02 sierpnia 2025

Od Janka - Dla tych, którzy przyjdą po nas (II)

Otaczający ich las mienił się szmaragdowym blaskiem, śpiewał łagodną melodią, lśniąc nierzeczywistą zielenią, delikatną i baśniową, niczym z jakiegoś dobrego snu. Ich mała grupa przypominała niewielką łupinkę dryfującą wśród falujących liści, niespiesznie zmierzającą ku czekającej ich przygodzie. Janek kochał las. Lecz ten nie napawał go radością, a jego bezsprzeczne piękno, ten melodyjny dźwięk wydawany przez kołyszące się liście i kwiaty, sprawiał, że zamiast uśmiechu, na jego twarzy pojawiał się napięty grymas. Każdy dźwięk, każde poruszenie, mogło być zapowiedzią nadciągającego zagrożenia, śmiertelnie niebezpiecznego Nevrona, czekającego tylko na to, by dokończyć dzieło rozpoczęte na plaży. Mimo to Janek starał się nie narzekać. Narzekanie zatruwało serca i myśli, sprawiając, że najmniejszy problem urastał do rangi czegoś, czego nie dało się przeskoczyć, to zaś było ostatnim, czego potrzebowali.
Szedł na końcu ich małego pochodu, w duchu biorąc na siebie odpowiedzialność za tę trójkę. Andrea, twarda i skupiona, wciąż służyła temu, co wpajano w Akademii, jakby wzrok nauczycieli nadal oceniał każdy jej ruch. Tristan, pełen gniewu, nienawiści i chęci zemsty, z ręką na mieczu, gotów do walki z każdym cieniem, zdawał się zdolny do zaatakowania wszystkiego, co tylko pojawiłoby się na ich drodze. I Undine, ich nieoczekiwana sojuszniczka, ta biedna dusza, która musiała przeżyć śmierć swoich towarzyszy, by stać się ich kompasem. Janek czuł do niej mieszankę podziwu i współczucia. Tyle czasu sama w tym dzikim miejscu… To musiało złamać nawet najsilniejszego ducha – cud, że wciąż potrafiła się uśmiechać.
Wtem Undine zwolniła, sięgnęła, odsunęła skrywającą dalszą ścieżkę gałąź.
Rozpadlina rozcinała krajobraz niczym źle zagojona rana – głęboka, nieregularna, z wyrastającymi z boków kamiennymi iglicami, podobnymi zębom bestii skorej połknąć każdego, kto źle postawi stopę. Powietrze miało dziwny zapach, żelazisty i nienaturalny, sprawiający, że naturalna ciekawość zamierała w sercu, instynkt kazał się nie zbliżać.
Undine stanęła przy samej krawędzi przepaści, spojrzała w dół. Jej krótki, popruty na końcu płaszcz zafalował na wietrze, a wzrok, wyblakły długą samotnością i horrorami kontynentu, powędrował ku cienkiej, drewnianej konstrukcji rozciągniętej nad otchłanią. Dzieło jednej z dawniejszych ekspedycji musiało latami służyć kolejnym śmiałkom, lecz czas odcisnął na nim swoje piętno i teraz wydawało się, jakby most sam tracił nadzieję w sens własnej misji.
— Mamy dwie drogi — odezwała się Undine, nie odwracając do nich. — Możemy iść naokoło – zajmie nam to dwie, trzy godziny dłużej, ale będziemy podróżować przez region, o którym wiem, że żyją tam Nevrony. Da się je ominąć, ale będziemy musieli mieć się na baczności. — Skinęła w stronę mostu. — Możemy też spróbować przejść tamtędy, ale nie wiem, na ile most wytrzyma nasz ciężar.
Tristan parsknął. Jego dłoń, obleczona w brudną rękawicę, zacisnęła się mocniej na pasku plecaka.
— To Nevrony będą miały problem, jeśli nas znajdą, nie my.
Andrea pokręciła głową.
— Każda walka to ryzyko. Naszym celem jest Malarka, a nie każdy patrolujący te tereny Nevron. Spróbowałabym sił z mostem – jeśli będziemy przechodzić pojedynczo, powinien wytrzymać.
— Lepiej nie wojować więcej, niż to konieczne. Już żeśmy widzieli, co te potwory potrafią.
Szarik szczeknął, jakby potwierdzając jego słowa. Undine nie odezwała się, skinęła tylko głową, a na jej twarzy nie odbijały się emocje. Zupełnie tak, jakby ten wybór w ogóle jej nie dotyczył.
Kobieta gładko ruszyła w stronę przeprawy, a jej lekki, płynny krok pozwolił pokonać przeprawę bezszelestnie, nawet jedna deska nie skrzypnęła.
— Poczekaj tutaj — Andrea przykazała Szarikowi, a potem ruszyła w ślad za Undine.
Deski protestowały, ciche skrzypienie lin brzmiało groźbą, lecz Andrea szła krok za krokiem, ze wzrokiem utkwionym w zmurszałym drewnie, szukając fragmentów na tyle osłabłych, by okazały się śmiertelną pułapką. Jeszcze chwila, ostatnie metry, w końcu stopa stanęła na stałym gruncie. Andrea odetchnęła.
— Do mnie! — zawołała do Szarika, a pies przemknął posłusznie po moście, niosąc na grzbiecie należący do Janka ekwipunek.
Putain de merde… — mruczał Tristan, ostrożnie stawiając stopy na moście, zaciskając dłonie na obramowujących go linach. — Quelle connerie…
Klnąc i marszcząc brwi, na każdym kroku mordując most spojrzeniem, Tristan przeszedł na drugą stronę, dołączając do reszty ekspedycji i Undine.
— Raz matka rodziła — westchnął Janek i wkroczył na most.
Od pierwszego kroku wiedział, że to zły pomysł. Wiedział, że to zły pomysł, gdy sam mówił, by wybrali most. Dla niego to było źle, ale dla innych dobrze, jaką więc inną decyzję mógł Janek podjąć?
— Oj, dolo — jęknął Janek wraz z sypiącym się mostem.
Dotarł do jednej trzeciej, potem do połowy, trzech czwartych… I wtedy puściła lina. Most przechylił się, Janek zachwiał, niemal stracił równowagę.
— Janek! — przerażenie odbiło się w oczach Andrei, gdy instynktownie rzuciła się w stronę towarzysza, tylko po to, by Tristan złapał ją za bark, szarpnięciem ściągnął z powrotem ku bezpieczeństwu.
Tymczasem zaś Janek chwycił się mocniej pozostałego mu oparcia, postąpił jeszcze krok, jeszcze jeden i…
— Kruca fuks.
Most pękł, deski posypały się w otchłań, Janek poleciał niczym kamień. I byłby to koniec jego historii, lecz wtem z góry poleciała lina, obciążona na końcu kotwicą. Twardy metal błysnął w słońcu, nim runął w dół, wprost w wyciągniętą rękę Janka. Złapał, zacisnął palce, czepiając się tej pojedynczej linki ciągnącej go w górę, ku życiu i bezpieczeństwu, temu jedynemu, co chroniło go przed czającą się gdzieś w dole śmiercią. Sapnął z wysiłku, uczepił skalnego nawisu, nogi kopnęły bezsilnie powietrze, nim trafiły na postrzępioną skałę, a potem było już dobrze. Bo wspinać się Janek umiał, linę miał, więc krok po kroku, jak przez most szedł, tak i po urwisku się wspinał. Dotarł do krawędzi, pozwolił, by Andrea chwyciła go za ramiona, by Tristan wciągnął go przemocą na twarde i bezpieczne skały, i by Szarik oblizał mu twarz, ciesząc się z powrotu.
Undine stała te parę kroków dalej, a jej dłonie, spokojnie opuszczone wzdłuż ciała, były kompletnie nieruchome.


Szarik był najmądrzejszym psem, jakiego Janek kiedykolwiek spotkał. Był czymś więcej niż tylko zwierzęciem – był partnerem Andrei, jej cieniem, a w tej ich małej, połatanej grupie, jego merdający ogon, mokry nos i ciekawskie spojrzenie był niczym łagodny kompres przyłożony na bolące miejsce. Nawet Tristan, wiecznie zirytowany, wbijający nienawistne spojrzenie w odległy Monolit, nie potrafił odmówić, gdy Szarik siadał zaraz obok, kładł mu głowę na kolanach albo przemocą wciskał pysk pod dłoń, domagając się głaskania.
— Dałbyś spokój — burczał Tristan, drapiąc Szarika za uszami. — Nie masz niczego ciekawszego do roboty?
Dlatego właśnie zachowanie Szarika wobec Undine tak dziwiło Janka.
Zauważył to już kilka dni temu. To nie była otwarta agresja – pies nie warczał na nią, nie jeżył sierści, gdy przechodziła obok, nie próbował jej ugryźć, ani nic podobnego. To było coś o wiele bardziej subtelnego.
Zawsze, gdy gdzieś szli, Szarik szedł między Undine a pozostałymi. Gdy choć na chwilę się rozdzielali, Szarik nie pozwalał, by ktoś został z nią sam na sam. Gdy siedzieli wokół ognia, siedział pomiędzy Undine i kimkolwiek, kto był najbliżej. Uszy miał zawsze postawione, nawet gdy leżał i wydawało się, że śpi.
Tamtego wieczora siedzieli właśnie wokół ognia – Andrea próbowała wyregulować obluzowaną sprzączkę od paska, Tristan leżał z głową opartą o plecak i spojrzeniem utkwionym gdzieś w gwiazdach, Janek zaś bawił się źdźbłem trawy, próbował na nim zagwizdać. Undine popatrywała na Szarika, przechyliwszy lekko głowę, aż w pewnym momencie wyciągnęła w jego stronę dłoń.
— Chodź do mnie — powiedziała. — Daj się pogłaskać.
Szarik mierzył ją przez chwilę wzrokiem, w końcu wyciągnął lekko głowę, czarny nos obwąchał wyciągnięte w jego stronę palce. Jankowi wydawało się, że może oto nastąpi przełom i Szarik podstawi głowę pod tę rękę, ale nie. Pies cofnął się, warknął cicho, odsunął, podciągnąwszy łapy bliżej siebie. Andrea rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.
— Dałbyś spokój — powiedziała z wyrzutem, zwróciła do Undine. — Wybacz, on normalnie się tak nie zachowuje…
— Kontynent zmienia każdego — odparła filozoficznie, cofając dłoń. — Zwierzęta wyczuwają ból. On… musi czuć we mnie to, czego byłam świadkiem. To pewnie dlatego.
Serce Janka ścisnęło się ze współczucia. Undine wyglądała tak młodo, nie mogła mieć więcej, niż trzydzieści lat, a jednak była tutaj, wyruszywszy z jedną z poprzednich ekspedycji, ujrzawszy więcej przerażających rzeczy, niż którekolwiek z nich. Prowadziła ich bezbłędnie przez labirynt tej krainy, a żadne z nich nie zebrało się jeszcze na odwagę, by zadać jej jakiekolwiek pytania. Dlaczego wyruszyła, choć miała jeszcze czas? Co dokładnie stało się z jej ekspedycją? Jak daleko dotarli? Janek westchnął.
— Jeszcze się przekona — powiedziała Andrea, sama sięgając psiego łba, mierzwiąc płową sierść Szarika.
Umknęło im to badawcze, chłodne spojrzenie rzucane Undine przez Tristana.


Las przerzedził się, drzewa, do tej pory broniące przystępu dalej, ustąpiły, ukazując niewielką polanę, za nią zaś objawiła się brama – drewniana, ozdobiona barwą i kształtami, broniąca przystępu do ich jedynego bezpiecznego miejsca na kontynencie.
— Oto wioska Gestrali — powiedziała Undine, wskazując dłonią.
Gestrale istniały, podobnie jak Nevrony, te jednak, choć też kochały ponoć walkę, nie rzucały się na wszystko, co tylko było w zasięgu wzroku. Janek przystanął, spojrzał na ozdobioną prymitywnie bramę i te dwa Gestrale z włóczniami, broniące przystępu dalej. Ich drewniane brzuchy zdobiły jaskrawe barwy, oblicza kryły drewniane maski, włosy zaś przypominały używane pędzle, rozczapierzone i nieuczesane, polepione resztkami farby. Może i komuś innemu Gestrale kojarzyłyby się źle, Janek jednak poczuł jakąś niewyjaśnioną więź z istotami.
— I byłaś tu wiele razy? — spytał Tristan, a po jego powątpiewającym spojrzeniu zdecydowanie było widać, że nie czuje żadnej głębszej więzi z Gestralami.
— Tak, oczywiście. To bezpieczne miejsce, ja zaś… potrzebowałam czegoś takiego — odparła szczerze. — Przyprowadziłam tu wcześniejszą ekspedycję, by uzupełnili zapasy, uleczyli swe rany i odpoczęli. Gestrale mają proste dusze, ale są dobre i pomocne.
Janek patrzył chwilę na te pędzlowe stworki, postanowił jednak zaufać Undine – skoro prowadziła tu inne ekspedycje, co złego mogłoby się stać?
Przebyli główną bramę, dostali się do miasta, czy też wioski, bo chyba to byłoby lepszym opisem miejsca. Janek od razu polubił się z Gestralami – faktycznie lubiły sprawdzić swą fizyczną siłę, a przyjacielski sparing był dla nich równie ważny, co samo powitanie – lecz choć Gestrale prezentowały pięści co drugie zdanie, nie było w nich czuć żadnej wrogości czy prawdziwej agresji. Jakby te wszystkie potyczki, każde uderzenie, każdy cios… Jakby to wszystko było tylko zabawą.
Merde, nienawidzę tego miejsca — mruczał Tristan, zerkając na kolejnego handlarza, który żądał choć siłowania się na ręce, by pokazać im swoje towary, Janek zaś był więcej niż chętny, by spełnić jego oczekiwania.
— Rzadko mamy tu ludzi — odparł jeden z Gestrali. — Ostatnio chyba ze trzy lata temu.
Janek zerknął na Undine. Przecież przyprowadzała tu inne ekspedycje, dlaczego więc…?
— Dla nich wszyscy ludzie wyglądają tak samo — odpowiedziała z tym łagodnym uśmiechem. — Nic dziwnego, że mnie nie pamiętają.
— Nie pamiętają żadnego człowieka — wtrącił Tristan, zerkając na nią.
— Gestrale… One umierają. I to często — wyjaśniła od razu. — Sami widzicie, jak bardzo chcą walczyć. W walce można zginąć, Gestrale zaś giną bez przerwy. Mają miejsce, w którym mogą się odrodzić, lecz owo odrodzenie nie przychodzi bez żadnych skutków ubocznych. Jednym z nich jest niepamięć…
— I wszystkie zginęły i zapomniały?
Undine wzruszyła ramionami.
— Czy to ważne?
Tristan wyglądał jakby chciał zadać jeszcze jakieś pytanie, lecz w końcu wzruszył ramionami, odwrócił się.
— Im szybciej opuścimy to przeklęte miejsce, tym lepiej — sarknął, lecz jego spojrzenie podążało za Undine, śledząc każdy jej ruch.


Dziennik Ekspedycji cudem ocalał z rzezi na plaży. Andrea znalazła go w plecaku jednego z oficerów, nietkniętego, zupełnie tak, jakby czekał, by ktoś kontynuował jego historię. Dla Janka ten dziennik był czymś więcej niż tylko zbiorem notatek – był testamentem i obowiązkiem wobec tych, którzy zginęli. Ich imiona, ich ofiara – wszystko musiało zostać zapisane. Jeśli oni polegną, może dziennik przetrwa. Może pomoże tym, którzy przyjdą po nich.
Siedzieli w jakimś domu, cudem przetrwałym po rozłamie, który oddzielił Lumière od reszty świata. Resztki mebli straszyły strzaskanymi nienaturalnie fragmentami, ściany lepiły się czymś nienazwanym, lecz Nevrony zdawały się nie mieć tutaj wstępu, wiatr umilkł, a siąpiący z jakiejś przyczyny deszcz nie był w stanie przebić się przez krzywy dach. Andrea wyciągnęła dziennik, przysiadła tuż przy grzejącym ich wszystkich ogniu.
— Co tam piszesz? — spytała z zaciekawieniem Undine, przykucnąwszy przy Andrei. Szarik zbliżył się nieznacznie, nadstawił mocniej uszy.
— Zapisz, że zostaliśmy zdradzeni. — powiedział twardo Tristan. — Że ten przeklęty staruch, ten gnój z laską, to sługa Malarki. Niech następni wiedzą, żeby nie ufać nikomu.
Janek obdarzył go spojrzeniem pełnym smutku i współczucia.
— Zapiszmy imiona — powiedział cicho. — Tych, których pamiętamy. Jesteśmy im to winni.
Andrea skinęła głową i zaczęła pisać. Jej ręka poruszała się pewnie, zamykając w geometrycznym świetle ich uczucia i wspomnienia, opisując twarze i serca, stracone tam, na plaży. Przy każdym imieniu Janek czuł ukłucie bólu.
Undine, która do tej pory siedząca z boku, przyglądała się im w milczeniu, aż w końcu podeszła bliżej. Przechyliła głowę, zerkając na łagodną zieleń zapisu.
— Co jeszcze tam piszecie? — zapytała z nutą niewinnej ciekawości.
— To dziennik Ekspedycji — wyjaśnił jej Janek. — Zapisujemy wszystko, co się dzieje. Żeby ci, którzy przyjdą po nas, mieli łatwiej. Żeby wiedzieli, czego się spodziewać.
— Hm — mruknęła, a w jej oczach pojawił się dziwny błysk. — To bardzo… sumienne.
Andrea kontynuowała pisanie.
— Opiszę teraz naszą drogę przez las. Zawalony most i to, jak udało nam się go przebyć. I wioskę Gestrali. Musimy też wspomnieć o tobie – o tym, jak nam pomogłaś. — Andrea posłała jej wdzięczny uśmiech. — Jesteś teraz częścią tej historii.
Undine zaśmiała się, w śmiechu tym jednak nie było wesołości a nerwowość. Janek uniósł brew, Undine przysiadła bliżej Andrei.
— O mnie? Ale po co? Ja nie jestem ważna. Jestem tylko… kimś, kogo spotkaliście po drodze. Nie musicie o mnie pisać. Naprawdę.
Andrea na moment oderwała się od swego zajęcia.
— Jak to nie jesteś ważna? Prowadziłaś nas przez kontynent, pokazywałaś nam bezpieczne ścieżki i doprowadziłaś nas do Gestrali. Gdyby nie ty, pewnie wciąż błąkalibyśmy się, natrafiając bez przerwy na kręcące się tu Nevrony. Twoja wiedza o tym kontynencie jest bezcenna, to musi się tu znaleźć.
— Ale… — Undine zawahała się, szukając odpowiednich słów. — Ale po co w ogóle to piszecie? Przecież idziemy zabić Malarkę, prawda? Uda nam się. Pokonamy ją i wrócimy do domu jako bohaterowie. Nie będzie żadnych „następnych”, bo my będziemy ostatni. Ten dziennik nie będzie nikomu potrzebny.
— Zawsze trzeba być przygotowanym na najgorsze — wtrącił Tristan, nie podnosząc wzroku znad czyszczonej broni. — A ty wydajesz się bardzo niechętna, żeby twoje imię i „pomoc” zostały tu zapisane. Dlaczego? Skromność ma swoje granice.
— To nie tak — zaprotestowała Undine. — Po prostu… nie lubię być w centrum uwagi. I wierzę w nas. Wierzę, że nam się uda. Nie chcę myśleć o porażce.
Jej słowa brzmiały pewnie, dźwięczała w nich nadzieja, niezachwiana pewność, że to oni, wbrew wszystkiemu, będą ostatnią ekspedycją, że miecz któregoś z nich przeszyje w końcu martwe, okrutne serce Malarki, kładąc kres cierpieniom innych. Gommage stanie się jedynie wspomnieniem, nie zaś groźbą, wiszącą nad niewinnymi, zabierającą życia według kaprysów jakiejś przedziwnej istoty.
Janek nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że za słowami Undine stało coś zupełnie innego i nie miały one nic wspólnego z zabiciem Malarki.


Noc była zimna i czysta, a gwiazdy nad ich głowami wyglądały niczym rozsypane diamenty na tle miękkiego aksamitu. Te same gwiazdy świeciły nad Lumière, ale tutaj, na kontynencie, wydawały się jednocześnie piękniejsze, bardziej magiczne i niezwykłe, jak również obce i nieprzyjazne. Niedobitki Ekspedycji 40, ich niewielka rodzina, plus Undine, szansa znaleziona wśród pobojowiska – wszyscy siedzieli wokół małego, trzaskającego ogniska, ich jedynego źródła ciepła i światła w bezkresnej ciemności. Cisza między nimi nie miała już w sobie tej kruchej delikatności, jaką miała na początku, gdy wciąż próbowali pogodzić się z tym, co stało się na plaży, Undine zaś była kimś nieznanym i niezwykłym, niezrozumiałym, a przez to zdawała się szansą na powodzenie. Teraz wątpliwości wzbierały nawet w sercu Janka, a niezadane pytania napierały na tę przeklętą ciszę.
— Undine? — zaczął Janek, a jego głos, niski i spokojny, miękki i uspokajający, zabrzmiał nienaturalnie głośno. — Niewiele opowiadałaś o swej przeszłości. O swojej ekspedycji.
Undine, do tej pory wpatrująca się w płomienie, uniosła głowę. Światło ognia kładło się na jej włosach i odzieniu, nie sięgało jednak twarzy.
— Straciłam ich zbyt szybko — powiedziała cicho. — Była nas prawie setka. Wyruszyliśmy z taką nadzieją, wiesz? Wierzyliśmy, że to my będziemy tymi, którym się uda.
Tristan milczał, siedząc w absolutnym bezruchu. Andrea nachyliła się, spojrzała na Undine uważnie.
— Czy nie o tym myśli każda ekspedycja?
— Oczywiście. I każda ma rację. Każda sądzi, że dotrze do Malarki, położy kres gommage — powiedziała, odchylając się na swym siedzisku. — Każda ekspedycja ma rację i każda się myli. Bo żadna z nich nie dotarła nigdy w pobliże Monolitu.
— Mówisz tak, jakbyś widziała ich co najmniej dziesięć — burknął Tristan.
Undine przeniosła na niego spojrzenie, w jej oczach błysnęło coś dziwnego.
— Jesteście moją trzecią ekspedycją.
— Co się stało z pierwszą?
— To samo, co z waszą — powiedziała od razu. — Wylądowaliśmy na plaży, lecz nim ktokolwiek zdążył chociaż krzyknąć, dobyć broni, Nevrony były wszędzie. I był tam ten starzec.
— Kto wami dowodził?
— Marcus Beauvais — odparła bez zawahania.
Tristan zmrużył oczy.
— Czy on nie dowodził Ekspedycją 45? To dobre trzy lata przed twoją.
Undine zająknęła się.
— Pamiętam mojego dowódcę. Słynął z żelaznej dyscypliny. Mówił że siła Ekspedycji leży w sercach jej członków.
— To słowa Émilie Auguste — wtrąciła Andrea.
— To uniwersalna mądrość — Undine spojrzała w jej stronę, oczy błysnęły w świetle ogniska.
— Auguste przewodziła Ekspedycji 43. Nadal przed twoją — naciskał Tristan.
Undine milczała, obróciwszy na niego spojrzenie.
— Do czego zmierzasz? — spytała cicho.
— Do tego, że mylisz się w swych opowieściach.
Janek poruszył się na swym siedzisku. Bardzo nie podobały mu się te słowa i naprawdę nie chciał tu takich przepytywanek. To prawda, że w Undine od czasu do czasu pojawiało się coś takiego… że w jej słowach i zachowaniach było… ale wszystko to dało się przecież wytłumaczyć. Jak samotna wędrówka przez kontynent nie miała wpłynąć na umysł, jak miała nie wypaczyć go podle swego własnego, dziwacznego kształtu?
— Gdybyś ujrzał to samo, co ja, nie pamiętałbyś nawet, jak się nazywasz — powiedziała Undine, a jej spokojny, niemal obojętny ton zdawał się po stokroć gorszy, niż gdyby kobieta zaczęła krzyczeć. — Zobaczymy, co będziesz mówił, gdy dotrzemy do Malarki.
I co prawda ich celem było właśnie to, Janek jednak nagle nabrał wątpliwości, czy na pewno właśnie tego chce. Czy chce, by to Undine ich tam zaprowadziła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz