Zawsze pragnęło się czegoś – więcej złota, więcej ofiar składanych przez wiernych na ołtarzu, więcej rozgłosu wśród śmiertelników, więcej władzy, choć ta ledwo mieściła się w dłoniach. Bogowie żyli w ten sposób, karmili się przepychem, oddychali nieskończonym bogactwem, a gdy spełniło się jeden ich kaprys, nadchodził kolejny. Czy takie istoty mogły kiedykolwiek uznać, że mają wszystko? Czy którykolwiek gaj oliwny usatysfakcjonowałby wreszcie jego matkę, czy owocne zbiory dałyby jej pełną radość? Czy on sam, trwając przy jej boku, zaakceptowałby w pełni swoje życie? Olimp opływał w obfitość i gnał z żądzą w oczach za tym, co wydawało się nieosiągalne, by śmiertelnicy ku uciesze bogów podejmowali się tych samych wyzwań, nadając swemu życiu sens oraz wartość. Nauczono Dantego wierzyć w ten najwyższy cel ludzkiego życia – zdobycie chwały, by zapisać się w pieśniach razem z bogami. Więc jak te dusze mogły się cieszyć jakimkolwiek jej brakiem przez nieustanne czynienie tego samego?
Bóg zerknął ponownie przez ramię na umarłych zbierających pomarańcze, brwi ściągnęły się jeszcze bardziej. Sam już nie był pewien, co dokładnie czuł. To w końcu byli jego ludzie, jego wyznawcy czczący wiosnę, która ofiarowała im ciepłe dni oraz życiodajne deszcze spadające na ich uprawy. A jednak nie potrafił zrozumieć, czemu to samo życie po życiu satysfakcjonowało ich tutaj.
Czemu mieli coś, choćby zakłamane, czego on, bóg, nie mógł kupić za żadne ilości chwały.
— A co by sprawiło, że ty byś już nie pragnął więcej? — zapytał wtem Dante, chcąc zmienić bieg swych myśli, wyciszyć te bezsensowne dywagacje.
— Skąd założenie, że coś takiego istnieje? — odbił błyskawicznie Bashar. — Ja nie pragnę więcej.
— Bycie przewodnikiem jest twoim wszystkim? — prychnął bóg.
— Moja praca jest sprawiedliwa i słuszna, a na zaszczytach nigdy mi nie zależało.
Byłoby bardzo łatwo wykluczyć w tym momencie posiadanie przez przewodnika choćby kropli boskiej krwi, gdyby nie jego wygląd.
Radosne szczekanie dobiegło gdzieś z boku. Cerber wychylił wielkie, czarne łby z kępy wysokiej trawy, spoglądając to na Dantego, to na Bashara. Bóg rozchmurzył się nieco, gwizdnął na psa i bestia ochoczo dołączyła do nich, gdy ruszyli znów w stronę miasta.
— Ty zaś, zgaduję — podjął niespodziewanie Bashar, patrząc przed siebie — pragniesz dalej basenu.
Słowa te tak go zaskoczyły, że szczery śmiech sam wyrwał się z piersi.
— Robisz się coraz lepszy w żartowaniu — mruknął, przekonany, że na tym dyskusja się zakończy, a ten rubinowy wzrok utkwiony w rozpościerającym się przed nimi krajobrazem wcale nie patrzy tak uważnie.
Jednak po chwili ciszy, nie odrywając oczu od bladych ścian zabudowań, Bashar zapytał:
— Czy może czegoś jeszcze pragnie twoja dusza?
Dante rzucił szybkie, zaskoczone spojrzenie przewodnikowi, po czym równie prędko odwrócił wzrok, by ten nie dostrzegł jego twarzy.
Wielkości. Potęgi. Chwały. To wszystko były dobre odpowiedzi na miarę boga. Jednak nie mogły mu przejść przez gardło. Gdzieś w głębi wiedział, że wcale nie do tego wołało jego serce. Mimo to wypiął pierś, zadarł podbródek, a niezwiastujący niczego dobrego półuśmiech zawitał na ustach, zgrabnie przykrywając kolejną warstwą to, co nieśmiało grało we wnętrzu.
— Tak, żeby coś ciekawego się tu zadziało!
Usłyszał ciężkie westchnienie, kątem oka dojrzał zrezygnowane kręcenie głową, nim jego krok znacząco się wydłużył. Już zaraz Dante biegł, przytrzymując w dłoni fałdy peplosu.
— Jak mówiłem…
Kolejną zacną naukę o zasadach Podziemia zagłuszyło donośne szczeknięcie Cerbera, niepomnego na karcący wzrok przewodnika, skupionego tylko na dogonieniu boga wiosny. Pies wyrwał się do przodu, w paru susach znalazł się przy Dantem, merdając ogonem, szczekając, błyszczącymi ciekawsko ślepiami patrząc na niego, a bóg zawtórował mu śmiechem i wpadł między budynki, płosząc kłęby mgły o wystraszonych twarzach.
Z daleka mieścina wydawała się niczym nie różnić od wiosek na powierzchni – ten sam kolor ścian oraz dachu, podobny rozkład ulic, z rozdziałem na dzielnice dla rzemieślników i farmerów. Nawet targ, przed którym właśnie Dante stał, wypełniony straganami z glinianymi wyrobami i owocami, mógłby uchodzić za prawdziwy, równie mocno zatłoczony, aż czuło się tę duchotę i głuchło od harmidru, choć głosy przypominały raczej odległy, łagodny dźwięk, zaś pot z czoła ocierać jedynie mogły doświadczające nierzeczywistego słońca dusze. Widział już wcześniej, jak to działało w gaju pomarańczowym, Bashar również mu tłumaczył kłamstwo, którym otaczali się zmarli, a jednak oglądanie tego na większą skalę, oczyma dostrzegającymi bladość w każdej rzeczy, dłońmi czującymi jedynie chłód po dotknięciu ceglanej ściany, wciąż go dziwiło.
Niecierpliwił go tej zastój. Zmarłym może to nie przeszkadzało, lecz on potrzebował czegoś wystarczająco głośnego i wypełnionego chwilą zabawy, by przestać bić się z własnymi myślami. Mroźnobłękitne spojrzenie, iskrzące się łobuzerstwem, spoczęło na jakimś nieszczęśniku, mężczyźnie stojącym z wazą w dłoni, szykującym się już do powrotu do domu. Dante czym prędzej do niego dopadł, nie przejmując się wystraszoną reakcją zmarłego na złapanie go za ramiona przez boską istotę przytłaczająco wyższą od niego.
— Lubisz tańczyć? — zagaił pogodnie bóg.
Usta mężczyzny poruszyły się parokrotnie bezdźwięcznie, nim ten odnalazł swój język, przestał strzelać oczyma to na prawo, to na lewo od Dantego.
— M-mogę lubić, jeśli mój pan sobie tego życzy.
— Ja sobie tego życzę. — Uśmiech nabrał drapieżnej barwy. Dante kiwnął podbródkiem na stłoczone na targu dusze. — A reszta? Ktoś umie grać albo śpiewać?
— Mój sąsiad umie całkiem dobrze grać na nerwach… — mruknął zmarły, lecz widząc lekko marszczące się brwi boga, szybko się poprawił. — N-nie, o panie. Zatańczyć zatańczymy, ale nie znamy się dobrze na muzyce ani śpiewie.
— Może być — rzucił Dante, ciągnąc zmarłego za rękę na środek targu, gdzie uchowało się nieco wolnej przestrzeni.
W tym czasie Bashar zdążył już zająć miejsce przy targu, surowym rubinem podążał za bogiem, lecz ten, jak na kapryśną wiosnę przystało, niewiele sobie z tego robił. Więcej nawet, pomachał do swego przewodnika, uśmiechając się słodko. Cerber warował przy nogach Bashara, trzymając wszystkie trzy łby w górze, znajdujące się obecnie na wysokości głów żyjących na Łąkach rolników, i uważnie przyglądał się zabawie z duszami.
Dante nie mógł ich wszystkich zmusić do dołączenia do niego, w końcu nie o to chodziło, lecz z pomocą wybranego śmiertelnika zamierzał skutecznie ich zachęcić do porzucenia strachu i podążenia za nim. Bóg uniósł dłonie, ciało wygięło się nieco, ruchem głowy nakazał duszy uczynić to samo. Bardzo niezgrabnie w porównaniu do Dantego, ale jednak, mężczyzna przybrał pozę, po czym zaklaskał tak samo, jak bóg, zakręcił się na nogach w jedną, w drugą stronę, uderzając mocniej stopami w ziemię wedle narzuconego przez boga rytmu. Muzyka tworzyła się sama, zaś taniec nie przypominał niczego konkretnego – był prosty, miły, zabawny i tyle wystarczyło, aby inne dusze się do niego przekonały.
Zaczęło się od jakieś kobiety, potem dwóch sprzedawców na targu i niedługo przy każdym obrocie Dante widział roześmiane, widmowe oblicza, tak skupione na dzikim wybijaniu rytmu, że przestały nadmiernie przejmować się obecnością boga. Huk i hałas, taniec i zabawa, śmiech i beztroska – uczucia towarzyszce im znał oraz rozumiał, nie musiał też wiele się nimi przejmować. Odetchnął, przymknął oczy, a gdy je otworzył, drobne kształty z mgły zwróciły jego uwagę.
Grupka dzieci zebrała się przy tańczących, szeroko otwartymi, bladymi oczami przypatrywały się niecodziennej osobistości. Dante zwolnił, uśmiechnął się lekko do duszyczek. Kątem oka pochwycił wysoko rosnące asfodele, przebijające się przez bloki kamienia niczym jakieś chwasty, zdobiące każdy zakamarek placu swoją obecnością. Nie zastanawiał się wiele więcej – bóg wypadł z kręgu tańczących, sięgnął białego kwiatu, zerwał go wraz z łodyżką, a potem wziął kolejny i następny. Palce wprawnie zaczęły splatać ze sobą urwane rośliny i na oczach dzieci powstawał wianek. Odważniejsza dziewczynka wyszła przed grupę i poszła w ślady Dantego, zrywając kwiat. A raczej zerwała jego nieprawdziwą wersję, bo dla boga roślina trwała nietknięta, lecz w małych dłoniach tkwiła półprzezroczysta część wianka.
Pozostałe dzieci dołączyły do robienia ozdób, uśmiechając się coraz szczerzej z każdą splecioną łodyżką, Dante zaś nie mógł dłużej ignorować tego chłodnego spojrzenia wbitego mu w plecy. Odwrócił się, poprawił złoty pas i ze skończonym wiankiem w garści skierował się do Bashara.
— Proszę, to dla ciebie — odparł, wyciągając wianek przed siebie. — Przyda ci się coś żywego i ciekawego w ubiorze.
Wyraz twarzy przewodnika był absolutnie bezcenny, Dante bardzo się powstrzymywał, by nie roześmiać się w głos przez jego zdziwienie i zmarszczone brwi. Rubin uniósł się powoli znad wianka, zlustrował jego osobę. Blade dłonie trwały złączone za plecami.
— Czy wiesz, jakie jest znaczenie asfodeli?
— Oczywiście, że nie — prychnął, odrzucając za ramię potargane loki. — Pierwszy raz w życiu je widzę.
— Symbolizują przeciętność i melancholię.
Zawahał się, lecz tylko na moment. Dante westchnął i cisnął wiankiem między budynki, Cerber zaś, jak na dobrego pieska przystało, poderwał się gwałtownie z ziemi i pobiegł za ozdobą, uważając ją za niezgorszy przedmiot do aportowania.
— No dobrze — rzucił, krzyżując ramiona na piersi, wcale nie patrząc w te rubinowe oczy, nie przyglądając się szlachetnym rysom twarzy, nie myśląc o dumnej sylwetce, a już na pewno nie skupiając się na dostojnej powodzi skrzydeł — przeciętny to rzeczywiście nie jesteś.
Hałas tańczących nieskładnie dusz począł słabnąć za nimi. Jeden po drugim, śmiechy urywały się, zmarli wracali do swoich obowiązków, chwytali za kosze z owocami, wymieniali się nierzeczywistą monetą. Wirujący przed chwilą plac, pochłonięty wiosennym powiewem ciepłego powietrza, zmienił się na powrót w spokojny targ. Dante zacisnął usta i odszedł stamtąd, nawet nie patrząc, czy Bashar idzie za nim.
Przeszli się jeszcze obok paru pomniejszych wiosek, wszędzie jednak rozgrywała się dokładnie ta sama scena – całkowita satysfakcja z prostoty, prawdziwa radość płynąca z dobrze znanej codzienności. A najgorsze było to, że wciąż czuł o to zazdrość. On, bóg, syn bogini zasiadającej na Olimpie, zazdrościł zwykłym śmiertelnikom ich losu w Podziemiu, bo w tym, co on uważał za nudę, oni widzieli swój cały świat. Rozumieli doskonale, czego chcą i dlaczego, ciesząc się każdą chwilą spędzoną na zbieraniu nieprawdziwych owoców swojej pracy, on zaś wciąż błądził w meandrach losu, nie znając swego miejsca ni rzeczy, która zaspokajałaby go w ten sam sposób. Która dawałaby mu to, czego pragnął i sprawiała, że gonitwa za chwałą całkowicie bladłaby przy niej.
— Już mi wystarczy — mruknął trochę niewyraźnie, zostawiając za plecami kolejną osadę. — Wracajmy do pałacu. Tamte pragnące więcej dusze odwiedzimy kiedy indziej, żeby też poznały, jak to jest się ze mną bawić.
Przewodnik skinął lekko głową i w ciszy wskazał drogę ku wyjściu z wyspy. Asfodele łagodnie kołysały się wokół, żegnając ich.
— Zdajesz sobie sprawę, że oni to wkrótce zapomną? — odezwał się Bashar, dopiero gdy wkraczali na most prowadzący ponad Lete.
Dante szedł przez moment, jakby pytania w ogóle nie usłyszał. Pomyślał o tych na wpół przezroczystych twarzach, wpierw tak zagubionych obecnością boga, a potem uśmiechających się szeroko, gdy przyjaciel wciągał znajomą duszę w kolejne pląsy. Pomyślał o dzieciach, które szły za jego przykładem i zrywały widmowe asfodele, by upleść z nich wianki. Pomyślał o tym, jak chciał po prostu się pobawić bez żadnych konsekwencji, aż zaczął znów czuć tę głupią zazdrość, tworzącą dziwną mieszankę z radością na myśl, że dał on coś zmarłym od siebie.
— Niech zapomną. — Machnął ręką, próbując zabrzmieć lekceważąco. — Przynajmniej znaczyłem coś dla nich przez chwilę.
Markotny humor trzymał się go przez część drogi, lecz regularne szturchanie mokrym, psim nosem i padające z ust przewodnika nowe wyjaśnienia na temat zawiłości pracy i krajobrazu Podziemia, pomagały mu odzyskać szeroki uśmiech, pomieszany z donośnym śmiechem, a także ten ciekawski zmysł, wdzierający się wszędzie ze swoimi pytaniami, jak słońce zaglądające w najmniejszy leśny zakamarek.
Lecz gdy dotarli do pałacowych wrót, Dante wcale nie był gotowy na zostanie sam w wielkich komnatach, skazany na żałosną walkę z własnymi myślami. Bashar mówił coś o odpoczynku, o ambrozji i nektarze podawanym przy wielkim stole z chłodnego kamienia, mroźny błękit jednak wcale nie patrzył na niego, skupiony jedynie na wyobrażaniu sobie, jak nieprzyjemne będzie teraz oddzielenie się od przewodnika choćby tym stołem. Ze wszystkich znanych mu osób, chciał, by to właśnie Bashar był przy nim teraz. W jego obecności łatwiej było zapomnieć o przykrościach, łatwiej śmiać się szczerze i mówić, pytać bez obawy, że efektem tej dociekliwości będzie kara, którą zawsze miała dla niego matka.
— Czy coś się stało? — zapytał Bashar, gdy spostrzegł, że Dante nie przerwał mu żadnym komentarzem ani żartem ostatnich kilku zdań.
Bóg wiosny pozbierał się naprędce, pokręcił głową, choć uciekł znów gdzieś wzrokiem.
— Nie, nic, po prostu… — Słowa rozsypały się, by zaraz płynnie przejść w wyrażanie nowego pomysłu zrodzonego nieoczekiwanie pod złotą czupryną. To chwilowe zawahanie było prawie niezauważalne. — Zwiedziłem niejedno miejsce w pałacu, ale wciąż nie pokazałeś mi swych komnat — odparł Dante, posyłając przewodnikowi swój rozbrajający półuśmiech.
Jak mógł się spodziewać, sugestia została przyjęta z chłodną obojętnością. A jednak miało się wrażenie, że coś zaskrzyło się na dnie rubinowych oczu, coś, co mogło równie dobrze być przywidzeniem, podobnym do przelotnego odbicia się światła w drogocennym kamieniu.
— Nie przypuszczałem, że okażą się one dla ciebie interesujące.
— Najlepszym zdarza się popełnić błędy. — Dante wsparł dłonie na biodrach, widząc, że przewodnik nie postąpił kroku. Płatki kwiatów o żywej, pogodnej barwie zaczęły przysypywać te wypłowiałe, wciąż leżące pod jego stopami. — No, prowadź! Tam też wypoczniemy i się pożywimy.
— Skoro taka twoja wola.
Ruszyli, Dante, rzecz jasna, pomknął przodem, Cerber skoczył dziarsko za nim, Bashar spokojnym, dostojnym krokiem wcale nie próbował ich gonić. Na drugim piętrze przywołał do siebie kościanego sługę, krótko go poinstruował i poszedł dalej, obdarzając boga wiosny niewiele więcej niż lekkim uniesieniem jednej brwi, gdy ten wołał do niego z kolejnej partii schodów o zardzewiałych kolanach przewodnika.
Szybko role te się odwróciły – Bashar bez słowa minął Dantego, przekonanego, że zatrzymają się na piętrze z jego komnatami, i zaczął wspinać się jeszcze wyżej, tym razem mając boga za plecami, ze spojrzeniem coraz intensywniej wlepionym w onyksowe lotki muskające końcówkami czarne stopnie.
— Daleko jeszcze?
— Czyżbyś się zmęczył?
Nie widział twarzy przewodnika, lecz wydawać by się mogło, że w głosie wybrzmiała nieoczekiwana, uśmiechnięta nuta.
— Jeszcze czego! — prychnął Dante z głębokim oburzeniem charakterystycznym dla bogów, odrzucając złote loki na plecy. — Mam wrażenie, jakbym się postarzał o sto lat, tyle to trwa.
— Zaraz będziemy na szczycie.
Bóg przystanął. Na szczycie?
Bashar jednak nie żartował, nieważne jak nieprawdopodobne było usytuowanie jego komnat. Dopiero gdy schody dobiegły końca, wpuszczając ich na niewielkie piętro pozbawione szczególnych ozdób i magicznych przedmiotów zajmujących miejsce na niższych kondygnacjach, przewodnik podszedł do dwuskrzydłowych, łukowych drzwi. Dwie rzeźbione w kamieniu włócznie krzyżowały się na samym ich środku, lecz ku zaskoczeniu Dantego, ich ostrza rozwidlały się na końcu, przypominając bycze rogi albo trójząb Posejdona pozbawiony środkowej części. Nigdy wcześniej nie widział podobnej broni.
Drzwi – praktycznie wrota – otworzyły się przy lekkim pchnięciu ze strony przewodnika, ukazując rozległą komnatę, choć wcale nieróżniącą się wiele od tej gościnnej.
— Trochę pusto tu masz — mruknął Dante, wchodząc jak do siebie.
Łoże odpowiadało swoją szerokością leżance w łaźni. Naprzeciwko znajdowała się skrzynia z ciemnego drewna, a na niej ustawiono złotą misę wypełnioną owocami, które w żadnym wypadku od jabłoni nie pochodziły, choć na jabłka wyglądały. Bóg wiosny przekrzywił głowę, zmarszczył brwi, już miał pytać, gdy wzrok przeskoczył na biurko, dużo skromniejsze od tego trzymanego niżej w pałacu. Na rogu stała geoda z czerwonym agatem. Dante przyniósł ją Basharowi niedawno, cały podekscytowany, że kamień wygląda jak zatrzymana w czasie, płynąca lawa, z tymi jaśniejszymi liniami przebijającymi się przez czerwień. Sądził, że znalezisko zostało zwyczajnie wyrzucone, gdy nie zobaczył go później w biurze przewodnika.
— W komnacie trzymam wyłącznie rzeczy, jakich sobie życzę — odezwał się Bashar, splatając dłonie za sobą. — Jeśli moje komnaty nie odpowiadają twoim gustom, możemy wypocząć gdzieś indziej.
— Żartujesz chyba. — Dante rzucił mu zadziorny uśmiech przez ramię. — Idziemy na balkon!
Przejście przysłaniały grube, szkarłatne kotary. Bóg wiosny odtrącił je, niegotowy na czekający go widok.
Cała kraina, od gorących źródeł, przez zaklęte rzeki Podziemia i jeziora lawy, po Łąki i ogrody na wyspach, rozciągała się przed nim, jak cały naród klęczący przed tronem swego pana. Zmarli, niewiele więksi od kropki z tej odległości, tłoczyli się przy kamiennych ścianach, drążąc kolejne korytarze, a duszne powiewy pachniały siarką. Oto mroczne dominium śmierci w pełni swej postaci, z ostrymi wzniesieniami, wulkanicznym gorącem palącym skórę, kamiennym chłodem przebijającym się aż do kości. Był to jeden z najbardziej ekscytujących widoków, które przyszło bogu wiosny oglądać.
Dante zdążył zamknąć usta, nim przewodnik pojawił się tuż obok. Nic dziwnego, że Bashar zajmował się zbłąkanymi duszami, gdy z tego balkonu mógł wypatrzeć każdego zagubionego.
Kościana służba przybyła niedługo potem, ustawiając na balkonie obok długiej leżanki nieco mniejszą jej wersję, poprawiając na jednej i drugiej purpurowe poduszki, kończąc wszystko wyłożeniem na dwóch stolikach dzbanów z nektarem i kielichów. Dante już układał się na specjalnie przygotowanym dla niego miejscu, jeszcze zanim cichy klekot kości zniknął za drzwiami.
Wcale nie podglądał kątem oka, jak Bashar odrzuca poły swej szaty, porusza łagodnie skrzydłami, by opadły za leżanką, gdy przewodnik przyjmował z gracją wygodną pozycję na ugiętym łokciu. Wcale bóg prawie nie rozlał przez to nektaru. I wcale nie próbował opanować tego szerokiego uśmiechu, co pchał mu się na usta, bo tak podobało mu się odpoczywanie z Basharem na jego balkonie.
Przez chwilę byli tylko oni, całe Podziemie pod nimi i pochrapujący Cerber.
— Podziwiasz obcą ci krainę, a jednak nie ma w twoim spojrzeniu tęsknoty za tym, co znajome, choć nie widziałeś słońca od tygodni — odezwał się Bashar, gdy pierwszy raz należało ponownie napełnić kielichy.
— Już nie mów, że Podziemie jest mi takie obce — parsknął Dante, zerkając na przewodnika. — Patrząc na to, ile macie żywych przybyszów z powierzchni, ja siedzę tu najdłużej z nich wszystkich.
Bashar zwrócił się do niego profilem, przykładając kielich do ust.
— I wciąż bardzo niewiele wiesz.
— Nie moja wina, że ktoś to tak zaprojektował — burknął, zamyślił się przelotnie. — Czy to Tanatos zrobił? Musiał to być on, jak inaczej. Powinienem go o to wypytać.
Przewodnik milczał. Ale bardzo krótki moment.
— Powinieneś — odparł, skinąwszy lekko głową. — Z pewnością będzie zachwycony.
Coś jednak mówiło bogu, że wcale nie o taką wymianę zdań chodziło Basharowi, że parsknięcia i śmiechy nie były tym, czego teraz oczekiwał. Dante zwlekał z podjęciem tematu, przeczuwając, w jaką stronę mają skierować się kolejne słowa. Od niechcenia zataczał w powietrzu koła kielichem, gdy Bashar odezwał się ponownie, bardziej bezpośrednio, zamykając mu wszelkie drogi ucieczki.
— Dante. — Prychnął cicho, słysząc ten chłodny, mocny ton, którego przewodnik używał regularnie. — Pozostawiłeś za sobą swój dom, wybierając się do Podziemia. Czy naprawdę niczego ani nikogo ci stamtąd nie brakuje?
Bóg skrzywił się, odwracając wzrok.
— Nazywasz powierzchnię moim domem, jakbyś cokolwiek wiedział.
Na to odpowiedź nie padła od razu. Dante zdążył pomyśleć, że temat w tej chwili przepadnie, a on odetchnie głębiej.
— Zatem opowiedz mi — rzekł niespodziewanie Bashar, odwracając głowę. Rubin spotkał się z błękitem na dłużej, szczera chęć poznania prawdy oswajała zaskoczenie i opór.
Tak zawsze wyglądała jego pierwsza reakcja, gdy ktoś próbował sięgnąć tam, gdzie bolało. Spiąć barki, zacisnąć pięści, krzyczeć całym sobą, by się nie zbliżać, inaczej huragan zrujnuje dobytek, inaczej burza lunie bezlitośnie z nieba. Lecz przywołanie tego samego gniewu przy Basharze okazało się trudne, wymagające. Uśmiech Dantego, jak to wiosenne słońce, schował się za szarymi chmurami odrzucenia, z włosów posypały się drobne płatki konwalii, tak słodko pachnące, tak bardzo przypominające kryształowe łzy.
Wahał się, a równocześnie czuł, że chce to powiedzieć. Że chce to Basharowi powiedzieć.
— Dom jest miejscem — zaczął cicho, powoli — do którego wracasz, bo chcesz, nie dlatego, że musisz, ciągnięty za diamentową obrożę do złotej klatki. — Westchnął, próbując wyprostować ramiona, nie godząc się, by przygniatał go ten przykry ciężar. — Więc jeśli pytasz, czy czegoś mi stamtąd brakuje, to odpowiadam – niczego. Nie brakuje mi zakazów ani nakazów nakładanych na mnie, nie brakuje mówienia mi, czym mam być, gdy ewidentnie tym nigdy nie będę, ani tłumaczenia, jak mam się zachowywać, choć jest to niezgodne z tym, jak się czuję.
Śmiech czy parsknięcie – to były reakcje mu znane na podobne wyznania. Syn bogini nie ma prawa do takich rozterek. Syn bogini jest posłuszny zasadom, posłuszny tej, która wydała go na świat. Jest narzędziem losu w jej dłoniach i jego własne uczucia czynią go słabym. Wiedział, jak wyciągać oręż przeciwko zjadliwości bogów, lecz nic nie mogło go przygotować na rozbrojenie przez milczenie Bashara i to rubinowe, ciężkie do odczytania spojrzenie, wymierzone w niego.
Dante zapatrzył się w kamienisty i skąpany w lawie horyzont Podziemia, czując, jak słowa przychodzą teraz do niego same.
— Nie wszystko jednak tam jest takie złe — przyznał, a głos jego stał się pewniejszy, nabrał pogodnej nuty, lekki uśmiech wkradł się na usta. — Wiesz, że mam przyjaciela wśród śmiertelników? To utalentowany rzeźbiarz, lecz jego brat od małego okropnie choruje. Medycy załamywali nad nim ręce, nic nie pomagało, więc rzeźbiarz zaczął zwracać się do bogów o wsparcie. Nikt go nie słuchał, on jednak się nie poddawał, aż ja znalazłem sposób, by mu pomóc.
— Co uczyniłeś?
— Stworzyłem roślinę, która pomogła wyleczyć częściowo jego brata. Nie było to łatwe, ale nie zamierzałem się poddawać.
Matka zawsze przestrzegała go przed używaniem w podobny sposób swoich zdolności, ale nie po to Dante odziedziczył niezwykłą moc stworzenia, by odwracać się od błagań i modlitw.
— Potem samo wyszło, że z siły wyższej stałem się bardziej… swego rodzaju członkiem rodziny dla niego. Choć długo się mnie obawiał.
— Najczęściej historie, które łączą w sobie boskie istoty i śmiertelników, nie kończą się szczęśliwie — podjął po chwili Bashar. — To interesujące, że twoja rozegrała się w ten sposób.
Pamiętał gniew Sappho, gdy dowiedziała się o jego ingerencji w życie Virgila, mimo że zakazała mu cokolwiek robić, a jej nauki jasno mówiły, że bóg, mający pod opieką cały świat, nie może skupiać się na pojedynczych przypadkach. Gdzieś w głębi rozumiał jej słowa, lecz dalej nie godził się na obojętność, z jaką odwróciła się od głośnych modlitw rzeźbiarza.
Może wciąż oczekiwał czegoś podobnego od Bashara – powodu, by się bronić.
— Cieszę się, że postąpiłeś w ten sposób.
Może dlatego jego odpowiedź tak wybiła go z rytmu.
— Naprawdę?
— Oczywiście — odparł spokojnie Bashar, jakby nie zauważył jego zdziwienia. — Najmniejsze bożki, najwięksi bogowie i wszyscy ci, którzy znajdują się pomiędzy nimi, zbyt łatwo zapominają, że ich moc nie służy wyłącznie do karania. Przeciwnie, przyjmując władzę nad niebem i ziemią, zobowiązali się dbać o śmiertelników, a nie czynią tego tak często, jak powinni. Dlatego cieszę się, że ty nie poszedłeś ich śladem.
Dante, bodajże pierwszy raz od pojawienia się w Podziemiu, nie potrafił znaleźć słów. Ani żeby odpowiedzieć przewodnikowi, ani żeby nazwać ciepło, które spłynęło łagodnie na niego, wywołało szerszy uśmiech na twarzy.
— Lecz ta historia wcale nie sprawia, że pragniesz wrócić — zauważył Bashar.
Opuszczona garda sprawiła, że uczucia nagle popłynęły w mowie bardzo szybko. Zbyt szybko.
— Nie widzę sensu, by wracać, gdy nie ma tam… — Dante zatrzymał się w ostatnim momencie, złapał na tym, co chciał powiedzieć.
Odpowiedź była taka oczywista, lecz konsekwencje jej wypowiedzenia, jej samego odkrycia w myślach, przytłoczyły go nagle wielką siłą.
— Na powierzchni nie ma… tego… — spróbował raz jeszcze, bezowocnie.
Przewodnik zerknął na boga.
— Tak?
Nieważne, jak bardzo starał się walczyć z samym sobą, głowa z uporem godnym skazanych na tragedię herosów podsuwała mu obrazy, które nie powinny nieść ze sobą takiej fali emocji, dziwnych i niezrozumiałych, bo przecież nic nie znaczyły dłonie Bashara, ubierające go od tygodni łagodnie i ostrożnie w ciemne szaty Podziemia. Były miłe, to wszystko, a Dante nie wnikał, czemu tyle radości dostarczało mu bycie zadbanym przez przewodnika, czemu z taką ekscytacją wyczekiwał każdego spotkania z nim, czemu markotniał, gdy ten długo nie zjawiał się w łaźniach, by z nim porozmawiać. Czasami Dante po prostu chciał słuchać tego głębokiego głosu, nawet jeśli brzmiał on chłodem i obojętnością, potem zaś pytać i dostawać odpowiedzi, których nigdy nikt mu nie dał.
Tak wyglądała jego codzienność w Podziemiu, jednak teraz wspomnienia tych chwil niosły ze sobą niewytłumaczalne ciepło, były rozkoszne w trudny to opisania sposób. Słodsze od nektaru, milsze od miękkiego łoża po długim galopie.
Dante uniósł wzrok na Bashara, mając wrażenie, że mógłby mówić teraz o nim bez końca, choć wszystkie z tych słów okazałyby się niewystarczające w przekazaniu tej jednej myśli, tak prostej i trudnej zarazem.
Ciebie. Ciebie nie ma na powierzchni.
— Nie ma Cerbera! — zawołał, rzucając się na drugą stronę leżanki i wyciągając ręce do Cerbera ułożonego między nimi. Pies coś mruknął przez sen, czując głaski za uszami, a Dante miał nadzieję, okalające jego twarz loki ukryją te niedorzeczne rumieńce, zaś spadające na czarną sierść Cerbera płatki róż spłoną w jakiś nieoczekiwany sposób. — Jak mógłbym zostawić takiego cudownego pieska bez jego należnej porcji dziennych głasków?
Cisza trwała niemożliwie długą chwilę.
— Cerber bez wątpienia byłby niepocieszony — odparł w końcu Bashar.
Dante odetchnął w duchu. Zerknął znów na przewodnika, lecz ten nie odwzajemnił spojrzenia, w zamyśleniu stukając palcem o brzeg swego kielicha.
— Powierzchnia również i mi nieszczególnie odpowiada — wyznał wtem. — Bogowie zasiedli na Olimpie i kłócą się o władzę na podobieństwo psów próbujących wyrwać sobie pod stołem kość z ochłapem mięsa. Te przepychanki są frustrujące i męcząca dla mnie, w szczególności, gdy jasno widać, że świat ma bardziej naglące problemy. To właśnie powinno się liczyć dla bogów, którzy są wieczni, nie zaś ich małostkowe spory.
— Chciałbym zobaczyć minę Zeusa, który słyszy, że jest małostkowy.
Gdyby bóg wiosny usłyszał raz jeszcze to ciche prychnięcie Bashara pod nosem, może wtedy mógłby z całą pewnością nazwać je rozbawionym.
Ale przewodnik mówił prawdę, pod którą Dante mógł się podpisać. Znał Olimp bardzo dobrze, z jego kłótniami i bezsensownymi walkami, gotów był drwić z nich, lecz głos jego nigdy nie był słyszany, a matka wpadła w furię, gdy to ją kwestionował. Pierwszy raz ktoś go rozumiał, ktoś, kto winien był stanowić jego całkowite przeciwieństwo ze względu na światy, z których pochodzili.
— Tak niewiele mówiono mi o krainie umarłych, że zacząłem się zastanawiać, czy wszyscy nie unikają tematu przez strach przed koszmarami tu mieszkającymi — mruknął, wciąż głaszcząc lekko Cerbera. — Głupota. Ja ponownie zszedłbym do Podziemia, gdyby dano mi wybór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz