03 sierpnia 2025

Od Ilary - I niech los zawsze wam sprzyja [AU] (I/?)

Mgła majaczyła nisko nad taflą morza, otulając doki i łodzie niczym pajęczyna, dusząca w swych sidłach wszystkich mieszkańców czwartego dystryktu. Nawet mewy — zwykle hałaśliwe, skrzeczące rybakom nad uchem — milczały, jakby i one wiedziały, że nie należało dzisiaj kusić losu.
Ilara obudziła się wyjątkowo wcześnie, tuż przed wschodem słońca. Nie było to dla niej nic szczególnie nadzwyczajnego. Robiła to każdego ranka, korzystając z tej chwili spokoju, nim okoliczni rybacy wypłyną na połów, a ulice dystryktu przepełnią się tłumami ludzi. Tego dnia poranna rutyna nie niosła jednak za sobą tego pożądanego spokoju i odpoczynku. Choć wszystko wokół wciąż spowite było ciszą, było w niej coś niepokojącego, pełnego niewypowiedzianych modlitw i błagań gorliwie wypowiadanych nim wzejdzie słońce.
Jednak Ilara od dawna nie ma w sobie już żadnych próśb i modlitw, które mogłaby wznosić ku bliżej nieznanym sobie bogom. Dawno temu przestała błagać i łudzić się, że ktokolwiek poza nią samą zdoła ją ocalić. Jej dnie przepełnione są jedynie goryczą, bolesną świadomością słyszanej z każdej strony kakofonii płaczu sierot i wdów, których rodziny pochłonęły niespokojne morskie fale, a także głuchym uderzeniem martwych ciał osuwających się raz po raz na zimny, napęczniały od wody grunt. Ilara nie ma już w sobie wystarczająco siły, by choćby spojrzeć w ich stronę. Potrafi jedynie odwrócić głowę i sprawnym krokiem przeskoczyć tuż nad nimi. To cud, że wykrzywione w bólu twarze nie nawiedzają jej nocami. Wręcz przeciwnie, te chwile snu zdają się jej jedynym momentem, w którym przepełnia ją jedynie dziwacznie kojąca pustka.
Ilara stała nieruchomo na kamiennej ścieżce prowadzącej do nabrzeża. Jej stopy znały każdą wydeptaną ścieżkę, każdy wilgotny chwast wyrastający spomiędzy popękanych płyt chodnika. Od kiedy tylko sięgała pamięcią, port był tętniącym sercem Dystryktu Czwartego. Teraz jednak pulsował innym rytmem - powolnym, ciężkim, jakby cały świat nabrał powietrza i nie potrafił go wypuścić. Nie, jakby bał się je wypuścić. Tego dnia, w Dniu Dożynek, nikt nie śmiał zwracać na siebie uwagi. Dźwięki były przytłumione, a szepty zdawały się nad wyraz wręcz głośne. Ludzie poruszali się ostrożnie, z opuszczonymi głowami, nie ośmielając się spojrzeć w twarze innych przechodniów. Z wyjątkiem Ilary. Nie były to jednak spojrzenia jakkolwiek pokrzepiające. Usta nieznajomych raz po raz wykrzywiały się w groteskowych grymasach, by chwilę później splunąć jej prosto pod nogi.
Ilara dobrze znała ten gniew i w pewien sposób również go rozumiała. Czuła go na sobie każdego dnia - w wymownych spojrzeniach sąsiadów, w kobietach, które wycofywały się i spuszczały głowy, gdy przechodziła ulicą. Dla nich nie była niczym więcej, niż wyznaczonym przezeń symbolem zdrady i kolaboracji. Dzieckiem tych, którzy budowali okręty dla Kapitolu - te same okręty, które potem patrolowały morza i tłumiły bunty. Ludzie nie chcieli przyjąć do wiadomości, że jej rodzina nie pracowała dla Kapitolu, ale pod jego ostrzem, które każdego dnia coraz głębiej wbijało się w ich gardła, upuszczając kolejne stróżki krwi. Odmowa oznaczałaby śmierć. Ludzie nie chcieli tego wiedzieć. Bo kiedy nie da się uderzyć w tyrana, bije się tych, których da się dosięgnąć. A Ilara gotowa była upaść pod ciężarem narzuconego na nią brzemienia, gotowa była upodlić się w ich oczach, jeśli oznaczałoby to, że zapewni im tym choćby chwilę wytchnienia.
I wiedziała, że w tym roku męczeństwo w końcu sięgnie szczytu. Pierwsze ćwierćwiecze igrzysk, specjalne zasady na specjalną okazję. Z perspektywy czasu, Ilarze chce się śmiać na samą myśl o chwili, w której ujawniono tegoroczne warunki losowania trybutów. Gdy w jej uszach dźwięcznie rozbrzmiały słowa, według których skazani na pewną śmierć nieszczęśnicy zostaną wybrani przez członków dystryktu, a nie wylosowani, Ilara wiedziała, że to właśnie swoje nazwisko usłyszy w dniu dożynek. Ludzie nie przepuściliby takiej okazji - zasady były niczym chory prezent od Kapitolu. Czysta, legalna zemsta. Już od miesięcy słyszała, jak ludzie szeptali jej imię, gdy przechodziła obok. Niektórzy rozprawiali o tym na głos - z dumą, z przekonaniem, że robią coś słusznego. I choć na samą myśl o igrzyskach jej żołądek zaciskał się w supeł, a oczy zachodziły łzami, nie potrzebowała cudzej litości i współczucia. Sama miała ich dla siebie wystarczająco.
Nim słońce na dobre wzeszło, skracając tym samym czas pozostały do dożynek, Ilara poszła w jedno z nielicznych miejsc, gdzie czuła się chciana. Pomiędzy dokami, na zdezelowanym, zardzewiałym dźwigu, czekała na nią Ruimelle.
Ruimelle była inna niż reszta osób w dystrykcie. A może to Ilara sobie to wszystko wmówiła, bo dziewczyna jako jedyna nie darzyła młodej Rackham szczerą nienawiścią. Była córką rybaków o włosach splątanych od wiatru i dłoniach pełnych odcisków od wioseł i rybackich lin. Dwa lata starsza. Silniejsza. Mądrzejsza.
Siedziała na szczycie dźwigu, z nogami podciągniętymi pod klatkę piersiową i spojrzeniem wbitym w dal. Gdy Ilara wspięła się i usiadła tuż obok, ta nie spojrzała na nią od razu. Jednak Ilara była za to w pewien sposób wdzięczna. Milczenie między nimi nie było niczym niekomfortowym, a spokojnym i bezpiecznym.
Po chwili Ruimelle objęła delikatnie talię dziewczyny, przysuwając ją bliżej siebie.
– Wyglądasz jakbyś miała zaraz jechać do Kapitolu – powiedziała Ruimelle po chwili, nie odrywając wzroku od morza. Uśmiechnęła się przy tym delikatnie, jednak Ilarze nie było jakkolwiek do śmiechu.
Ilara westchnęła.
– Daj mi dwie godziny. To moje ostatnie dożynki. Ich ostatnia szansa. Myślisz, że ją przepuszczą?
Ruimelle wzmocniła uścisk i w końcu spojrzała na ukochaną. W jej oczach czaiła się złość, bezsilność i... żal.
– Powinni zgnieść Kapitol, nie ciebie.
Ilara nie odpowiedziała. Powinna była pękać ze złości, przeklinać wszystkich tych, którzy wkrótce skażą ją na śmierć, jednak nie potrafiła. Rozumiała ich i nie była w stanie ich za nic winić. Po chwili dodała cicho:
– Zdążyłam pogodzić się z tym, że zginę. Ale czasem myślałam o tym, że…chciałabym, żebyś była tam ze mną. Na arenie.
Słowa były ostre jak brzytwa. Ilara wypowiedziała je z ogromną niepewnością i poczuciem winy, w duchu wiedząc, że to strasznie egoistyczne pragnienie. Że życzyła śmierci komuś, kogo kochała.
Ruimelle jednak nie odsunęła się. Po prostu położyła wolną dłoń na jej kolanie i pogładziła je delikatnie kciukiem.
– Wiem – powiedziała tylko.
I to wystarczyło.

***

Plac przed urzędem dystryktu był pełen. Ludzie stali blisko siebie, ściśnięci w kilku rzędach ustawionych przed budkami do głosowania. Kolejka mozolnie posuwała się do przodu, a Ilara po raz pierwszy tego dnia poczuła, jak bardzo była zestresowana. I gdyby nie krążący wokół Strażnicy Pokoju gotowi w każdej chwili siłą przywrócić ją do porządku, dziewczyna już dawno zwymiotowałaby na plecy osoby przed sobą.
Po kilku minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Ilara w końcu weszła do ciasnej kabiny. Kątem oka zauważyła skierowaną ku niej przez dziurę w ścianie lufę karabinu. Podświadomie wiedziała, że ktokolwiek stał po drugiej stronie, nie zawahałby się jej zastrzelić, gdyby odmówiła głosowania.
Dziewczyna sięgnęła więc po leżący w budce ołówek i kartkę papieru. Serce biło jej jak szalone, gdy drżącą ręką przyłożyła rysik do kartki. I nagle zamarła, zdając sobie sprawę, że nie miała pojęcia, na kogo powinna zagłosować. Gdyby mogła, nie wpisałaby żadnego imienia, jednak samo wspomnienie wycelowanej ku niej lufy skutecznie wybiło jej tę myśl z głowy. Nie miała żadnego prawa, żeby decydować o życiu innej osoby. Sumienie nie pozwoliłoby jej skazać nikogo na udział w igrzyskach.
Ze ściśniętym ze stresu gardłem zrobiła więc jedyną rzecz, którą uznała za słuszną. Wpisała swoje własne imię.
Z drżącymi ze strachu nogami wyszła z budki, ustawiając się w odpowiednim miejscu na placu.

***

Głosowanie się zakończyło, a na scenie pojawiła się upstrzona kolorowymi falbankami kobieta o równie abstrakcyjnej fryzurze. Jej głos był piskliwy, przesadnie wręcz uradowany, gdy teatralnie wygłaszała powtarzającą się rok w rok, propagandową przemowę. Ilara nie słuchała, nie była w stanie słuchać ani słowa więcej z jej kipiących od kłamstw i hipokryzji ust.
Na ziemię sprowadziła ją dopiero nagła zmiana tonu reprezentantki Kapitolu.
– Czas na wyniki!
Nieznośnie powolnym krokiem podeszła do jednego z dwóch słojów ustawionych po przeciwnych krańcach sceny. W każdym z nich znajdował się pojedynczy, złożony w pół świstek papieru naznaczony nazwiskiem tegorocznego trybuta. Nawet przy tak przewidywalnym ogłoszeniu wyników Kapitol nie mógł odmówić sobie tej przesadnej teatralności.
Kobieta szybkim ruchem sięgnęła po papierek i równie powolnym krokiem podeszła z powrotem do mikrofonu.
Jej twarz rozjaśnia sztuczny, szeroki uśmiech.
– Ilara Rackham!
Ilara spodziewała się tego wyniku. Wiedziała, że to jedynie kwestia czasu, nim usłyszy swoje imię podczas tegorocznych dożynek. Jednak były to tylko przypuszczenia. Teraz, gdy jej imię naprawdę padło z ust kobiety, Rackham poczuła, jak świat wali się jej na głowę. Jak dźwigany dotychczas ciężar niemal ją dekapituje. Nie, jakby ktoś w końcu zacisnął pętlę na jej szyi i kopnął stolik, pozwalając jej bezwładnemu ciału dusić się i wić na szubienicy. Powolna, tragiczna śmierć.
Ilara odetchnęła głęboko. Chciała upaść na kolana, chciała załkać, ale w głębi duszy wiedziała, że nie mogła pozwolić sobie na tak gwałtowny przejaw słabości. Nie w momencie, kiedy oczy wszystkich wokół wpatrzone są prosto w nią.
– Chodź tutaj, kochanie! – Głos pstrokato ubranej kobiety rozniósł się echem po placu, zadając Ilarze kolejny cios.
Ilara powolnym krokiem ruszyła przed siebie. Oddychała głęboko, starając się opanować targające nią emocje. Lewa, prawa, lewa, prawa. Słowa rozbrzmiewały w jej głowie przy każdym kroku, jakby obawiała się, że bez nich po prostu straciłaby równowagę i upadła na ziemię. Ostatkami sił uniosła brodę ku górze. W oczach innych mieszkańców czwartego dystryktu nie miała honoru, który mogłaby spróbować podtrzymać. Nie miała powodów, żeby iść wyprostowana, spoglądając ku nim jak równy z równym. Jednak dla Ilary był to jeden z niewielu ostatnich sposobów, w jaki mogła podtrzymać swoje człowieczeństwo. Swoją godność, nim jej śmierć zostanie wyemitowana na żywo na ekranach w całym Panem.
Nie spojrzała w bok. Nie odszukała wzrokiem Ruimelle. Kapitol nie zasługiwał na poznanie ich historii. Nie zasługiwał na jakikolwiek przejaw miłości, który mógłby obrócić w pełne łez widowisko ku uciesze widzów z Kapitolu. Jeśli mogła mieć kontrolę choćby nad jedną rzeczą w swoim życiu, to chciała, żeby była to jej relacja z ukochaną. Nie szukała też rodziców, choć wiedziała, że najpewniej spuszczają wzrok, nie mogąc znieść widoku swej jedynej córki prowadzonej na rzeź jak bydło.
Ilara stanęła na scenie, pustym, tępym spojrzeniem wpatrując się gdzieś ponad głowami zebranego tłumu.
– Powitajmy oklaskami naszą pierwszą trybutkę!
I choć przynajmniej połowa zebranego tu tłumu życzyła jej śmierci, nikt nie zaklaskał. Reprezentantka Kapitolu nie zdawała się tym jednak szczególnie przejęta.
– Na szczęście to jeszcze nie koniec. Czas poznać naszego drugiego szczęściarza.
Ilara cudem powstrzymała się przed uderzeniem prezenterki, gdy ta użyła słowa szczęściarz do opisania dzieciaka prowadzonego na pewną śmierć.
Znów ten sam teatralny, powolny krok w stronę drugiego słoja, zwieńczony pełnym ekscytacji sięgnięciem po pojedynczą karteczkę i równie mozolnym powrotem do mikrofonu.
– Bernard de la Vega!
Ilara nie zdołała powstrzymać pełnego zaskoczenia westchnienia. Nie znała Bernarda dobrze, ba, chyba nigdy nie zamieniła z nim choćby słowa z wyjątkiem tego jednego wieczoru, gdy oboje przypadkiem upili się w tym samym miejscu. Nigdy nie pomyślałaby jednak, że to właśnie on pojechałby z nią na igrzyska. Ilara myślała, że Bernard był po prostu normalny, a przynajmniej na tyle, żeby nie narobić sobie wystarczająco wrogów, którzy mogliby zapewnić mu bilet w jedną stronę na igrzyska.
Rozejrzała się po tłumie, jednak nie natrafiła wzrokiem na nikogo, kto mógłby być winny takiego przebiegu spraw.
Bernard pojawił się na scenie nagle, w towarzystwie kilku Strażników Pokoju, którzy sprawnie ustawili się tuż obok niego i Ilary, gotowi żeby zdusić ich ostatnią szansę na ucieczkę. Dziewczyna spojrzała ku drugiemu trybutowi, posyłając mu jedynie pełne zrozumienia i goryczy spojrzenie. Nie było bowiem słów, które mogłyby pocieszyć któregokolwiek z nich. Oboje podświadomie wiedzieli, że prędzej czy później będą zmuszeni rzucić się sobie do gardeł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz