21 sierpnia 2025

Od Arthura – The love that binds us is more important than the power we wield (I)

— Niekoniecznie takiego powitania się spodziewałem…
Szczupły mężczyzna odetchnął cicho, próbując nie zadławić się powietrzem nasyconym gniewem i śmiercią. Podniósł wzrok na sylwetkę, oświetlaną ciepłym, drżącym światłem lamp oliwnych. Drugi mężczyzna pochylał się nad miednicą, szorując twarz. Z każdym ruchem dłoni woda ciemniała, mieszając błoto, pot i świeżą posokę.
— Bardzo mi przykro, panie…
U wyjścia leżała porzucona zbroja – wciąż wilgotna, oblepiona ziemią z pobojowiska – razem z czerwonym, poszarpanym przez ostrza płaszczem.
Król Arthur wyprostował się powoli z ponurym pomrukiem. Tunika z grubej, ciemnoniebieskiej wełny kleiła się do jego mocno zarysowanych pleców. Jasne włosy, przetarte wilgotnymi dłońmi, opadły w nieładzie na czoło. Mężczyzna stanął dumnie przed swoim rozmówcą, ukazując twardą, ale zmęczoną twarz.
W namiocie panowała cisza, przerywana jedynie trzaskiem knota lampy i odległym odgłosem jęków rannych. Cień króla drżał groźnie na płóciennych ścianach.
— Gregory… mógłbyś mi wyjaśnić, dlaczego moi ludzie zwrócili się przeciwko mnie?
Gregory skinął lekko głową i bez słowa wskazał w stronę stołu. Król osiadł na drewnianym krześle, a jego wierny doradca zaczął kręcić się po namiocie. Po chwili postawił przed swoim panem kielich, wypełniony winem i spoczął na krześle obok.
— Kiedy toczyłeś panie bitwę pod Benwickiem, pan Mordred kazał podrobić listy, żeby wyglądały, jakby nadeszły zza morzą. Miały one głosić, że poległeś w walce.
Arthur zacisnął palce na kielichu, aż pobielały mu knykcie.
Mordred.
Zacisnął mocno szczękę, wziął głęboki wdech i zatopił usta w winie. Smakowało jak popiół i zdrada. Skrzywił się i odstawił puchar, mrużąc oczy.
Mordred.
Przywołał w głowie jego obraz. Młodego kuzyna, sieroty, którego jego ojciec wziął pod swoje skrzydła. Brat, którego wybrało serce, a nie krew. To właśnie jemu powierzył zarząd nad Anglią, gdy wyruszył w podróż. Pokładał w nim nadzieję. Obdarzył go zaufaniem, które teraz rozpadło się w proch.
— Kontynuuj — mruknął król.
— Wiele ludzi w to uwierzyło i twój kuzyn bez zawahania to wykorzystał. Zwołał parlament, zgromadził wszystkich możnych panów i doprowadził do tego, że obwołali go królem. Ukoronował się w Canterbury. Ucztowali i bawili się przez piętnaście dni.
Arthur zmarszczył brwi. Odchylił się na krześle, słuchając w milczeniu.
— Po tym jak doszły nas wieści, że wracasz, część możnych panów zrozumiało, że to był spisek i odwrócili się od uzurpatora, jednak znaczna część pozostała przy jego boku. Tedy twój kuzyn rozesłał posłańców, zebrał ludzi, w tym cywili, wmówiwszy im, że mają odeprzeć atak obcego wroga. Zebrali się w porcie Dover. Nie chcieli cię dopuścić do własnej ziemi.
Król zawiesił lekko głowę. Przypomniał sobie widok obsadzonego wojskami brzegu morskiego i własne zdumienie. Nakazał wtedy spuścić z okrętów na morze wiele łodzi – wielkich i małych, wypełnionych dzielnymi rycerzami. I tak rozpoczął się kolejny srogi bój. Wielu zacnych rycerzy śmierć poniosło z rąk braci, wielu też śmiałych baronów po obu stronach padło.
Ale nic nie było w stanie zatrzymać Arthura przed dotarciem do ojczyzny. Nie było dla niego wojsk dość groźnych, które by mu wrócić nie dały. A wszyscy jego rycerze z zapałem za przykładem króla podążali. Dostali się na ląd i zmusili swoich przeciwników do ucieczki. Mordred wycofał się ze swoim wojskiem do Camelotu.
Gregory, który był pod nieobecność Arthura obserwatorem tej wielkiej burzy, przybył niezwłocznie do swojego pana, gdy opadł pierwszy bitewny pył.
— A co z moją następczynią? Co z... moją siostrą? — Spojrzał na swojego doradcę z błyskiem w oku, jego dłonie drżały, splecione na stole.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się lekko.
— Jest bezpieczna. Kiedy tylko zauważyłem, co knuje pan Mordred, kazałem ją ukryć w twierdzy w Londynie. Ma przy sobie wciąż wiernych tobie ludzi.
Król odetchnął ciężko. Na jego twarzy zmęczenie mieszało się z ulgą.
— Dziękuję.
Arthur przymknął na moment powieki, marząc o, chociaż chwili spokoju, ciepłym posiłku i miękkim łóżku, gdzie mógłby złożyć swoje wycieńczone, poranione ciało. Od kilku miesięcy był w ruchu – najpierw tocząc bitwy pod Benwickiem, a teraz we własnej ojczyźnie. Mimo to nie liczył na sen, nie kiedy jego trzewia trawiła wściekłość i chęć zemsty, a krzyki zmarłych zaprzątały jego myśli.
Musiał zmierzyć się ze zdrajcą. Odzyskać tron i pozbyć się niewiernych szlachciców. Szlachciców, których z niczego uczynił panów i nadał ziemie.
Gregory patrzył na niego przez chwilę, niepewnie, jakby szukając odpowiednich słów.
— Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć… — odezwał się w końcu, odwracając wzrok od zaślepionego wściekłością wzroku władcy. — Doszły mnie wieści, że Mordred włada czarną magią.
— Słucham? Jaka znowu magia? — Król prawie się zaśmiał. — Wierzysz w to?
— Na początku też podchodziłem do tego sceptycznie… dopóki nie zobaczyłem tego na własne oczy.
Arthur milczał przez chwilę, po czym zmrużył oczy i wycedził przez zęby:
— Co takiego widziałeś?
— Śmierć dzielnych i doświadczonych wojowników, padających po jednym ciosie twego kuzyna.
Młodszy pokręcił głową.
— To niemożliwe. Mordred nigdy nie nadawał się na rycerza. Ledwo potrafił utrzymać miecz w dłoni.
— Właśnie! — Gregory nachylił się nad stołem, ściszył głos. — Wyglądało to, jakby nagle nabrał jakiejś nadprzyrodzonej siły. Widziałem, jak jednym ciosem zmiażdżył hełm sir Cedrica, rycerza prawie dwa razy większego od niego. — Mężczyzna przełknął gulę. — Gdzie by nie poszedł – towarzyszył mu zapach gnijącej ziemi.
Arthur poczuł chłód na plecach.
— To gnicie przeszło potem na Camelot. — Gregory utkwił nieobecny wzrok w stole, jego głos zadrżał. — Na początku myślałem, że to tylko susza, że ziemia odmawia nam plonów, przynosząc jedynie owoce pełne robactwa. Ale potem... drzewa zaczęły usychać, ziemia wręcz zaczęła czernieć. Suche studnie ciemne, jak noc, a w wioskach płacz matek, rodzących martwe dzieci. — Gregory uniósł wzrok na króla. — To nie jest zwykła wojna, panie. On sprowadza na nas śmierć.
Król zgarbił się lekko i przetarł dłońmi twarz. Wypuścił długo wstrzymywany oddech, po czym wstał nagle od stołu i podszedł sztywnym krokiem w stronę wyjścia. Uchylił płachtę materiału i spojrzał na obóz pogrążony w mroku, rozproszonym przez pochodnie i ogniska. Spojrzał na swoich ludzi – dochodzących do siebie po walce, brudnych i zmęczonych. Dzielili się jedzeniem i opatrywali swoje rany, kiedy kilkaset metrów dalej ich przyjaciele leżeli martwi na pobojowisku.
Wzrok króla złagodniał. Cofnął się i pozwolił zasłonie opaść. Stał przez chwilę w półmroku, jakby szukał w cieniu odpowiedzi.
— I co ja mam teraz zrobić? — szepnął i zerknął przez ramię na starego przyjaciela.
Jak miał stawić czoła kuzynowi, kiedy jego ludzie ledwo trzymali się na nogach? Już sam pomysł ruszenia prosto do Camelotu, by odzyskać tron, byłby ryzykownym przedsięwzięciem. A teraz? Gdy dowiedział się o mocach Mordreda? Była to po prostu misja samobójcza.
Gregory podszedł do niego i położył dłoń na ramieniu.
— Nie wyślę ich na pewną śmierć.
— Wiem, panie… wrócimy do tej rozmowy jutro, a teraz odpocznij.
Król potrząsnął głową i spojrzał ze zrezygnowaniem na prowizoryczne łóżko.
— Gregory.
Mężczyzna zatrzymał się przy wyjściu z namiotu.
— Tak, panie?
— Potrzebujemy uzdrowiciela. Czy lord Karim…
— …jest zdrów i po naszej stronie. Mogę po niego niezwłocznie posłać.
— Tak. Oczywiście. — Arthur odchrząknął. — Najlepiej niech sir Dante po niego pojedzie.
Gregory skinął głową. Rzucił władcy ostatnie, czułe spojrzenie.
— Dobranoc, Arthurze.
— Dobranoc, Gregory.
Mężczyzna stęknął cicho, gdy pozwolił ciału opaść na skrzypiące, obozowe łoże. Uprzednio dokończył wino jednym haustem i zgasił wszystkie lampy. Ciemność szybko wdarła się do namiotu. Było duszno i parno – koce i skóry kleiły się do niego, gdy próbował znaleźć dla siebie wygodną pozycję. Materac ze słomy trzeszczał pod nim, przesiąknięty zapachem kurzu i dymu.
Syknął cicho, gdy oparł cały ciężar na zranionym ramieniu i ze zbolałym jękiem w końcu przewrócił się na plecy. Zamrugał, próbując odgonić zbierający się przed oczami mrok. Powieki miał ciężkie, jednak myśli wciąż krążyły – wokół zdrady, wojny, twarzy, których już nigdy nie zobaczy.
Wino trochę przytępiło jego zmysły, pozornie uśmierzyło ból. Pozwolił sobie na zamknięcie oczu.
Sen przyszedł niespodziewanie, a wraz z nim skryta pod płaszczem niewielka postać. Spod kaptura wymknęły się kosmyki ognistych włosów, jarzących się niczym płomień. Twarz pozostała rozmyta.
Zjawa przemówiła do niego:
— Jestem tu, aby cię ostrzec. Jeśli stawisz czoła kuzynowi w takim stanie, to z całą pewnością zginiesz i większość rycerzy razem z tobą. Wysłuchaj zatem mojej przestrogi – zaniechaj gwałtownych i podejmowanych w gniewie decyzji. Magię zwalczysz tylko magią. Znajdź Merlina, a on ci wskaże odpowiednią drogę.
Po czym zniknął, a król zbudził się zlany zimnym potem i sercem walącym w piersi. Przez resztę nocy nie mógł już zmrużyć oka.
O brzasku przybył Gregory. Pomógł królowi przygotować się na nadchodzący dzień.
Gdy mężczyzna zapiął ostatnią sprzączkę od lekkiej zbroi, Arthur wyprostował się dumnie, strząsając z ramion ciężar minionych dni. Stal lśniła w porannym świetle, a nowa peleryna spływała po plecach miękkimi falami czerwieni. Twarz króla, o mocno zarysowanych rysach i przenikliwym spojrzeniu, pomimo śladów zmęczenia, emanowała pewnością siebie i siłą.
Wraz z nowym dniem przyszedł czas na pochowanie poległych. Samo kopanie zbiorowej mogiły zajęło im cały ranek, a gdy już złożyli wszystkie ciała – nastało późne popołudnie. Wtedy właśnie wrócił sir Dante.
— Panie, przyprowadziłem Bashara… znaczy się, lorda Karima.
Arthur podniósł wzrok znad rozłożonej na stole mapy. Spojrzał na wysokiego rycerza o złocistych włosach i na towarzyszącego mu królewskiego uzdrowiciela. Po chwili zauważył jeszcze jedną postać – chudego jak patyk, ciemnowłosego chłopaka. Stał lekko zgarbiony, próbując ukryć się za sylwetką medyka.
— To jest Merlin — odezwał się Gregory — nowy uczeń lorda Karima.
Merlin.
Król wzdrygnął się nagle, a na samo wspomnienie dziwnego snu włoski stanęły mu dęba. Poczuł tajemniczy chłód zbierający się w kościach, jednak wysilił się na pogodny uśmiech.
— Dobrze jest cię znowu widzieć lordzie Karimie — oznajmił, dbając o spokojny ton. — Cieszę się, że udało się wam tu tak szybko i bezpiecznie dotrzeć.
— W czym mogę służyć, panie? — odparł uzdrowiciel, pochylając delikatnie głowę. Rubinowe oczy uważnie obserwowały władcę, jakby potrafiły przejrzeć go na wylot.
Arthur odchrząknął i zabębnił palcami o blat stołu.
— Potrzebuję twojej pomocy przy opiece nad moimi ludźmi. Wierzę, że dobrze się nimi zajmiesz i sprawisz, że szybko staną na nogi.
— Oczywiście. — Karim zawiesił na nim bystre spojrzenie. — Czy mógłbym najpierw spojrzeć na twoje ramię?
Arthur uniósł brwi.
— Skąd wiesz?
Uzdrowiciel nie odpowiedział, ale sir Dante poruszył się przy jego boku, unikając patrzenia na kogokolwiek w namiocie.
— To nic takiego — rzucił lekceważąco król, co poskutkowało pełnym dezaprobaty cmoknięciem ze strony Gregory'ego. Udał, że tego nie usłyszał.
— Pozwól mi to ocenić.
Naprawdę nie chciał się kłócić z Basharem, nie kiedy wiedział, że z nim nie wygra. Z cichym westchnieniem w końcu usiadł bokiem na krześle, po czym pozbył się zbroi i koszuli, całkowicie odsłaniając tors.
Medyk podszedł i przyjrzał się zabandażowanej niedbale ranie. Przywołał do siebie Merlina, który bez zbędnych instrukcji zaczął od razu wyciągać potrzebne rzeczy ze skórzanej torby Karima.
— Będę musiał to zszyć, ale dzięki temu szybciej się zagoi.
— Jak zawsze oddaję się w twoje ręce — odparł Arthur, po czym syknął, gdy uzdrowiciel zaczął oczyszczać cięcie.
Zerkał na krzątającego się przy nich uczniaka, obserwując jego ostrożne, ale nieco nerwowe ruchy. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa nocnej zjawy i za nic nie potrafił ich uciszyć. W końcu przemówił:
— Merlin, tak?
Młody rzucił mu niepewne spojrzenie.
— Tak, panie.
— Powiedz mi chłopcze… wiesz coś może o magii?
Merlin zamarł, prawie wypuszczając z rąk butelkę, która pachniała ziołowym specyfikiem. Niepewnie zerknął na swojego nauczyciela. Bashar jedynie skinął głową, szykując igłę.
— Można tak powiedzieć...
Arthur mruknął ze zrozumieniem i zacisnął powieki, kiedy poczuł pierwsze ukłucie.
— A o czarnej magii?
— Jest niebezpieczna… Chyba…?
— Po prostu powiedz, co wiesz, chłopcze — ponaglił go Gregory.
Merlin speszył się lekko, odetchnął i przemówił spokojniej:
— Każdy czarodziej wie, że jest zakazana. Przynosi zniszczenie na samego użytkownika, jak i na wszystko wokół niego. Gdy już zacznie się ją praktykować, to nie ma odwrotu – pochłania serce i umysł.
— Dobrze. Czy można ją powstrzymać?
Chłopak zamyślił się na chwilę.
— To trudne pytanie, panie… — Spuścił wzrok i nerwowo obrócił butelką w dłoniach. — Wiem tylko, że… magię można zwalczyć tylko magią — wypowiedział ostatnie słowa z zaskakującą pewnością.
Król wziął drżący oddech. Dobrze wiedział, że w jego ciele nie skrywa się nawet krztyna magii. Samo jej pojęcie było mu zupełnie obce, dotąd znane jedynie z bajek i opowieści. Mimo to nie mógł już dłużej ignorować jej istnienia, szczególnie wtedy gdy obróciła się przeciwko jego ludowi.
Przyjrzał się uważniej uczniowi. Poczuł nagle, że nie patrzy na zwykłego chudzielca, ale na kogoś, kto kryje w sobie tajemnicę, której doniosłości chyba sam jeszcze nie poznał.
— Czy słyszałeś, co dzieje się w Camelocie? Do czego zdolny jest mój… kuzyn?
Młody czarodziej przytaknął, unikając jego wzroku.
— Więc pewnie też rozumiesz, skąd biorą się moje pytania…
— Tak, panie.
— Jak mam go pokonać? Jak stanąć w walce przeciwko użytkownikowi czarnej magii?
— Nie wiem… to dość poważna sprawa… — chłopak mruknął wymijająco.
— Potrzebuję twojej pomocy, Merlinie. Jesteś prawdopodobnie jedyną osobą, która może mi pomóc.
Młodzieniec odwrócił głowę. Ramiona mu lekko opadły, gdy niepewnie spoglądał na wszystkich dorosłych, znajdujących się w namiocie.
— Czytałem kiedyś o takim mieczu. Ekskaliburze.
Arthur zdziwił się, słysząc tę nazwę. Była mu dość znajoma, biorąc pod uwagę, że jego ojciec uwielbiał mu opowiadać o tej legendarnej broni do snu.
Miecz ten miał być wieczny, magiczny. W tym jasnym i potężnym orężem miała tkwić jakaś cudowna siła, której nic nie mogło się oprzeć. Siła, która chroniła przed słabościami i nawet najmniejszymi ranami.
— Ekskalibur? Myślałem, że to tylko legenda. Bajka dla dzieci — wtrącił się Gregory, zdradzając to, co król właśnie o tym myślał.
— W każdej legendzie jest ziarno prawdy — odparł stanowczo Merlin, a Arthur miał wrażenie, że młodzieniec powstrzymuje się przed przewróceniem oczami. — Ekskalibur istnieje. Nie jest jakimś wymysłem bujnego umysłu.
Gregory otworzył usta, jednak król go uprzedził:
— Czyli to, co mówią o nim legendy, jest prawdą?
Chłopak skinął głową.
— Tak, jednak nie zawierają one wyczerpujących informacji.
— To znaczy?
Merlin pozwolił sobie usiąść przy stole. Bashar skończył już zszywanie i zabrał się za sprzątanie zużytych narzędzi.
— Nie jest powiedziane wprost gdzie go znaleźć. — Przesunął smukłymi palcami po rozłożonej mapie. — I w tym tkwi cały haczyk. Gdyby było to spisane w jakiejś księdze, to sprawa byłaby załatwiona — mruknął nieco sfrustrowany tym faktem. — Jedyne, co wiem, że należy udać się do Pani Jeziora. Tylko ona może wskazać drogę do miecza.
— Pani Jeziora? — dopytał Arthur, podczas gdy walczył z włożeniem przez głowę tuniki, tak aby nie podrażnić szwów.
— Strażniczka Ekskalibura, wróżka żyjąca w jeziorze położonym w lesie Brocéliande — wytłumaczył spokojnie młody czarodziej.
Król nachylił się nad stołem, śledząc nakreślone na mapie nazwy.
— Pierwsze słyszę o takim lesie…
— Bo to magiczny las. Niezbadany. Zwykli ludzie nie mają pojęcia o jego istnieniu. — Uczeń wskazał pozornie pusty punkt na mapie. — Jest też ciężko dostępny. Słyszałem, że niewielu z tych, którzy tam weszli, kiedykolwiek wróciło. Czarodziej, czy nie – nikt nie jest tam całkowicie bezpieczny.
— To kilka dni drogi stąd — zauważył Gregory.
Arthur zanucił potwierdzająco, jednak nic nie powiedział.
— A co jeśli to kolejna bajka? — odezwał się nagle sir Dante, który przez cały ten czas przysłuchiwał się w milczeniu wszystkiemu. — Nie możemy marnować czasu na szukanie wymyślonych wróżek, prawda?
Chłopak spiorunował rycerza wzrokiem. W jego oczach błysnęło coś tajemniczego.
— To jedyne wyjście. Jedyna szansa, by stawić czoła czarnej magii.
Spojrzenia czarodzieja i króla spotkały się na chwilę, a w namiocie zapanowała cisza.
Arthur ściągnął brwi i jeszcze raz zerknął na mapę. Miał same wątpliwości, myśląc o wyprawie w nieznane, gdy pewnie nawet w tej chwili wojska Mordreda zbierały się w Camelocie.
Wrócił myślami do snu.
Podświadomie już wiedział, że nie ma innego wyboru.
— Dobrze — odezwał się w końcu — jutro, z samego rana ruszamy do Brocéliande.
Dante wymruczał coś kąśliwego pod nosem i opadł ciężko na wolne krzesło, z kolei Gregory nie śmiał zakwestionować woli swojego pana. Skinął tylko głową.
— Musisz jednak wiedzieć, panie — przemówił znowu Merlin — że nawet jeśli uda ci się odnaleźć jezioro, to nie ma gwarancji, że Pani Jeziora ci się ukaże.
— Cudownie — prychnął rycerz.
Arthur spojrzał na niego. Domyślał się, że ten pewnie wolałby spędzić trochę więcej czasu z lordem Karimem po tych wszystkich miesiącach z dala od domu, ale potrzebował go teraz przy sobie.
— Czy wciąż mogę na ciebie liczyć, przyjacielu? — Arthur zwrócił się do swojego kompana.
Dante podniósł na niego wzrok i nieco się uspokoił.
— Oczywiście, panie. — Jego usta wygięły się w pewnym siebie uśmieszku. Bashar stanął za nim i położył dłoń na jego ramieniu, co rycerzy wykorzystał, by skraść mu szybkiego buziaka.
Arthur uśmiechnął się lekko, po czym zwrócił się do Gregory’ego:
— Będzie mi potrzebnych jeszcze parę osób.
— Oczywiście. Masz kogoś konkretnego na myśli?
Król nie miał żadnych wątpliwości. Już dokładnie wiedział, kogo powinien zwerbować do swojej małej drużyny.
— Pójdź proszę po sir Nikolaia, sir Ashera, sir Bernarda i dame Ilarę.
Doradca przyjął polecenie i tym samym koła przeznaczenia ruszyły w ruch.
Bowiem tak zaczynała się wyprawa, która będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie w legendach o królu Arthurze i jego rycerzach.

Nagłówek autorstwa: Nick Robles

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz