła się pod boki, co w jej wykonaniu wyglądało komicznie i uroczo zarazem.
— Ale jesteś nieuprzejmy! Przychodzisz do mojego lasu i od razu takie nieuprzejme pytania! — Wróżka zatrzepotała skrzydełkami z oburzenia. — Ja tu mieszkam, to wy jesteście gośćmi! Bądźcie grzeczni! Dajcie mi swoje imiona, a wtedy chętnie porozmawiamy!
Paladyn wzruszył ramionami.
— Dan…
Ignis złapał go za ramię, wpadł w pół zdania.
— Imienia dać ci nie możemy — powiedział głośno, pospiesznie. — Ale jeśli chcesz się do nas zwrócić, na mnie możesz mówić Ignis, na niego zaś Dante.
Dante strząchnął jego dłoń.
— Zapałka, poważnie…
— Zamknij się — syknął bard, znów złapał paladyna, jeszcze nadepnął mu na stopę. W lekkim zamieszaniu żaden z nich nie dostrzegł zmrużonych oczu wróżki.
— Skoro tak się bawicie, niech będzie — zachichotała. — Rozumiem, rozumiem. Na mnie możecie mówić Brialewen. A teraz, skoro już się znamy, powiedzcie, czego dwaj tacy duzi i groźni panowie szukają w moim skromnym lesie?
— Musimy przejść na drugą stronę — odparł Dante, ignorując pulsujący ból w stopie.
— Och, to niemożliwe! — odparła Brialewen, kręcąc głową. — Las jest zaklęty. Bez przewodnika będziecie krążyć w kółko, aż zarośniecie mchem i zmienicie się w kamienie! Ale… — zawiesiła głos, a jej oczy zalśniły chciwie — …mogłabym was przeprowadzić. Za odpowiednią cenę, oczywiście.
— Czego niby chcesz? Złota? Klejnotów? — zapytał Dante, zawahał się. — Nazbierać ci jagód?
Brialewen roześmiała się perliście.
— Złoto jest ciężkie i nudne, poza tym nie da się go zjeść. A jagody? Założę się, że sama nazbieram ich sobie szybciej, niż wy znajdziecie chociaż jeden krzeczek jagód. — Wtem uśmiech wróżki przybrał brzydkie, chytre zabarwienie. — Chcę czegoś o wiele cenniejszego. Chcę daru, którego nie da się dotknąć, nie da wziąć w ręce i schować do kieszeni. — Jej oczy zmrużyły się w chłodny, nieludzki sposób. — Chcę czegoś, co jest tylko wasze.
— Co jest tylko nasze? — Dante spojrzał na Ignisa, unosząc brew. — Zapałka, rusz mózg i dupę – ty podobno umiesz w bajki i inne wróżki. Ja się nie będę z mieczem rozstawał…
Ignis zacisnął usta. Oczywiście, że wróżka nie prosiła o durnotę w postaci miecza, choćby był zaklęty i otrzymany wprost z rąk księcia. Nie, jej chodziło o coś innego – o coś, co było częścią nich, elementem zespojonym z duszą i umysłem… Wróżki nigdy nie prosiły o przedmioty, zawsze prosiły o coś, czego utrata raniła i bolała, okaleczała na dobre. Bard westchnął głęboko. Miał pewien pomysł.
— Zaśpiewam ci — powiedział w końcu. — Oddam ci pieśń inną niż wszystkie. Dam ci coś, co sam stworzyłem i napisałem, co mieszka w samym centrum mojej duszy.
Oczy Brialewen rozbłysły.
— Stoi! — zapiszczała z radości, klaszcząc w dłonie.
To była jedna z jego pierwszych pieśni – prosty motyw utkany z młodzieńczej tęsknoty, z nadziei jeszcze nieskalanej goryczą świata, gdy ledwie wyruszał w nieznane, u swego boku mając wyłącznie torbę, na plecach lutnię i serce pełne nadziei. Przysiadł na starym, omszałym pniu, zdającym się pamiętać inne pieśni, głosy i czasy, i pozwolił palcom, by przemówiły za niego.
Struny drgnęły jak poruszone wspomnienie.
Las zamilkł. Liście przestały szeptać, ptaki ucichły w koronach i nawet wiatr, jeszcze chwilę temu igrający z paprociami, zatrzymał się nagle, jakby sam chciał słuchać.
A wtedy rozbrzmiał głos Ignisa – czysty, jasny, z nutą żaru ukrytą pod powierzchnią, niosący się między drzewami jak opowieść zapomniana przez ludzi, ale wciąż pamiętana przez przyrodę. Śpiewał o samotności, która budzi się o zmierzchu, o lęku, który skrada się nocą wśród drzew, i o tych meandrach losu, których nieprzewidywalność napełniała serce niepewnością. To była melodia dawnych czasów, odsłaniająca niepewność i wątpliwości, zawsze czające się gdzieś na dnie duszy, o których posiadanie nikt by Ignisa nie posądził. Oparty o drzewo nieopodal Dante słuchał w milczeniu, a napięcie na jego twarzy na chwilę złagodniało. I gdy ostatnia nuta przebrzmiała i rozpłynęła się w leśnej ciszy, Brialewen westchnęła z zachwytem.
— Przepiękne! — szepnęła, a w jej oczach lśniły łzy. — Ni oszukałeś mnie, to naprawdę była piosenka z głębi duszy. I umowa to umowa. Chodźcie za mną!
Wróżka pofrunęła przodem, sypiąc delikatnym pyłkiem ze swych kruchych skrzydeł. Mknęła ponad ścieżką, co jakiś czas znikając w leśnym poszyciu, lecz zaraz pojawiając się ponownie, wirując w powietrzu, gestem nakazując dwójce mężczyzn przyspieszyć, podśmiewując się z tego, że takie długie nogi, a tak wolno chodzą. Skupieni na tym, by nie zgubić wróżki z oczu, nie zwrócili uwagi na to, gdzie konkretnie idą i jak las zdaje się odkształcać wokół nich, aż ich podróż nagle się nie skończyła – oto dotarli na skraj lasu, do dziwnych drzwi otulonych zaklętą mgłą, prowadzących ich dalej w głąb tej przeklętej, czarnoksięskiej wieży.
— Proszę bardzo! — oznajmiła wesoło Brialewen. — Druga strona lasu, oraz wy – cali i zdrowi. Było mi bardzo miło robić z wami interesy!
Zanim zdążyli odpowiedzieć, rozpłynęła się w powietrzu z głuchym pyknięciem i ostatnim, radosnym chichotem.
— No, to było łatwiejsze, niż myślałem — powiedział Dante z ulgą. — Jednak to twoje miauczenie czasem się na coś przydaje. To była całkiem niezła piosenka. Jak ona szła?
Odwrócił się do Ignisa. Bard stał w milczeniu, wpatrując się w swoje dłonie spoczywające na lutni. Na jego twarzy malował się spokój, ale i cień smutku, jakiś rodzaj pogodzenia z losem.
— Hej, brykiecie. Spaliło cię do reszty?
Mężczyzna podniósł na niego wzrok.
— Nie zaśpiewam ci już tej piosenki. Nie pamiętam jej — powiedział cicho. — Gdy powiedziałem, że oddam piosenkę w zamian za przejście przez las, to była dosłowna wymiana. — Urwał, westchnął, na twarz powrócił uśmiech. — Chodź, Karpiu. Dalej mamy czarnoksiężnika do zajebania.


Portal wypluł ich wprost na zimną, kamienną posadzkę. Gdy tylko stanęli na nogi, ciężkie, kamienne drzwi zatrzasnęły się za nimi z głuchym hukiem, odcinając drogę powrotną. Znaleźli się w okrągłej komnacie o prostych, kamiennych ścianach, pozornie nieprzyciągającej uwagi, poza jednym szczegółem – pośrodku tkwiło olbrzymie lustro oprawione w złoto i drogie drewno. Jego nieskazitelna tafla zdawała się lśnić czymś więcej, niż jedynie odbitym od zdobiących sufit i ściany świateł. Tuż obok, na niewielkim stoliku, leżała kolejna, samotna kartka. Dante podszedł i podniósł ją. Pismo czarnoksiężnika było już irytująco znajome.

„Każdy bohater nosi w sobie cień. Czasem największym wrogiem jesteśmy my sami. Pokonajcie to, co was osłabia, a droga stanie przed wami otworem. Jeśli wam się nie uda... cóż, zawsze możecie zostać tu na zawsze i podziwiać swoje odbicia.”

— Znowu zagadki — warknął paladyn, znów zgniatając kartkę w pięści. — Mam już dość jego gierek.
— Ostrożnie. Nie właduj się w coś… — ostrzegł Ignis, marszcząc brwi. — To miejsce... czuję w nim złą magię. O wiele gorszą niż poprzednio.
Dante prychnął, zaczął obchodzić pomieszczenie, stukać w ściany, lecz niczego nie wskórał. Jego uwaga naturalnie przeszła w stronę lustra, jedynego zajmującego obiektu w całej komnacie. Mężczyzna podszedł, postukał w ramę, szukając ukrytego mechanizmu, jakiejś dziwnej magii, mającej otworzyć im drogę dalej. Wpatrzył się w taflę.
— Nie widzę tu niczego ciekawego — burknął, gdy Ignis dołączył do niego. — „Pokonajcie to, co was osłabia, a droga stanie przed wami otworem”... Nie wiem, mnie osłabia twoje poczucie stylu, ale nie zamierzam walczyć z twoją szafą — mruknął, dotknął gładkiej tafli.
Ledwie skończył mówić, powierzchnia lustra zamigotała, a ich odbicia, do tej pory grzecznie oddające rzeczywistość, zaczęły się zmieniać.
Książęcy paladyn, marszczący brwi, głośny, skory do śmiechu i żartów równie mocno, co do obrony swych przyjaciół, przedzierzgnął się w swą „doskonałą” wersję. Dante w zwierciadle, obleczony w idealnie wypolerowaną zbroję, nie nosił na obliczu żadnej emocji. Jego mroźnobłękitne oczy odbijały jedynie niezachwianą lojalność, jego miecz wznosił się jedynie w imieniu księcia, a usta pozostały doskonale obojętne, nie wygięte w szerokim uśmiechu, nie wykrzywione w grymasie. Ani jedna zmarszczka nie pojawiała się na czole, złote włosy zaś, najczęściej rozwiane i niepokorne, tym razem splecione były tak ciasno, że ani jeden kosmyk nie wydostał się z upięcia. Rycerz spojrzał na Dantego tym obojętnym spojrzeniem, następnie zaś postąpił krok, wyszedł z tafli zwierciadła.
— Co jest, kurwa — Dante dobył broni, cofnął się pół kroku.
Tymczasem zaś Ignis w zwierciadle zdjął z pleców lutnię, ta zaś odkształciła się, zmalała, nabierając jednocześnie masy, gdy zamknięta w niej muzyka przemieniła się w ciężar złotych monet. Sam Ignis uśmiechnął się chłodno, wyrachowanie, a jego odzienie, tak często krytykowane przez Dantego, poddało się metamorfozie. Wygodne spodnie i luźna koszula, ta charakterystyczna, skórzana kurtka – wszystko to zniknęło, zastąpione dopasowanym, modnym dubletem, idealnie skrojonymi spodniami, podkreślonymi starannie złotą nicią. Do tego jeszcze szykowne pantofle i śnieżnobiała kryza, sztywno otulająca szyję. Wiecznie nieuczesane, rozwiane wiatrem przydługie włosy, skróciły się nagle, ułożyły w klasyczną, profesjonalną fryzurę. Nowy Ignis, zamożny kupiec i zdolny przedsiębiorca, wyszedł z tafli zwierciadła, obdarzając swój oryginał pełnym politowania uśmiechem.
— Scaldorze — zaczął, przeciągając głoski.
— Nie nazywaj mnie tak.
— Tylko spójrz na siebie — kontynuowało odbicie, kompletnie niezrażone. — Co by powiedzieli twoi rodzice?
— Nie obchodzi mnie to.
— Czyżby?
Ignis cofnął się. Najbardziej odstręczający i śmierdzący, morski potwór, nie wyglądał dla niego tak ohydnie, nie sprawiał, że jego trzewia zaciskały się w odrazie, jak ta ożywiona karykatura, obraz tego, czym nigdy nie chciał się stać. Bard dobył miecza.
Tymczasem zaś Dante stawał do własnej walki, mierząc się spojrzeniem ze swą lustrzaną wersją.
— Służysz — powiedział głos odbicia, metaliczny i pozbawiony uczuć. — To twoja jedyna funkcja. Wykonujesz rozkazy.
— Służę z własnej woli — odparł twardo Dante.
— Jak dziesiątki innych rycerzy księcia Bashara, jak setki jego żołnierzy, tysiące poddanych. — Krótka pauza. — Kolejne narzędzie w rękach władcy.
— Dla Bashara nikt nie jest po prostu narzędziem.
— Powiedział ci to? — W głosie „rycerza” niemal słychać było zdziwienie. — Polityk, którego najlepszą bronią jest kłamstwo? Człowiek, który słowem sprawia, że każdy tańczy, jak mu zagrają? Jak bardzo chciałeś usłyszeć z jego ust, że coś dla niego znaczysz? Że jesteś jedyny? Wyjątkowy?
Miecz dźwięknął, gdy dłoń Dantego zadrżała, dobywając broni. Paladyn stał przez moment, żadna cięta riposta nie przyszła, nim syren rzucił się na przeciwnika, klangor stali zagłuszył myśli.
— A twoi przyjaciele? — odezwał się znowu kupiec.
— Odpierdol się od chłopaków.
— Dołączyli do ciebie, bo nie mieli innego wyboru — kontynuował, znów ignorując słowa Ignisa. — Znalazłeś ich, gdy zgubili się w życiu i wiedzieli, że nic lepszego ich nie czeka. Lepszy rydz, niż nic. Lepszy Scaldor…
— Nie nazywaj mnie tak.
— …niż to, co miało ich czekać. Myślisz, że długo z tobą zostaną? — zastanowił się mężczyzna, w zamyśleniu ważąc w dłoni ciężką sakiewkę. — Teraz, kiedy dostali się pod patronat księcia i mają przed sobą tyle lepszych opcji?
Chłód zaległ w sercu Ignisa. To mu nigdy nie przyszło do głowy.
— Kiedy muzyka to będzie za mało?
— Spierdalaj — odparł Ignis, na odlew zamachnął się mieczem, lecz kupiec ze śmiechem, od niechcenia, odbił cios sakiewką złota.
Tymczasem zaś Dante już oddychał ciężej, gdy każdy jego cios odbijał się od idealnie wypolerowanego miecza, wznoszonego z absurdalną, nieludzką siłą.
— Wydaje ci się, że na niego zasługujesz? Co takiego w sobie masz? Za co można cię w ogóle kochać? — pytał spokojnie i obojętnie „rycerz”, od niechcenia parując kolejny atak, niemal wytrącając miecz z ręki Dantego. — Co jesteś w stanie zrobić, żeby udowodnić mu swoją wartość?
— Wszystko — odparł bez namysłu syren i teraz to lustrzany rycerz cofnął się pod siłą jego ataku. Lecz oto rozkład sił w okamgnieniu wrócił do pierwotnego stanu, gdy „rycerz” znów się odezwał:
— Czyżby? Co, jeśli twój ukochany książę każe ci spalić wioskę? Zrobisz to? A jeśli każe ci zabić niewinne dziecko? — Wzrok przeciwnika odbiegł w bok, w stronę barda. — Co, jeśli każe ci zabić jego? Tego twojego… przyjaciela.
Cień wykalkulowanego triumfu odbił się na doskonałym obliczu lustrzanego tworu, jego triumf był jednak krótkotrwały. Dante uśmiechnął się, a uśmiech ten miał w sobie całą tę krnąbrność, całą niepokorę tak właściwą paladynowi, całe jego oddanie koronie.
— Gówno wiesz o księciu — powiedział, miecz ze świstem zakręcił młynka. — O mnie możesz mówić, co chcesz, twoje słowa i tak nic nie znaczą. Wiem, czym kiedyś byłem. Ale od księcia to się odpierdol, bo nic o nim nie wiesz i w ogóle go nie rozumiesz.
To powiedziawszy, Dante ruszył do boju, a jego miecz, do tej pory z trudem odbijający miażdżące ataki lustrzanego tworu, zaśpiewał gniewną, wojenną pieśń.
— Kiedy zostaniesz sam? — naciskał kupiec.
Ignis skrzywił się.
— Chuja wiesz o chłopakach — odparł bard. — O mnie możesz mówić, co ci się podoba, zwisa mi to. Ale oni są muzykami z pasją. I nie ma znaczenia, czy jest chudo, czy opływamy w złoto. Oni nie porzucą muzyki, tego możesz być pewien.
Kupiec zmarszczył brwi, cofnął się pół kroku. Ciążąca w dłoniach sakiewka nagle wcale nie wydawała się taka groźna i ciężka.
— Nie wiesz tego.
— Ty tego nie wiesz — odparł Ignis. — Pierdolisz cokolwiek, byle mi wjebać. Myślisz, że jeszcze tego nie ogarnąłem? W momencie, gdy zacząłeś mówić o reszcie zespołu, że niby zostawią muzykę, gdy tylko dostaną inne opcje, wtedy zobaczyłem, że na dobrą sprawę nic o nich nie wiesz. I nic nie wiesz o mnie. Nie rozumiesz, czym jest Vox, nie rozumiesz, czym jest bycie artystą. Nic mi nie możesz zrobić. Jesteś jedynie iluzją.
Miecz barda świsnął, przeciął powietrze. Lecz choć sakiewka wyszła mu naprzeciw, skóra nie mogła tym razem równać się z metalem. Ignis rozciął zastawę, miecz zagłębił się w iluzji, ta zaś rozwarła usta w niemym krzyku i tak, jak się pojawiła, tak nagle zniknęła, pozostawiając po sobie odbicie, zupełnie zwyczajne i normalne, dzierżące w dłoniach lutnię. Ignis obejrzał się na Dantego, lecz paladyn również stał przed lustrem sam, może trochę zdyszany, wciąż z niepokojem patrzący w swe odbicie, to jednak przedstawiało jego samego, co do szczegółu.
I wtedy lustro zalśniło nierzeczywistym blaskiem, a jego tafla, do tej pory zwodnicza i zaklęta, teraz odkształciła się i przemieniła. Srebro stało się drewnem, pojawiły się mosiężne obejmy, i w miejscu lustra stanęły wrota. Ignis westchnął, spojrzał na Dantego. Paladyn nie musiał nic mówić. Obaj wiedzieli, co im trzeba czynić. Ramię w ramię weszli w ostatni portal, gotowi stanąć twarzą w twarz z czarnoksiężnikiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz