Niegłośne pukanie rozległo się po pomieszczeniu. Siedzący za biurkiem mężczyzna zaprosił do środka, nie odrywając wzroku od monitora.
— Wybrano już agenta, który zrekrutuje muzyka — oznajmiła kobieta po wejściu. — Według wpisów użytkowników Chirpera i Fotograma muzyk powinien zjawić się jutro na Placu Wolności koło Parku Zachodniego.
Przesunęła coś palcem na swoim tablecie, następnie spojrzała z wyczekiwaniem na mężczyznę.
— Hm? — Tamten wreszcie oderwał oczy od ekranu, popatrzył na pracownicę. — Ach, tak. Przepraszam. W zasadzie to myślałem, czy by samemu nie udać się na plac.
— Osobiście?
— Tak. Proszę przesłać mi grafik muzyka i przekazać agentowi, że ja za niego pójdę.
Kobieta chwilę mierzyła go wzrokiem. Choć dyrektor dbał o wytwórnię i nierzadko wykonywał pracę, do której nie miał obowiązku, nadal zaskoczył swoją decyzją. Chciał we własnej osobie zrekrutować ulicznego grajka? Fakt, artysta był utalentowany, każdy się zgodził, że powinni go tu czym prędzej ściągnąć, ale że aż tak? Musiał mieć w sobie coś, co szczególnie zainteresowało dyrektora oddziału.
Tylko co?
Nie pytała o to jeszcze. Po prostu oznajmiła, że zrozumiała, po czym wyszła z gabinetu.
Tylko drzwi się zamknęły, jak mężczyzna wrócił uwagą do ekranu. Przeskrolował, zaczął oglądać kolejny filmik.
Cherry Moon był ulicznym grajkiem, który ostatnio zaczął zyskiwać popularność. Pojawiał się regularnie w tych samych miejscach, w konkretnych dniach i godzinach. Z początku grał na starej, obklejonej taśmą gitarze, lecz niedawno zaczął występować z nową, zupełnie inną. Ktoś mógłby pomyśleć, że nazbierał od słuchających, tyle że nie było takiej opcji. Zgodnie z relacjami wielu osób nie wystawiał nigdy futerału ani kubka na pieniądze; nawet ich nie przyjmował, gdy niektórzy próbowali mu je wręczyć do rąk. Po prostu występował dla samej muzyki, czym przyciągał tylko większą uwagę.
Ściągał coraz to więcej fanów swoją grą, śpiewem. Ale nie tylko tym. Ludzie interesowali się nim również ze względu na tożsamość – a raczej jej brak. Zawsze zasłonięty maseczką i okularami przeciwsłonecznymi nie pozwalał, by jakikolwiek element jego twarzy był widoczny, a dłuższe włosy, choć całkiem charakterystycznie ułożone, tylko bardziej ją ukrywały. Idealna przynęta na uwagę. W końcu kto nie chciał zobaczyć jego twarzy? Nie wiadomo, czy był przystojny, czy może brzydki. Nie wiadomo, czy był kimś znanym, czy najzwyklejszym mieszkańcem Stellaire. I to tak bardzo intrygowało. Ta tajemnica.
Dyrektor nie do końca z tego powodu tak bardzo chciał poznać Cherry Moona.
Ta gra. Ten głos. Postawa. Zachowanie. Minęło sporo lat, ale wszędzie rozpoznałby ten zestaw. Tyle razy go widział, na ekranie, na żywo. Tyle razy słyszał. Praktycznie codziennie.
Nie znał twarzy, ale patrząc na grajka, widział w nim konkretną osobę.
Bardzo mu bliską.
Słońce świeciło wysoko na niebie, niezasłaniane przez snujące się chmury. Było ciepło, aczkolwiek temperatura nie szalała, pogoda więc była idealna na opuszczenie domu. I wiele osób tak robiło: przemierzało ulice Stellaire, siedziało w ogródkach restauracji i kawiarni albo po prostu odpoczywało na ławkach. Co prawda, Plac Wolności nie należał do najpopularniejszych miejsc, ale tego dnia był na nim nieduży tłum. Wszyscy stali w okręgu, otaczając zamaskowanego muzyka.
Dyrektor przystanął bardziej na uboczu, aby nie rzucać się w oczy. Dzięki wzrostowi mógł bez większego problemu obserwować występującego grajka. Kiedy widział go i słuchał na żywo, podejrzenia stawały się jeszcze większe. Nie mógł przestać o tym myśleć. Wszystko było do siebie zbyt podobne.
Tylko jednego nie mógł jeszcze potwierdzić.
Muzyk podniósł głowę; choć ciemne szkła zasłaniały oczy, po ruchu szyją dało się dostrzec, że właśnie obejmował wzrokiem zebranych słuchaczy. Zerkał tak pobieżnie na wszystkich, gdy nagle zamarł. Głos momentalnie zanikł, palce zawisły nad strunami, gasząc akord.
Dyrektor zmarszczył delikatnie brwi, ewidentnie zastanawiał się, o co chodziło.
Cheoryeon otworzył szeroko oczy. Kompletnie zapomniał o tłumie, o występie, o wszystkim. Cały świat wydawał się rozmazać. Tylko jedno dostrzegał. Stojącego kawałek dalej, wysokiego mężczyznę o blond włosach, czerwonych oczach i bardzo znajomej twarzy, niezmiennej od lat.
Pośród zebranych stał on.
Tommy Han.
Były menedżer BenJohna.
Co tu robił? Kiedy przyszedł? Zjawił się przypadkiem czy specjalnie? Cheoryeon przez tyle lat go nie widział. Czytał gdzieś w sieci, że ponoć mężczyzna odszedł z One Step, ale pozostał w muzycznym świecie i wspinał się po szczeblach hierarchii, ale nie wnikał w szczegóły, bo nie chciał niepotrzebnie tego rozkopywać. Będąc reinkarnującą się osobą, pilnował zasady niemieszania ze sobą wcieleń. Co zostawił w jednym, nie szukał w drugim. A już szczególnie w kwestii relacji. Jako Cheoryeon Moon zatem nie próbował odnaleźć nikogo, kogo znał jako Benjamin Johnson. Pozwolił dawnym bliskim ruszyć dalej z życiem w nadziei, że pokonali żałobę i nie tęsknili zbyt mocno.
Nie szukał ich.
Więc czemu Tommy znalazł jego?
Postanowił nie zastanawiać się nad tym. Im dłużej tu był, tym większe istniało ryzyko, że Tommy do niego zagada. A na to nie mógł pozwolić.
Gitara zniknęła z rąk, od razu wywołała falę niezadowolenia wśród słuchaczy.
— Już kończysz? — pytali.
— Wybaczcie, przypomniałem sobie o czymś — Cheoryeon starał się brzmieć na opanowanego. — W ramach rekompensaty następny występ będzie dłuższy! — Klasnął w dłonie. — Bardzo dziękuję za dzisiejszą obecność!
Wykonał krok, chcąc opuścić tłum.
— Kiedy zadebiutujesz? — zapytała wtem jakaś dziewczyna. — Chcę słuchać twoich piosenek na Songtify!
— Już zadebiutowałem na ulicy! — odparł wesoło. — A Songtify jest płatny — dodał ciszej.
— Skąd masz tę zaczepistą gitarę? — odezwała się inna osoba. — Jak ją przywołujesz?
— Dostałem w prezencie i to jest jej zaczepista cecha.
— Czy mogę cię zasponsorować?
— Jeszcze nie jem tynku.
— Skąd wziąłeś piosenkę, którą wcześniej śpiewałeś?
— Sam ją napisałem...!
Zamilkł, gdy spojrzał na osobę, która zadała ostatnie pytanie. Zastygł w kompletnym bezruchu niczym zaklęty w kamień.
Przed oczami miał Tommy'ego. Blondyn nie stał daleko.
Stał tuż obok.
Wszystko wokół zwolniło. Ludzie zamilkli, dźwięki z tła jakoś przycichły. Cheoryeon wpatrywał się w mężczyznę w sposób, w jaki nie patrzył nawet na duchy ani zmory. Chciał, wręcz pragnął, żeby to była tylko wizja. Żeby w tym momencie pojawił się efekt złotego pyłu i zabrał go do teraźniejszości. Nie chciał przyjąć prawdziwości tej sytuacji. Nie chciał jej rozwoju.
Jego błagania zostały wysłuchane, lecz opacznie. Widok przed oczami zniknął, a zastąpiła go wizja. Na początku nie wyróżniała się niczym od rzeczywistości, jak gdyby zamiast przyszłości pokazywała chwilę obecną, ale wtedy dostrzegł ruch. Były menedżer BenJohna złapał go mocno za ucho i zaczął ciągnąć w tylko sobie znanym kierunku.
Złoty pył szybko zabrał wizję, jasnowidz zamrugał.
Jasna ręka już zmierzała w jego stronę. W panice odchylił się do tyłu.
A mógł się nie ruszać.
Palce nie zdążyły złapać ucha, lecz ponieważ unik został mimo wszystko wykonany za wolno, pochwyciły (przypadkowo lub nie) maseczkę, która, pociągnięta, zabrała ze sobą jeszcze okulary. Grube oprawki z ciemnymi szkłami poleciały na ziemię, materiał natomiast zawisł na drugim uchu – oba bardzo bardzo ładnie odsłoniły całą twarz chłopaka.
Cheoryeon zamarł – dopiero po sekundzie powoli podniósł wzrok. Rozejrzał się dookoła.
Wszyscy zebrani spoglądali na niego i tylko niego. Pochłaniali spojrzeniem, jak gdyby był jakąś wschodzącą gwiazdą w świecie muzyki. Przez tak długi czas nie widzieli jego twarzy, zawsze była starannie zasłonięta. Nie mogli dostrzec nawet skrawka. A teraz dostali ją w całości. Widzieli pełne, różane usta. Łagodny nos. Wyraźne, proste brwi. Średniej wielkości, dwukolorowe oczy. Niemocny aegyosal. Szczupły obrys szczęki.
Widzieli każdy detal.
Dziesiątki smartfonów były skierowane aparatami w jego stronę. Wszystko uchwyciły, pewnie jeszcze w najlepszej możliwej jakości. Uchwyciły Cherry Moona na środku placu.
Uchwyciły twarz Cherry Moona, którą on tak bardzo ukrywał przed światem.
Już słyszał te szepty, już widział te posty na Fotogramie, Ćwierkaczu, TikTaku i wielu innych socialach. Widział te wszystkie nagłówki, komentarze, podania dalej. Nie dzięki swojej zdolności jasnowidzenia.
Tommy również stał nieruchomo, wzrokiem wręcz pochłaniał jego twarz. Patrzył z pewnym niedowierzaniem przebijającym się przez oczy, gdy wtem zamrugał parę razy. Niespodziewanie złapał chłopaka za ucho i zaczął ciągnąć gdzieś z dala od ludzi.
— Aaaaa, puszczaj, PUSZCZAJ! — warknął Cheoryeon.
Szybkim, gwałtownym ruchem głowy uwolnił swoje ucho, włosami zakrył czerwieniejącą małżowinę, lecz nie mógł odetchnąć, ponieważ zaraz został złapany mocno za nadgarstek. Spojrzał za siebie, popatrzył na znikające między nogami okulary. Chyba się zabije, to już była trzecia para.
W sumie mógłby się też zabić, bo jego życie właśnie legło w gruzach.
Tak coś czuł, że za dobrze mu się ostatnio powodziło. Nic bardzo złego mu się nie przydarzyło, miał też sporo szczęścia w różnych sytuacjach. Idealnie przewidział pytania na egzamin dla Suyeon, Bingsu jeszcze ani razu go nie obsrała, Raoun parę dni temu postawił bliźniakom jedzenie w yeongsańskiej knajpie... Ach, za dobrze żył, za dobrze! Los musiał zrzucić na niego istną bombę!
Mężczyzna dalej go gdzieś zabierał, a on nie mógł się wydostać z potrzasku. Też mu wielkie bycie istotą pokroju boskiego, jak nawet nie potrafił wyślizgnąć się z rąk jakiegoś śmiertelnika. Raoun zaraz stałby się niematerialny i hyc, a Yonki to by pewnie zchaosił całą kończynę, bum, po problemie. Tylko on jeden, biedny, nie miał żadnych przydatnych w bliskim boju mocy. Co, może potrzebował bardzo poważnej sytuacji, sprawy życia i śmierci, żeby przebudzić w sobie siłę? No, teraz ją miał. To była poważna sytuacja, sprawa życia i śmierci. Tu cała jego tożsamość leżała na szali!
Zatracony w wewnętrznej rozpaczy dawał się ciągnąć, aż w końcu wrócił do rzeczywistości. Rozejrzał się po jakiejś wąskiej alejce ze skrawkami zieleni, otoczonej zewsząd kamienicami, które stanowiły skuteczną barierę od stellairskiego zgiełku. Byli tu zupełnie sami.
— Za kogo się niby uważasz, że sobie tak ciągasz nieznajomych po mieście?! — wycedził.
Pociągnął przedramię do siebie, tym razem udało mu się wyswobodzić z uścisku. Wykonał krok w tył, stanął nieco szerzej na nogach.
Tommy odwrócił się, popatrzył na niego. Wyraz jego twarzy nie zdradzał irytacji ani podejrzeń.
Pokazywał tęsknotę.
— Benjamin — powiedział łagodnie, prawie niepewnie.
Cheoryeon z trudem powstrzymał się przed skrzywieniem.
Nie, nie mógł się przyznać.
— Benjamin? — uniósł brew, udając zdziwienie. — Jaki Benjamin? Pomyliłeś mnie z kimś innym!
— BenJohn.
— Ben... Aaa, aaaaa! — zawołał, jak gdyby nad jego głową miała się zaświecić żarówka. — BenJohn! Cóż, nieraz już słyszałem, że jestem do niego podobny! Smukłe rysy, proste brwi, pełne usta, przystojna twarz — mówiąc to niskim głosem, wskazał każdą cechę odpowiednim gestem dłoni.
— I nawet głos...
— I nawet gł... TO ZNACZY! — Odchrząknął. — Jestem PODOBNY do BenJohna, nie taki sam! — Skrzyżował ręce na piersi. — Mamy różne oczy, bardziej Yeongsanina przypominam, on był troszkę bardziej Auranthijczykiem, też BenJohnowi się akurat poszczęściło i dostał od natury trochę więcej do wzrostu...
— Ale jesteś dokładnie jak on.
Zamilkł, wykonał głęboki wdech. Tommy nadal spoglądał na niego w ten sam sposób. Widząc jego wzrok, Cheoryeon miał ochotę się rozpłakać. Nie wiedział tylko, czy ze szczęścia, czy z żalu i nienawiści do samego siebie. Nie mógł jednak pęknąć.
— Nie, przecież mówię, że NIE! — ciągnął dalej. — Wszedłeś w żywopłot?!
— Nawet się zachowujesz jak on.
Na te słowa Cheoryeon zmarszczył brwi, jego usta przemieniły się w wąską kreskę.
Pramatko, co on miał zrobić? Znał Tommy'ego dość długo, więc wiedział o tym, jak czasami mężczyzna potrafił być uparty. Gdy po trafieniu do szpitala za czasów nauki w wytwórni Benjamin chciał szybciej się wypisać, żeby wrócić do tworzenia, Tommy kategorycznie mu tego zabraniał. Niczym nadopiekuńcza matka mówił, że skoro nastolatek zasłabł, to z jego zdrowiem musiało się coś stać i trzeba było o to zadbać. Prawie go zapisał na wszystkie możliwe badania. Benja próbował go przegadać, ale ostatecznie został cały dzień w szpitalu. Tylko bardzo źle się z tym czuł przez długi czas, bo choć Tommy powiedział, że koszty pokryła wytwórnia, jasnowidz znał prawdę.
Kolejny głęboki wdech.
— Nie, serio, coś ci się stało? — Chwilowo podparł ręką czoło. — Jesteś jakimś psychofanem BenJohna? Czemu naciskasz na to, że go przypominam? Nie sądzisz, że gdyby BenJohn to usłyszał, to byłby urażony? Nie jestem BenJohnem!
Źle się czuł z tym, że te nieprzyjemne słowa kierował akurat do osoby, której wiele zawdzięczał. Zdarzało mu się kiedyś sprzeczać z Tommym, ale w prawdziwych kłótniach (które i tak miały miejsce rzadko) nigdy nie umiał długo walczyć. Sama myśl ranienia uczuć swojego nie tylko menedżera, ale też opiekuna i przyjaciela dobijała go do tego stopnia, że potem zawsze musiał pokutować. Dla niego. Dla siebie.
Niestety tym razem nie miał innego wyboru. Nie mógł ustąpić.
Tommy przyglądał mu się z dobrą chwilę. Westchnął ciężko, zmarszczył nieco brwi. Widać było, że powoli tracił cierpliwość. Irytacja zdołała w końcu zasłonić poprzednie emocje.
— To jak wytłumaczysz to? — rzucił wtem.
Wyciągnął z kieszeni komórkę, chwilę w niej stukał palcami, aż w końcu pokazał wrzucone do sieci nagranie, na którym Cherry Moon śpiewał jedną ze swoich najpopularniejszych autorskich piosenek.
Jasnowidz spojrzał lekko zmrużonymi oczami na filmik, odruchowo przełknął ślinę.
Ze wszystkich możliwych utworów to musiał być akurat ten.
— Tę piosenkę — zaczął Tommy, z każdym słowem brzmiał na coraz poważniejszego — BenJohn napisał. Nie miał wszystkich słów, ale te, które ułożył, pojawiają się u ciebie jeden do jeden. Nie wspominając o melodii.
— Do melodii po prostu wykorzystałem akordy z...
— Czasu?
Wymienili się spojrzeniem – Cheoryeon pierwszy uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
— Zbyt dużo zbieżności losu, nie sądzisz? — zapytał podejrzliwym tonem mężczyzna.
Zbyt dużo.
Może ktoś postronny nie nabierał żadnych podejrzeń, istniały nawet spore szanse, że jego ujawniona jako Cherry Moon twarz nie zostanie pokojarzona z tą BenJohna, ale nic nie umykało uwadze Tommy'ego. Zawsze był spostrzegawczy, z łatwością wyłapywał i zapamiętywał szczegóły. Nawet całkiem szybko wyławiał fragmenty w piosenkach Benjamina, które niosły w sobie coś więcej, niż się początkowo wydawało. Tylko nie mógł w pełni połączyć kropek, ponieważ mimo lat znajomości nie wiedział wszystkiego o muzyku. Jedyne, co udało się Benjaminowi ukryć przed nim, to swoje zdolności jasnowidzenia... chociaż były bliskie momenty.
Czemu Tommy musiał być taki inteligentny? Czemu nie mógł tego jakimś cudem pominąć? Czemu dalej siedział w muzycznym biznesie? Przecież miał już chyba z półtora wieku, to mógłby się zająć czymś innym!
Co, jeśli jego dawni przyjaciele też w końcu coś zauważą? Co, jeśli oni również będą go szukali?
Nie, naprawdę nie chciał, by się wszystko komplikowało.
Nie chciał ich znowu ranić.
— Może nawiedza mnie duch BenJohna? — rzucił.
Pochłonięty obawami nie studiował zbytnio tego, co mówił.
Tommy nie był jego wypowiedzią ani trochę przekonany.
— I sprawił, że wyglądasz jak on? — Rozłożył wymownie ręce, wskazując całą postać chłopaka.
— Może gdy mi ludzie powiedzieli, że wyglądam jak on, to postanowiłem zostać muzykiem? — próbował dalej się bronić.
— I napisałeś piosenkę słowo w słowo z tą, której BenJohn nie zdążył wypuścić?
— A może po prostu jestem jego reinkarnacją?!
— I jakimś cudem zapamiętałeś swoje poprzednie wcielenie?!
Oboje zamilkli jak jeden mąż. Cheoryeon podświadomie rozchylił lekko wargi, dolna zadrżała.
Tymczasem Tommy otworzył szeroko oczy, na moment wstrzymał oddech.
— Bogowie, ty jesteś BenJohnem.
— Nie...!
Złotoskrzydły nie zdążył dokończyć, jak został zamknięty w mocnym uścisku. Napiął odruchowo wszystkie mięśnie, odchylił głowę, bojąc się oprzeć podbródek o bark mężczyzny. Zacisnął usta, próbował powstrzymać łzy.
— To naprawdę ty! — zawołał Tommy. — Nawet nie wiesz, jak bardzo przeżywałem twoją nagłą... twoje nagłe odejście! — Odsunął się od chłopaka, ale szybko złapał za ramiona. — Zaświaty się zlitowały, powróciłeś z niemal tą samą twarzą i swoimi wspomnieniami!
Oglądał go dokładnie z czymś między rozradowaniem a fascynacją. Pogładził po włosach, poprawił koszulę w kratę, złapał w dłoń żuchwę, wykrzywiając głowę na niemal wszystkie strony. Z każdym tym ruchem wyglądał, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom.
A Cheoryeon nie reagował.
Nie cieszył się jak jego dawny przyjaciel. Na ustach nawet nie widniał uśmiech. Patrzył na mężczyznę w milczeniu, ze schowanymi wargami. Zaszklone oczy słały zmieszane uczucia: trochę tęsknoty, trochę żalu. Trochę czegoś na wzór niemych przeprosin.
Zbyt pochłonięty odkryciem Tommy nawet ze swoją spostrzegawczością tego nie zauważył. Ale co tu się dziwić, w końcu właśnie miał przed sobą przyjaciela, którego lata temu stracił, który odszedł tragiczną śmiercią. A teraz stał tu, cały i zdrowy.
— Wróciłeś! — Uśmiechnął się szeroko, do oczu napłynęły łzy. — Do tego jesteś młody!
Cokolwiek miał przez to rozumieć, Cheoryeon nie chciał go słuchać.
— Nie — odezwał się wreszcie. — Ja wiem, do czego zmierzasz. I nie, nie zgodzę się.
— Przecież nawet nic nie...
— Za chwilę powiesz, że powinienem powrócić na scenę. Ale nie chcę.
Zabrał od siebie ręce mężczyzny, oddalił się od niego na dwa kroki.
— Co? — Tamten otworzył szerzej oczy. — Jak to, nie chcesz? Przecież widziałem cię tam, na placu, z tłumem fanów! Benjamin, twoja dusza muzyka cię wzywa! A ja teraz jestem dyrektorem oddziału w wielkiej wytwórni, więc z pewnością tobie pomogę...!
— Po pierwsze — przerwał mu — moja dusza jest czymś, czego twój śmiertelniczy umysł nie zdoła w pełni pojąć. Po drugie: gdybym chciał zadebiutować, to bym dawno temu się zgłosił do tej całej twojej wytwórni czy jakiejkolwiek innej. Masz rację, do dzisiaj kocham muzykę całym swoim sercem, ale nie chcę znów być znany. Nie w ten sposób. — Pokręcił głową, wtem zacisnął pięści. — I właśnie zrujnowałeś moją karierę jako Cherry Moon.
Posłał mu wrogie spojrzenie. Gdy tamten się wzdrygnął, chłopak pożałował swojego gestu.
Mimo to kontynuował:
— Jesteś dyrem w wytwórni, czyli możesz pociągnąć za parę sznurków, nie? To masz usunąć wszystkie nagrania i zdjęcia z moją twarzą albo możesz zapomnieć o tym, że kiedykolwiek się ponownie spotkamy.
Między dwójką zapadła cisza.
Cheoryeon miał ochotę uciec. Uciec, zaszyć się gdzieś w miejscu, do którego nikt inny nie miał dostępu i nie wychylać się z niego przez przynajmniej tydzień. Chciał, żeby to wszystko okazało się być jakimś nieśmiesznym prankiem albo halucynacją. Dlaczego teraz? Dlaczego to się działo, kiedy wreszcie przestał tyle tęsknić za Benjaminem i w końcu go zostawił w przeszłości? Myślał, że dostał drugą szansę, że mógł przynajmniej na ulicy grać. I co, i zostało mu udowodnione, że razem z poprzednim wcieleniem musiał porzucić również swoją największą pasję.
Tommy z dobrą chwilę nic nie mówił. Stał nieruchomo, ewidentnie próbując zebrać myśli. Dopiero po tym postanowił się odezwać:
— Masz rację. — Wykonał wdech, spuścił głowę. — Za szybko to poszło, wybacz. Wspomniałeś o scenie i zareagowałem bez namysłu. Ale bardzo się cieszę, że cię widzę. — Uśmiechnął się. — Ach, nawet nie wiesz, ile mamy do nadrobienia...
— Nie mamy.
Uniósł brwi, posłał różnookiemu pytające spojrzenie.
— Słucham?
— Nie powinieneś był się nigdy dowiedzieć. — Uciekł wzrokiem, ponownie zacisnął pięści.
— Ale Benjamin...
— Nie jestem Benjaminem! Mam nowe życie i nie zamierzam wracać do starego!
Skrzywił się mocno, przygryzł dolną wargę, dopóki nie poczuł na języku metalicznego posmaku krwi. Westchnął ciężko, następnie wolno odwrócił się na pięcie i zaczął się oddalać. W pewnym momencie spojrzał za siebie na wciąż nieruchomego Tommy'ego.
— Jeśli do jutra nie zniknie moja twarz z neta, to cię pozwę! Pozwę, słyszysz?! — Pogroził mu palcem.
Nie dał mężczyźnie czasu na reakcję. Zaczął uciekać, a po kilku metrach rozwinął skrzydła i odleciał.
Tommy został sam. Wzrokiem śledził malejącą sylwetkę chłopaka, dopóki nie zniknęła mu z pola widzenia. Z pewnością był zaskoczony nagłym pojawieniem się skrzydeł.
Ale bardziej przeżywał to, jak ich rozmowa się potoczyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz