TW: krew, śmierć, walki, czyli ciąg dalszy niesamowitych przygód Cheoryeona w świecie postapo
W mieście panował względny spokój. Zarażonych nie było bardzo dużo – pojedynczo łazili po ulicach lub bezczynnie stali w kilkuosobowych grupkach, cicho mrucząc pod nosem. Nikogo nie atakowali, za nikim się nie uganiali, jak gdyby uznali, że już ich nie interesują ocalali. Położenie słońca wskazywało wieczór, stąd też ta zmniejszająca się aktywność. Jeszcze trochę i nastanie ciemność, a razem z nią całkowita cisza.
Gdzie ty, tam ja.
Cheoryeon runął z impetem w dach jednego z budynków, przeturlał się kawałek, dopóki nie uderzył w niewysoki murek. Spróbował się podnieść, lecz za pierwszym razem nogi niespodziewanie odmówiły mu posłuszeństwa. Podparł się rękami, wykonał kilka głębszych wdechów. Skrzywił się na nowy ból, jakiego doznał w skrzydłach. Na szczęście szybko zaczął on znikać, co sugerowało poprawną regenerację upierzonych kończyn. Przynajmniej nie mógł bardziej ucierpieć.
Wyprostował ręce w łokciach, znów spróbował wstać. W głowie na sekundę mu się zakręciło, z okolic prawego policzka kapnęła na podłoże krew. Udało mu się jednak stanąć na obu nogach. Poruszył już zdrowymi skrzydłami, przyłożył dłoń do prawego oczodołu. Przygryzł dolną wargę, na moment wstrzymał oddech. Zabrał palce, przyjrzał im się lewym okiem. Materiał zdążył już przesiąknąć. Odwinął głowę, rzucił szmatę gdzieś na bok, a następnie oderwał rękaw bluzy. Czystym skrawkiem z powrotem zakrył oko.
A raczej to, co z niego pozostało.
Zawiązując z tyłu supła, nieco chwiejnym krokiem ruszył przed siebie.
— Suyeona, bardzo przepraszam — zaczął cicho. — Nie wiem jak, ale straciłem równowagę.
Ukląkł przy siostrze. Czarodziejka leżała metr od miejsca, w którym Złotoskrzydły się rozbił. Nie podnosiła się. Czekała, aż brat jej pomoże.
Cheoryeon obrócił ją z boku na plecy, ułożył w prostej pozycji, pilnując, żeby nic się nie wyginało w nienaturalny sposób. Wyprostował się, aczkolwiek ledwie po sekundzie mimowolnie się zgarbił.
Suyeon wciąż leżała nieruchomo. Usta delikatnie rozchylone, oczy zamknięte. Jasnowidz pragnął, żeby tylko spała lub udawała. Żeby niespodziewanie podniosła powieki i zaczęła go ganić za nieostrożne latanie. Powiedziałaby, że no tak, teraz Cheory ma zepsutą perspektywę, to nic dziwnego, że nie wyrabia na zakrętach.
— Wiesz, że nie kopie się leżącego? — szepnął drżącym głosem.
Oparł ręce na kolanach, spuścił głowę. Wykonał głęboki wdech. Potem ponownie spojrzał na siostrę. Wyciągnął dłoń w kierunku jej twarzy, gdy nagle dostrzegł na swoich palcach krew. Szybko ją cofnął, niezręcznie zaczął wycierać o koszulkę. Chwilę później schował opuszki pod końcem ostałego rękawa bluzy; czystym skrawkiem materiału zaczął wycierać z brudu skórę na policzkach dziewczyny.
— Ach, zadrapanie — jęknął słabo, widząc czerwone otarcie, do którego linii podeszła krew, lecz zbytnio nie chciała się sączyć. — Później ci to zakleję, obiecuję.
Obrócił się, z pewnym trudem wziął Suyeon na plecy. Nie było to bardzo łatwe ze skrzydłami, ale na szczęście nie utrudniało lotu. W dodatku zmniejszało szanse, że przypadkiem ją upuści. Schylił się nieco, złapał mocno jej nogi.
Spojrzał przed siebie, zmrużył lekko oko od promieni słonecznych.
Da radę. Uda mu się. Dotrze do Raouna, a ten im pomoże. Wiedział, dokąd ma lecieć. Musiał tylko się tam dostać.
— Nie martw się, Suyeon — powiedział. — Dopilnuję, żebyśmy znowu byli razem, jak na bliźniaków przystało.
Wykonał potężny zamach skrzydłami, wzbił się do lotu.
Dwa dni wcześniej
Cheoryeon wyszedł z łazienki, wycierając głowę ręcznikiem. Zamknął za sobą drzwi i zgasił światło, a następnie spokojnym krokiem ruszył korytarzem.
O tak, tego mu brakowało w ciągu ostatnich dni – porządnego prysznica. Choć z boskim ciałem nie musiał się martwić potem ani łojem, apokaliptyczna rzeczywistość z pewnością nie należała do tych najczystszych. Wręcz przeciwnie; jasnowidz nie pamiętał, kiedy ostatnio tak się brudził. Tu tryskała krew zarażonych, tam fruwał kurz, pyły i inne syfy. Nawet istota pokroju boskiego nie mogła w pełni utrzymać idealnej czystości. To tylko w niektórych filmach bohaterowie zabijali hordy zarażonych, tarzali się w kurzu, a na koniec dnia mieli nieskazitelne twarze.
Zarzucił ręcznik na kark, po czym wszedł do pokoju, w którym czekała na niego reszta. To znaczy, Raouna gdzieś wywiało, ale Suyeon właśnie ogarniała trochę pomieszczenie po tym całym zdarzeniu, podczas gdy Souel siedział na łóżku, zbierając energię.
— Jak się czujesz? — spytał jasnowidz genashiego, podchodząc bliżej.
— Pytałeś mnie o to kwadrans temu — odparł tamten, unosząc jedną brew.
— No wiem, ale przez ten kwadrans mogło coś się zmienić — Wzruszył ramionami.
Souel chwilę mu się przyglądał w milczeniu. Ostatecznie pokiwał głową.
— Całkiem dobrze. Już mnie nawet nie boli.
Słysząc te słowa, Cheoryeon przytaknął, następnie odetchnął z ulgą.
Strasznie się bał o Souela. Gdy ujrzał wizję, według której mieli znaleźć nieruchomego, zakrwawionego genashiego na podłodze, nie mógł przez parę sekund złapać oddechu. Od początku Hian wydawał mu się podejrzany, ale żeby był popaprany do tego stopnia? Próbować zabić własną rodzinę? Czy takie trudne sytuacje nie powinny jednoczyć ludzi?
Nie. Apokalipsa tak nie działała. Tutaj większość dbała o siebie, a tylko nieliczni mogli polegać na kilku zaufanych osobach.
Jak dobrze, że ich czwórka stanowiła zgraną drużynę.
Rozczesał grzebieniem włosy, następnie usiadł na łóżku obok Souela. Wymusił na przyjacielu, żeby mógł zerknąć na opatrunek, na szczęście nie dostrzegł śladów krwi. Zdejmować go jednak jeszcze nie zamierzał.
— Ach, jak dobrze, że nic ci nie jest! — jęknął, opadł plecami na pościel, głowę opierając o nogi genashiego. — Wiesz, jak strasznie wyglądała moja wizja? Masakra!
— Oczywiście, że nic mu już nie jest — usłyszeli wtem.
Cała trójka spojrzała w stronę drzwi. Do pokoju właśnie wszedł Raoun.
— W końcu udzieliłem profesjonalnej pomocy medycznej — kontynuował bóg, stając dumnie.
— Profesjonalnej? — Wciąż leżący Cheoryeon posłał mu krytyczne spojrzenie. — Rozciąłeś sobie rękę i przyłożyłeś ją do krwawiącej rany!
— Przerabialiśmy już ten temat!
Gdy Raoun udzielał pierwszej pomocy, krótko wytłumaczył, co właśnie robił. Krew białookich miała naprawdę dobre właściwości lecznice – nie tylko była jedną z przyczyn bardzo szybkiej regeneracji boskiego ciała, ale też mogła wyleczyć obrażenia u śmiertelników. Ponoć to była cecha, o której normalnie tylko sami białoocy wiedzieli. Zwykle nie dzielili się tą wiedzą z innymi, ponieważ mogło to spowodować różne niewygodne sytuacje. I nie chodziło tu najczęściej o ryzyko ucierpienia z rąk osób, które miałyby chrapkę na boską krew; z taką potęgą stałoby się to co najwyżej irytujące. Ale nadal, po co się męczyć z jakimiś głupimi śmiertelnikami, skoro wystarczyło po prostu nie ujawniać wszystkich kart?
Raoun jednak wiedział, że jego drużyna nie wyjawi nikomu tego sekretu. A że sytuacja wymagała szybkiego podjęcia decyzji, po prostu zrobił, co należało.
Tylko czemu, do cholery, nie powiedział tego wcześniej Cheoryeonowi? Chociażby wtedy, kiedy razem z Yonkim tłumaczyli mu całe działanie białookich. Podali tyle cech, ale o tej jednej oczywiście zapomnieli. Gdyby Złotoskrzydły o niej wiedział...! W sumie co by zrobił z tą wiedzą? Dotychczas nie zdarzyła się żadna sytuacja, w której przydałaby się boska lecznicza krew. A teraz to i tak nie mógł jej użyć, bo poza leczeniem to jeszcze zarażała wirusem.
No, dobra, upiekło się temu spirytusowemu draniowi.
— Ważne, że wszystko skończyło się dobrze, mam rację? — wtrąciła Suyeon, podpierając się rękami na biodrach.
Prawda. Najważniejsze, że ostatecznie nikomu nic poważnego się nie stało.
Raoun podszedł do łóżka, pogonił z niego Cheoryeona, by móc swobodnie zbadać stan zdrowia Souela. Przykucnął, kazał genashiemu podnieść koszulę, sam zaś zdjął opatrunek, żeby przyjrzeć się ranie, a raczej podłużnym śladzie po niej. Sięgnął do leżącej na szafce nocnej apteczki, wybrał wacik i małe nożyczki. Wykonał niewielkie ukłucie na swoim palcu, następnie przejechał nim po bliźnie. Przyłożył wacik, chwilę potrzymał, a potem zaczął wycierać krew, tym samym odsłaniając czystą, pozbawioną jakiejkolwiek skazy skórę.
— Wow, zupełnie jakby nigdy nie został dźgnięty nożem! — zawołał z podziwu Cheoryeon, nachylając się nad brzuchem genashiego. — Białooka krew to naprawdę sztos.
— Na szczęście to był tylko nóż — rzekł Raoun, wycierając wacikiem swój, również już zagojony, palec. — Są rzadkie przypadki, z którymi nawet nasza krew nie jest w stanie sobie w pełni poradzić.
— To wolałbym się z nimi nie spotkać. — Skrzywił się nieznacznie.
Souel jeszcze raz podziękował Bogu Spirytyzmu za pomoc, na co ten jedynie machnął niezgrabnie ręką, mówiąc, że to drobiazg. On to miał ego w kosmosie.
— W ogóle co z Hianem? — zapytała siostra.
Wzrok wszystkich momentalnie spoczął na Bogu Spirytyzmu.
— Trafił bezpiecznie do Zaświatów — odpowiedział spokojnie Raoun. — Tam się nim zajmą. I nie martw się — spojrzał na Souela — szybko się nie zreinkarnuje. Nie tylko nabałaganił w życiu, ale ogólnie w Zaświatach panuje chaos. Dawno nie widziałem tyle dusz w jednym miejscu — dodał bardziej do siebie niż reszty. — O, właśnie.
Sięgnął ręką do kieszeni spodni, po chwili wyciągnął złoty naszyjnik z medalionem. Wręczył go genashiemu, tamten momentalnie otworzył szerzej oczy. Wygładził palcem mały, porysowany już medalion, na sekundę wstrzymał oddech.
— Naszyjnik mamy — rzekł cicho.
— W nim jest zaklęta jej dusza — zaczął tłumaczyć Raoun. — Jak dojdziemy do Ma'ehr Saephii, to Pramatka przywróci ją do życia. A na razie nie zgub.
Wszyscy popatrzyli na Boga Spirytyzmu, nikt jednak nic nie powiedział.
Racja, wcześniej nie wiedzieli, co zrobić z matką Souela. Zostawienie jej wydawało się najrozsądniejsze, skoro była zarażona i niestety straciła swoją świadomość. Tylko to bardzo... bolało. Cheoryeon rozumiał swojego przyjaciela, ponieważ gdyby coś takiego przytrafiło się Suyeon, nie byłby w stanie jej porzucić. Choćby wydarzyło się najgorsze, nie zostawiłby jej.
Jak dobrze więc, że ostatecznie Raoun coś wykombinował. Mogli zabrać duszę do Ma'ehr Saephii, a Pramatka da jej nowe ciało.
Souel otworzył medalion, ujrzał swoje zdjęcie, jak jeszcze był mały. Siedział wyprostowany, ze starannie ułożonymi włosami. Akurat nosił na głowie kapelusz, żeby uchronić się od słońca (przynajmniej na to wskazywało oświetlenie i widoczne w tle liście). Uśmiechał się lekko, pogodnie, niebieskie oczy miał nieco przymrużone. Mimo rzucanego przez kapelusz cienia dało się dostrzec białe pierścienie wokół źrenic.
— Dziękuję, Władco Dusz — powiedział wolno. — Nawet nie wiem, jak mam się odwdzięczyć.
— Przecież nie musisz. — Raoun się podniósł, mimowolnie otrzepał kolana. — Po prostu postarajmy się wszyscy razem dostać do Bramy Światów.
Reszta drużyny w zgodzie pokiwała głowami.
W domu rodzinnym Souela siedzieli praktycznie do wieczora. Po przeżyciach potrzebowali czasu na zasłużony odpoczynek, a też chcieli, by genashi czuł się w pełni dobrze, zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Raoun ugotował makaron z pesto i oliwkami, każdy się najadł. Resztę czasu zabili, grając w karty. I też prawie siebie nawzajem zabili, ale to już kwestia drugorzędna. A, jeszcze Cheoryeon podładował swoją komórkę. Na początku został o to skrytykowany, ale uznał, że dzięki temu będą mogli słuchać radia. Kto wie, może pojawią się jakieś przydatne wiadomości?
Słońce prawie się schowało za horyzontem, kiedy wreszcie zaczęli się zbierać. Sprawdzili, czy wszystko wzięli, już mieli wychodzić, ale wtedy Souel zaproponował, żeby zostawić trochę jedzenia. Zapytany o powód odpowiedział, że, co prawda, ślad po ojcu zaginął, ale gdyby jednak wrócił, to żeby przynajmniej coś miał na parę dni. Raoun nie wyglądał na zadowolonego – niestety (lub stety) został przegłosowany, więc ostatecznie schowali do szafek trochę konserw i suchego jedzenia. Genashi dodatkowo zostawił krótką notkę.
Wyszli przez furtkę na ulicę, Souel po raz ostatni spojrzał na swój dom.
Przemieszczali się sprawnie, ale ostrożnie, bez zbędnego pośpiechu. Starali się nie robić hałasu walkami, więc większość zainfekowanych omijali. Dopiero gdy któryś torował im drogę, Raoun szybko zabijał, żeby wróg nie wydał żadnego dźwięku.
W ten sposób opuścili osiedle domków jednorodzinnych i z powrotem zagłębili się w śródmieście.
Zastosowali taki sposób wędrówki, że robili przerwy w środku dnia i w środku nocy. Po zmroku aktywność zarażonych znacznie spadała, lecz ponieważ najbliższa linia metra była zbyt niebezpieczna, musieli iść przez miasto. Świecąc zbyt długo latarkami, mogli przyciągnąć zainfekowanych czy nawet jakąś okoliczną bandycką szajkę, a że nie chcieli się użerać ani z jednymi, ani z drugimi, zarządzili nocny postój w jakimś lokalu. Przynajmniej Suyeon i Souel trochę się przespali.
Kolejną przerwę zrobili po południu. Spędzając czas w mieszkaniu, mogli znowu zjeść ciepły posiłek, ugotowany nad prowizorycznym ogniskiem w garnku. Tym razem zużyli słoik z sosem spaghetti oraz długi makaron. Trochę szkoda, że nie mieli sera, ale nie mogli tak narzekać.
Gdy odpoczęli, a także ponownie zrobił się wieczór, kontynuowali trasę. Wyglądała ona tak samo, jak wcześniej: wędrówka przez kilka godzin, potem postój, a po nim wędrówka nad ranem. Słońce zaczęło powoli wschodzić ponad budynki, kiedy dotarli na dość czysto wyglądającą uliczkę.
— Dwa sklepy po przeciwnych stronach — zauważył Raoun.
Spojrzał na Souela, tamten od razu zrozumiał. Uniósł do połowy rękę, wykonał powolny gest. Wiatr zebrał się z okolic, przez chwilę genashi badał jego energię.
— Brak zagęszczenia zarażonych — oznajmił. — Myślę, że co najwyżej trafimy na pojedyncze sztuki.
— Dobra, to rozdzielmy się i poszukajmy jedzenia lub czegoś przydatnego.
Podzielili się tradycyjnie na bliźniaki oraz Raouna i Souela, po czym każda dwójka poszła do innego sklepu.
Suyeon jakiś czas bawiła się zamkiem, aż wreszcie odpuścił. Złapała za klamkę, otworzyła drzwi. Rodzeństwo weszło do środka, od razu zakradło się między regały. Przeszukali wszystkie półki, sprawdzili zaplecze. Niestety nie znaleźli nic. Ktoś już musiał tu wcześniej wejść. Tylko czemu zamknął za sobą drzwi na klucz? Trochę to nie pasowało. Jasnowidz zrozumiałby, gdyby coś tu znaleźli. Oznaczałoby to, że albo do tego miejsca nikt się jeszcze nie dobrał, albo dobrał, tylko postanowił zostawić sobie część na potem czy coś z tych rzeczy. A tak? Zamknięty, pusty sklep? Do tego niewyglądający na zlikwidowany?
— Nawet pieniądze są jeszcze w kasie — powiedziała Suyeon zza lady.
Cheoryeon zwilżył językiem usta, poprawił w dłoniach swój kij bejsbolowy. Broń była już mocno zużyta, w kilku miejscach popękana. Rura Suyeon też już zaczynała domagać się wymiany. Czyli będą musieli w najbliższym czasie znaleźć coś nowego.
Wracając jednak do obecnej sprawy.
Zamierzał coś powiedzieć, ale wtem usłyszał jakieś niegłośne sapanie. Spojrzał za siebie, zerknął w stronę okien. Niczego nie dostrzegał. Poinformował siostrę, że idzie sprawdzić, a następnie opuścił lokal. Rozejrzał się – dość szybko ujrzał zarażonego. Powoli podszedł do niego, zmierzył uważnie wzrokiem.
Nieznajomy mężczyzna spojrzał na chłopaka, nie zareagował w żaden konkretny sposób. Ruszył w niespiesznie w swoją stronę, kompletnie go ignorując.
Ta, typowy zainfekowany.
— Puściłbym cię, ale niestety kierujesz się w stronę moich przyjaciół — rzucił Cheory — więc z góry przepraszam.
Wykonał porządny zamach, celnym uderzeniem kija powalił mężczyznę. Nim tamten wydał z siebie coś więcej niż stłumione jęknięcie, został dobity.
Cheoryeon strzepnął z kija krew, odetchnął. Naprawdę cieszył się, że zarażeni go nie atakowali i mógł tak normalnie się ich pozbyć. To znaczy, to nadal trochę źle, że zabijał, ale nie miał wyboru. Musiał bronić resztę drużyny.
Usłyszał kroki, spojrzał na wychodzącą ze sklepu Suyeon.
— I jak? — spytał, podchodząc do niej.
— Nic. — Pokręciła głową. — Zabrano wszystko poza pieniędzmi. Co mnie nie dziwi, bo to apokalipsa i nikomu się one nie przydadzą.
— Tylko ten brak rzeczy przy zamkniętych drzwiach jest zastanawiający.
Spuścił nieco głowę, zaczął gładzić palcami podbródek. Nie dawało mu to wszystko spokoju.
— Na razie chodźmy do reszty — postanowiła siostra. — Może chociaż oni coś znaleźli.
— Dobra.
Udali się na drugą stronę ulicy. Cheoryeon jeszcze się rozejrzał, sprawdził dokładnie wzrokiem otoczenie. Zmrużył delikatnie oczy, szybko potem dogonił czarodziejkę.
— U nas też nic — oznajmił Souel, gdy opuszczał z Raounem drugi sklep.
— Co dziwniejsze, drzwi były całkiem zamknięte — dodał Bóg Spirytyzmu. — Przeniknąłem i otworzyłem od środka w nadziei, że dzięki temu coś znajdziemy.
— Ale nic nie było poza pieniędzmi? — zapytała Suyeon.
— Dokładnie. — Przytaknął, krzyżując ręce na piersi.
Okej, to serio było dziwne. Co innego, jakby to się przytrafiło tylko w jednym sklepie, ale od razu w dwóch? Nawet te tylne drzwi były zakluczone. Coś tu ewidentnie było na rzeczy. Serio, bo czemu ktokolwiek miałby coś takiego zrobić? Co mu to dało? Chciał po prostu być złośliwy i zrobić psikusa na następnych ocalałych, którzy przewiną się przez tę ulicę? A może coś knuł?
— Em, przepraszam?
Wszyscy zerwali się jak poparzeni, odwrócili się w kierunku, z którego dobiegł głos. Bliźniaki uniosły swoje bronie, Souel przygotował dłonie do wykonania gestów, Raoun zaś wyciągnął rękę, w której zamajaczyła blada smuga. Zastygli w bezruchu, wbili swoje spojrzenia w stojące kilkanaście metrów dalej osoby.
Dwójka mężczyzn czym prędzej uniosła ręce w geście poddania.
— Jesteśmy ocalałymi! — zawołał pierwszy.
— Ocalałymi czy bandziorami? — rzucił chłodno Raoun, jednak nie przywołał Dusznika.
— Ocalałymi — powiedział drugi z nieznajomych. — Jesteśmy właśnie na patrolu.
— Dokładnie — potwierdził kolega. — Jesteśmy z bezpiecznej strefy.
W tym momencie cała drużyna otworzyła nieco szerzej oczy.
Bezpieczna strefa?
W świetle apokalipsy ocalali radzili sobie na różne sposoby. Dość sporo osób wyznawało zasadę solisty, dbając tak naprawdę tylko o siebie. Część zbijała się w małe, zaufane grupki, w ten sposób próbując pomóc sobie nawzajem i zwiększyć szanse na przetrwanie. Jeszcze mniejszy odłamek zakładał bezpieczne strefy, liczące niekiedy kilkadziesiąt członków, którzy starali się żyć w tak powstałym społeczeństwie, przyjmując zarówno stare, jak i powstałe specjalnie na te warunki role.
— Jeśli chcecie, możecie pójść z nami — zaproponował pierwszy mężczyzna. — Mamy sporo miejsca i jedzenia, więc będziecie mogli napełnić brzuchy, a także odpocząć. Domyślam się, że podróżujecie głównie po zmroku.
Drużyna Raouna od kilku dni już przemierzała Stellaire, a jeszcze ani razu nie natknęła się na żadną bezpieczną strefę. Nikt z nich nie mógł więc ukryć, że był zaciekawiony tą całą galerią handlową, w której to część ocalałych się osiedliła. Również sprawdziliby, czy nie mieli tam jakiegoś porządniejszego jedzenia. Ponieważ część zapasów zostawili w domu Souela, żywność zaczęła im się kończyć szybciej, niż zakładali.
Ostatecznie przystali na propozycję.
— Zobaczycie, jak na apokalipsę radzimy sobie całkiem dobrze — powiedział mężczyzna. — Właśnie, jestem Ian, a to jest Erick.
Przedstawił kolegę, następnie wyciągnął schowaną pod roboczą rękawiczką dłoń.
Każdy z drużyny przywitał się z dwójką, podając swoje imię i rękę. No, może poza Raounem, który to nie chciał ściskać dłoni z jakimiś tam śmiertelnikami. Na szczęście nie zraziło to nowo poznanych.
Całą grupą ruszyli na czele z Ianem.
— Miło ujrzeć nowe twarze — rzucił, posyłając im ciepły uśmiech. — Wiedzieć, że ktoś jeszcze przetrwał poza tymi w naszej strefie. Spotkaliście kogoś jeszcze po drodze?
Souel otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz został wyprzedzony przez Raouna.
— Niestety wcześniej nie mieliśmy tyle szczęścia — rzekł trochę obojętnym tonem. — Z początku ukrywaliśmy się, a dopiero gdy zapasy zaczęły się kończyć, byliśmy zmuszeni wyjść.
— Rozumiem. — Ian przytaknął. — Ja z Erickiem mieliśmy podobną sytuację. Wyruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia, aż trafiliśmy na ocalałych, którzy zaprowadzili nas właśnie do bezpiecznej strefy. To było jakoś pięć dni temu?
— Sześć — poprawił go Erick.
— Racja, sześć. Jak ten czas szybko mija.
No tak. Minął już ponad tydzień od wybuchu pandemii. Z jednej strony był to raptem tydzień, z drugiej już tyle się wydarzyło, że Cheoryeon prawie czuł się, jakby walczyli z zarażonymi od przeszło kilku miesięcy. Zdążył zabić dziesiątki osób, zostać nosicielem wirusa, prawie pożegnać Souela, prawie sam się pożegnać z resztą drużyny. Teraz natrafili na ocalałych, którzy właśnie prowadzili ich do bezpiecznej strefy.
Co jeszcze mieli spotkać na swojej drodze?
Szli w miarę spokojnie, nie musieli być bardzo ostrożni, ponieważ w pobliżu nie było wielu zarażonych. Pojedyncze osobniki gdzieś jęczały w tle, ale nigdy ich nie zauważyli. Ian wytłumaczył, że pozbyli się większości, a te, które się ostały, po prostu utknęły gdzieś i nie było sensu się do nich dobierać. Miało sens.
Wreszcie dotarli pod galerię handlową. Zmierzyli cały budynek wzrokiem z góry na dół. Wyglądała na względnie nienaruszoną; nawet nie miała wybitych szyb. Jedynym znakiem apokaliptycznej interwencji była mocarna barykada z gruzu, metalowych części samochodu i innych podobnych obiektów, które całkowicie blokowały główne wejście. Nawet nie dało się dostrzec samych drzwi.
— Ale forteca — skomentował Cheoryeon, niemal zagwizdał.
Chyba w żadnym filmie nie widział czegoś takiego. Zwykle to były meble czy coś w ten deseń, ale tutaj osiągnięto zupełnie inny poziom.
— Nawet Władca Dusz potrzebowałby trochę czasu, by zrobić przejście — rzucił bez namysłu Souel.
Zamilkł, zacisnął usta w wąską kreskę. Z kolei reszta drużyny w niemej zgodzie kompletnie zignorowała jego słowa, żeby nowo poznani ocalali przypadkiem się nie domyślili, o kim była mowa.
Chwila ciszy.
— Czy to jest ten moment — zaczął Raoun, odwracając się do dwójki nowych znajomych — w którym nas zabijacie i zabieracie wszystkie nasze rzeczy?
— Co? — Ian uniósł obie brwi. — Nie, skądże! — Pomachał dłońmi w geście zaprzeczającym. — To tylko po to, żeby zarażeni nie przedostali się do środka.
— Tyle osób w środku, to musimy być dobrze zabezpieczeni — dorzucił Erick, krzyżując ręce na piersi.
Raoun chwilę im się przyglądał.
— Domyślamy się — odparł po krótkim namyśle. — A którędy wchodzicie?
— Poczekajcie sekundę.
Okej, sekunda bardzo szybko minęła, ale dali mu szansę.
Ian sięgnął do kieszeni kamizelki, wyciągnął z niej krótkofalówkę. Nacisnął guzik z boku urządzenia, poinformował o przybyciu (zaznaczając, że z nowymi towarzyszami), wypowiedź zakończył taktycznym: „odbiór”. Kilka sekund grupa stała w ciszy, aż otrzymali odpowiedź:
— Już idę, bez odbioru.
Nim się obejrzeli, między nimi niespodziewanie pojawił się jakiś koleś. Cheoryeon przyjrzał mu się z góry na dół.
Teleporter, powinien to przewidzieć.
To było oczywiste, że nikt zwyczajny nie zdoła przedrzeć się przez tę barykadę, a już na pewno bez rozwalania jej. To musiał być ktoś pokroju Raouna z możliwością stawania się niematerialnym lub, prędzej, ze zdolnością teleportacji. Wow, czyli w ten sposób rzeczywiście stworzyli bezpieczną strefę. Zarażeni nie byli najmądrzejsi, nie widzieli barykady jako czegoś, co trzeba zniszczyć, więc się nią nawet nie interesowali – a nawet gdyby, to nie mogliby jej pokonać. Ocalali natomiast mogli swobodnie wchodzić i wychodzić, ponieważ mieli na straży teleportera. Genialne.
— To nasz strażnik, Vance — Ian przedstawił mężczyznę drużynie. — Jak zauważyliście, umie się teleportować, więc to dzięki niemu kursujemy między strefą a miastem.
— Vance jestem — powiedział tamten.
Nastąpiła kolejna wymiana imion i uścisków, nie licząc znowu Raouna.
Teleporter miał pewne ograniczenia co do zdolności, więc nie mógł za jednym zamachem wszystkich przenieść (chociaż tłumaczył to komplikacją terenu po drugiej stronie). Na szczęście dość szybko wszyscy znaleźli się w środku.
Ian wyciągnął mały notesik i długopis, szybko coś zapisał.
— Erick będzie musiał zdać raport, ale ja z chęcią Was oprowadzę — rzekł spokojnie.
Wyrwał karteczkę, podał ją Vance'owi. Tamten przeczytał, minimalnie uniósł brwi. Wymienił się spojrzeniem z kolegą, Ian kiwnął głową w tylko im znanym kierunku.
— Czy macie tutaj lidera, kogoś dowodzącego? — zapytała wtem Suyeon, zainteresowana wcześniejszymi słowami.
— Nie — odparł od razu Ian. — Po prostu mamy grupę tych, co chodzą na patrole oraz ekspedycje i się tak wymieniamy informacjami. Nazywamy to raportami, bo fajnie brzmi.
— Rozumiem.
Czyli byli podzieleni na wychodzących i niewychodzących. Miało sens, ponieważ zapewne nie wszyscy ocalali, którzy tu przebywali, mogli czy chcieli opuszczać bezpieczną strefę, a ktoś jednak był do tego potrzebny. Jedna z podstawowych cech takich miejsc.
Zgodnie ze słowami Iana drużyna została ładnie oprowadzona. W środku galeria handlowa prezentowała jak każda inna – były sklepy, kafejki, jakieś budki. Jedyna różnica taka, że nie wszystko było pootwierane, a poza tym budynek wyglądał, jak gdyby wybuch pandemii go nie tknął. Nawet prąd mieli. Souel zapytał o to, a Ian odpowiedział, że udało im się uruchomić awaryjny generator w piwnicy. Jedynie musieli co pewien czas go wyłączać, by nieco zaoszczędzić.
— Galeria była akurat w końcowej fazie remontowej, więc poza marketem na parterze wszystko było zamknięte — tłumaczył Ian. — Dzięki temu nie było tu wielu zarażonych.
Idąca za nim czwórka jak jeden mąż przytaknęła.
— Tak w sumie to po co wam te patrole? — odezwał się Raoun. — Siedzicie tu sobie bezpiecznie zabarykadowani, macie prąd i dużo zapasów, to po co wyłazić na zewnątrz?
Młodzież popatrzyła wpierw na niego, potem wyczekująco na drugiego mężczyznę.
— Wirus w różny sposób wpływa na poszczególne osoby — odpowiedział tamten. — Mogą pojawić się zarażeni, którzy będą na tyle silni, że zdołają zniszczyć barykadę. Musimy zatem sprawdzać, czy coś takiego nie zbliża się do nas przypadkiem. Poza tym szukamy ocalałych. W końcu trzeba sobie pomagać w trudnej sytuacji, a, jak to mówią, w kupie siła — dodał.
Weszli po ruchomych schodach na pierwsze piętro, poinformowani, że zostały one wyłączone w celu oszczędzania prądu. Ich celem było dotarcie do miejsca specjalnie przerobionego na większą strefę odpoczynku dla przebywających tutaj ocalałych. Ian powiedział, że dostaną nawet swój własny kąt, co było dość miłe z jego strony. Cheoryeon zakładał, że nie będzie miejsc, skoro zgarniali ocalałych z zewnątrz, ale jak się okazało, mieszkało ich tu znacznie mniej. Najwidoczniej zły koniec spotkał więcej osób, niż się mogło wydawać.
Po drodze Ian witał się z mijanymi mieszkańcami galerii, pokrótce przedstawiając idącą za nim czwórkę jako nowych towarzyszy. W pewnym momencie zatrzymali się przy jednej z kobiet. Była ona wysoka, mierzyła niemal tyle, co Raoun, a może i ciut więcej. Karnację miała ciemną, czarne dredy spięte były w kok. Ciemne źrenice otaczały jarzące się na pomarańczowo tęczówki, rozlewające się na całe gałki. Jej oczy przypominały trochę te Dantego, ale wydawały się bardziej wściekłe; może przez ten kolor.
— To jest Bestia — przedstawił ją Ian.
— Bestia? — Cheoryeon uniósł brew. — No, ja znam tylko jedną bestię i jest nią...
— Miło poznać. — Raoun uśmiechnął się niewinnie, w tym samym czasie trzepnął jasnowidza w tył głowy. — Jestem Raoun, ten bachor to Cheoryeon, a reszta to Souel i Suyeon.
— Nowe buźki, jak miło. — Bestia uśmiechnęła się szeroko, spomiędzy ust wyjrzały trójkątne, pożółkłe zęby.
Wyciągnęła dłoń – dopiero wtedy różnooki spostrzegł czarne jak smoła palce z wydłużonymi, ostrymi pazurami. Ksywka w sumie pasowała. Spojrzał na twarz kobiety. Białe źrenice delikatnie błysnęły.
Każdy uścisnął jej rękę, Cheoryeon bardzo krótko ze względu na dziwny dźwięk w umyśle. O dziwo nawet Raoun to zrobił. Wszyscy byli przekonani, że i tym razem odrzuci gest, ale nie; normalnie, bez najmniejszego problemu, chwycił za rękę, a nawet poruszył nią parę razy w górę i w dół. Wywołało to u wszystkich zaskoczenie, włącznie z Ianem. Mężczyzna jednak nie skomentował tego w żaden sposób poza cichym:
— Każdy ma swoje preferencje.
Bóg Spirytyzmu posłał kobiecie firmowy uśmiech, w końcu puścił dłoń.
— Jak długo będziecie u nas gościć? — zapytała Bestia.
— Jeśli to nie będzie problem, to chcielibyśmy do wieczora — odpowiedziała uprzejmie Suyeon.
— Co tak krótko? Nie zdążę nawet sprawdzić waszych umiejętności.
Na te słowa czwórka wymieniła się spojrzeniami.
— Nie krępujcie się, możecie zostać, ile chcecie — powiedział Ian, uśmiechając się pogodnie.
Drużyna przez sekundę nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale ostatecznie rzucili, że to przemyślą. Choć doceniali gościnność, nie mogli się tutaj zasiedzieć. Jako najważniejszą misję mieli dotarcie do Bramy Światów, a nikt z nich nie chciał zwlekać. Souelowi, mimo że tego nie pokazywał, najbardziej zależało na czasie. Niczego bardziej nie pragnął jak dostania się do całkowicie bezpiecznego miejsca i ponownego zobaczenia swojej mamy. Z jednej strony nie ponaglał nikogo; z drugiej nie lubił zalegać.
— W ogóle Vance chce się z tobą widzieć — rzucił Ian do Bestii.
— No, dobra, to lecę. — Wzruszyła nonszalancko ramionami. — Mam nadzieję, że to kolejna zabawa z zarażonymi.
— To dokładnie to, co myślisz.
Usłyszawszy te słowa, usta kobiety wykrzywiły się w lekko niepokojącym uśmieszku.
— Nie mogę się doczekać. — Strzeliła paliczkami.
Odwróciła się na pięcie i poszła w stronę schodów.
Cheoryeon kilka sekund odprowadzał ją wzrokiem. Gdy wszyscy ruszyli dalej, zbliżył się do Raouna.
— Wiesz co, jednak odbieram ci tytuł bestii — szepnął.
— Weźmiesz, przestaniesz pieprzyć głupoty? — wycedził przez zęby drugi białooki.
W odpowiedzi pierwszy tylko uniósł ręce w geście obronnym, aczkolwiek pokazał mu język.
Rozłożyli się w małym lokalu, wcześniej funkcjonującym jako sklepik z papierosami, do którego przyniesiono parę koców i poduszek. Ian przeprosił, że nie mógł im zapewnić niczego lepszego, ale drużyna nie miała mu tego za złe. Byli już przyzwyczajeni do takich warunków. Oczywiście pominęli fakt, że połowa z nich nawet nie musiała spać.
Ian postanowił zostawić ich samych, żeby mogli na spokojnie sobie odpocząć. Poinformował jeszcze, że później mogą wpaść na drugie piętro z restauracjami, bo mają tam kucharzy. Bardzo spodobała im się ta wiadomość, zwłaszcza że w sumie między innymi tego chcieli w bezpiecznej strefie.
Mężczyzna wyszedł z lokalu, ruszył korytarzem, lecz wtem się wrócił.
— O, racja, jeśli któreś z was jest ranne, to może wam pomóc nasz doktor — oznajmił. — Przesiaduje w aptece na parterze we wschodniej części galerii.
— Macie tutaj lekarza? — Souel uniósł brew.
— Tak i nie. W zasadzie jego ekspertyzą jest bioinżynieria, przed pandemią pracował w laboratorium, ale przez dwa lata studiował medycynę, więc umie udzielić pomocy.
Na te słowa reszta przytaknęła. Na razie podziękowali, mówiąc, że są w miarę ogarnięci.
Wreszcie zostali sami. Każdy sobie znalazł jakiś kącik, w którym się rozsiedli. Nie było dużo miejsca, aczkolwiek nikt jakoś specjalnie nie narzekał na dyskomfort. Raoun usiadł jako ostatni po tym, jak sprawdził zawieszoną pod sufitem kamerę. Może i wydawało się to idiotyczne, ale mimo wszystko woleli mieć większą prywatność. Nie chcieli na wstępie mówić wszystkim tu obecnym, kim byli i dokąd zmierzali.
Nie robili nic konkretnego. Po prostu korzystali z możliwości odpoczynku. Jedynie podzielili się swoimi zdaniami na temat tego miejsca. W zasadzie cieszyli się, że udało im się trafić na bezpieczną strefę.
— Tylko nie okradaj ich, Raoun — wtrącił Cheoryeon.
— Ja? Okradać? — oburzył się Bóg Spirytyzmu. — Żebym ci zaraz nie obił tej pyskatej gęby!
Pogroził mu pięścią, na szczęście nie doszło do rękoczynu.
Po jakimś czasie wszyscy oddali się ciszy i organizacji własnych myśli. Złotoskrzydły oparł głowę o ścianę, przymknął oczy. Zastanawiał się, czy gdyby nie szli do Bramy Światów, to zostaliby tutaj. Galeria handlowa prezentowała się dość dobrze: ciepło, bezpiecznie, z łatwym dostępem do prądu, jedzenia i ciuchów. W takich warunkach nawet spanie na podłodze nie wydawało się takie złe. Przynajmniej tak zakładał, bo nie mógł już zasnąć. Ale tak, brzmiało to jak kusząca oferta.
Jeśli miał być szczery, to trochę chciał tu dłużej posiedzieć. Zrelaksować się, odpocząć mentalnie od tego wszystkiego. Może gdyby poprosił resztę, to zostaliby na dwa dni czy coś. Rozumiał ich nastawienie, sam też chciał możliwie jak najszybciej znaleźć się w Ma'ehr Saephii. Czasami jednak czuł, że potrzebuje psychicznego resetu. To nawet nie musiałby być tydzień. Dwa dni. Albo maksymalnie trzy. Tyle by wystarczyło.
Nie podzielił się jednak swoimi myślami. Nie teraz. Uznał, że wpierw odpoczną trochę, zjedzą coś. Najlepiej się myślało z pełnym żołądkiem.
Wykonał głęboki wdech, całkowicie się wyciszył.
— Niby takie chucherko, a jednak coś w sobie ma.
Otworzył oczy, zamrugał parę razy. Rozejrzał się pospiesznie po otoczeniu. Nie był już w galerii, tylko zupełnie innym, nieznanym miejscu. Wyglądało to na jakiś pusty lokal. Siedział na środku podłogi; po prawej miał wielkie okno z widokiem na dachy innych budynków, po lewej zamknięte szklane drzwi, zabarykadowane od zewnątrz. Podniósł wzrok, zamarł. Parę metrów przed nim stała Bestia, podpierając się rękami na biodrach. Pomarańczowe, złowrogie oczy spoglądały na niego z góry, podejrzany uśmieszek nie schodził z twarzy.
— Na pewno coś w sobie ma, skoro wirus go oszczędził — usłyszał drugi głos.
Niczym poparzony odwrócił głowę, prawie się zerwał. Ujrzał tamtego teleportera, Vance'a, również stojącego nad nim.
— Cokolwiek to jest — kontynuował mężczyzna — doktor z niego wyciągnie.
Co?
Zaczął ślepo błądzić wzrokiem, palce podpierającej ciało ręki drgnęły, krótko przejeżdżając opuszkami po pyle.
Doktor z niego wyciągnie? Co wyciągnie? Wirusa? Chwila, oni wiedzieli o tym, że został ugryziony? Skąd? Jak? Kiedy? Przecież dopiero co się poznali, nikt z drużyny nic im nie powiedział. Zostali jedynie oprowadzeni trochę. Raoun upewnił się, że kamera ich nie kręciła. Nawet nie mówili o sytuacji Cheoryeona. On nawet nie wyczuł od nikogo stąd wirusa, więc to też nie mogło być tak, że mieli zarażonego na pokładzie.
Nie, nie chcieli wyciągać wirusa.
Chcieli wiedzieć, dlaczego wirus nie przejął nad nim kontroli.
— Cheoryeon?
Zamrugał kilkukrotnie, wykonał głęboki wdech. Złoty pył rozbił wcześniejszy widok, ukazując rzeczywistość. Jasnowidz siedział w strefie restauracyjnej galerii, zajmując stolik razem z przyjaciółmi.
No tak, po odpoczynku poszli na górę coś zjeść. Chwilę rozmawiali na zwykłe tematy, gdy nagle Cheoryeon dostał wizję. Tak, to była wizja.
To się jeszcze nie wydarzyło.
— Wszystko w porządku?
Popatrzył na zajmującą krzesło obok Suyeon, wolno przytaknął. Po krótkim namyśle jednak pokręcił głową.
Przeleciał wzrokiem po innych osobach, a następnie kazał się reszcie nachylić. Zniżonym głosem opisał całą swoją wizję, nie pomijając żadnego szczegółu. Raoun, Souel i Suyeon słuchali uważnie, po ich minach bez problemu dało się określić, że poważnie traktowali sprawę.
Wszyscy się zgodzili z tym, że ich pobyt w galerii nie zapowiadał się miło.
— Najgorsze jest to, że nie wiemy, skąd oni będą wiedzieli — przyznał Souel.
— Za to najlepsze jest to, że wiemy, że się dowiedzą — powiedziała Suyeon.
— O ile już się nie dowiedzieli — usłyszeli.
Oboje spojrzeli na Raouna, z pewnym spokojem zajadającego się swoim kawałkiem kotleta. Bóg chwilę żuł mięso, a dopiero po przełknięciu postanowił kontynuować:
— Nie wiadomo, czy już tego nie odkryli.
— Ale skąd mieliby? — odparł genashi. — Dopiero co się tu zjawiliśmy, nawet nas dobrze nie poznali.
— Wiedzą czy się dowiedzą, nie możemy ryzykować — odezwał się Cheoryeon.
Trójka popatrzyła na niego, Raoun krótko przytaknął, wracając do jedzenia.
Im dłużej tu przebywali, tym więcej czasu dawali mieszkańcom galerii na wykonanie swoich ruchów. Jeśli nie wiedzieli, to nie można było tego zmieniać. Jeśli wiedzieli – nie można było pozwolić im na przygotowania. Tak czy owak, drużyna musiała możliwie jak najprędzej się stąd ulotnić, jednocześnie nie budząc żadnych podejrzeń.
Cheoryeon nie mógł trafić na stół. Sprowadzi to na niego niepotrzebne cierpienie, a jeżeli ten ich cały doktorek odkryje właściwości białookiej krwi, to sprawa tylko bardziej się pokomplikuje...
Nie, nawet nie chciał o tym myśleć.
— Ta Bestia, czy jak jej tam — zaczął cicho Raoun — od początku wydawała mi się podejrzana. Cokolwiek się stanie, trzymajcie się od niej z daleka, jasne?
Popatrzył po wszystkich; nie odpuścił, dopóki nie otrzymał od każdego znaku, że zrozumieli.
Dokończyli posiłek w ciszy, nie chcąc zbyt dużo rozmawiać o nowym problemie w miejscu pełnym ludzi. Pozanosili talerze do kuchni, podziękowali za jedzenie, po czym zeszli na pierwsze piętro. Sprawnym krokiem dotarli do przydzielonego im lokalu, zaczęli się pakować.
Raoun zamknął plecak, który dzielił z Souelem, już miał go podawać genashiemu, lecz zastygł w bezruchu. Stał tak, wzrok miał jakiś nieobecny, umysłem będąc ewidentnie na czymś skupionym. Wtem odwrócił się w stronę drzwi, spojrzał na stojącego przy wejściu Iana. Dokładnie, gdy ich spojrzenia się spotkały, tamten postanowił rzec:
— Przepraszam, po prostu przechodziłem obok i zauważyłem, że się pakujecie. Wychodzicie już? — brzmiał na nieco zawiedzionego. — Jeszcze trochę czasu zostało do zachodu.
— Wiemy, ale chcemy skorzystać z faktu, że oczyściliście okolicę — zarzuciła sprawną wymówką Suyeon. — Od początku nie mieliśmy w planie zostawać tu na dłużej.
— Czemu? — skrzywił się minimalnie. — Przecież znajdzie się dla was miejsce.
— Niestety zdajemy sobie sprawę, że zapasy są ograniczone. Widzieliśmy, że macie tutaj trochę osób, które bardziej potrzebują zgromadzonego jedzenia niż my. Wcześniej dawaliśmy sobie radę, więc teraz również tak będzie. Proszę się o nas nie martwić.
Kto jak kto, ale z ich czwórki Suyeon miała najlepszą gadkę. Potrafiła zachować spokój nawet w tego typu sytuacjach i mówić możliwie jak najdelikatniej, a jednocześnie jak najbardziej wiarygodnie. Cheoryeon nigdy nie wpadłby na taki dobór słów, Souel za bardzo by się stresował, a Raoun wcześniej czy później powiedziałby coś niemiłego. Jak dobrze, że Suyeon była z nimi.
Słowa musiały podziałać na Iana, ponieważ mężczyzna w końcu ustąpił. Oznajmił, że rozumie ich postawę, dlatego nie będzie powstrzymywał. Postanowił jednak odprowadzić drużynę do wyjścia. Chciał się z nimi porządnie pożegnać, tak powiedział.
— Wiedzcie, że zawsze będziecie tutaj mile widziani — powiedział, gdy już byli blisko zabarykadowanych drzwi. — Macie, weźcie to. Jeśli będziecie chcieli tu wejść, to po prostu przekażcie wiadomość.
Wyciągnął z kieszeni swoją krótkofalówkę, wręczył ją Souelowi. Genashi trochę niepewnie przyjął prezent. Przyjrzał się trzymanemu w rękach urządzeniu, potem posłał reszcie drużyny pytające spojrzenie. Nikt nic nie powiedział poza genashim, który po krótkim namyśle podziękował.
Cheoryeon przygryzł lekko dolną wargę.
Teraz każdy z czwórki czuł się odrobinę niezręcznie. Zamierzali uciekać, ponieważ zobaczyli złowrogą wizję, ale Ian tak miło ich traktował. Chyba jednak oni nie wiedzieli. W takim razie trochę szkoda było ich tak opuszczać. Może gdyby Cheoryeon przejrzał przyszłość, znalazłby moment, w którym jego tożsamość miała się wydać i wtedy po prostu by do tego nie dopuścił? Jakby się udało, to mogliby bezpiecznie sobie tu posiedzieć. Nic nikomu by się nie stało.
Przeniósł wzrok na Raouna. Bóg odwzajemnił gest. Same jego oczy dawały wystarczającą odpowiedź na nieme pytanie Złotoskrzydłego.
— Postaramy się nie zgubić — powiedział wyższy z białookich.
— Doceniam to. — Uśmiechnął się Ian. — Wiem, że znamy się bardzo krótko, ale będę tęsknił. To do następnego.
Wystawił dłoń, z każdym zaczął się żegnać. Pożegnał Souela, Raouna, Suyeon. Stanął przed Cheoryeonem. Chłopak zaczął wyciągać ramię.
Zupełnie inna ręka złapała go mocno za nadgarstek.
Jasnowidz spojrzał na jej właściciela. Różnokolorowe oczy natrafiły na twarz Vance'a.
Wszystko w tle zaczęło się zniekształcać.
— Cheoryeon! — zawołała za nim Suyeon.
Dziewczyna w ostatniej chwili chwyciła go za rękaw bluzy, oboje razem z teleporterem zniknęli. Zapadła cisza, przerywana jedynie głuchym dźwiękiem upadającego kija bejsbolowego.
Pozostała dwójka drużyny zamarła.
Jednak nie na długo.
Blada smuga śmignęła, Raoun przywołał Dusznika i w okamgnieniu zbliżył go do szyi Iana. Półprzezroczysta klinga zalśniła groźnie w świetle zawieszonych pod sufitem lamp, krawędź od skóry dzieliło zaledwie parę milimetrów.
Mimo to Ian nawet się nie wzdrygnął.
— Oddawaj ich — rozkazał mrożącym krew w żyłach tonem bóg.
Souel obserwował całą sytuację, blady jak ściana. Wykonał krok w tył, wstrzymał na sekundę oddech. Błądził wzrokiem między dwójką, nie wiedząc, co robić. W końcu jednak wpadł na pomysł. Wykonał ukradkiem drobny gest, posłał powietrznego węża w głąb galerii.
Ian dalej stał spokojnie, delikatny uśmiech nie schodził z jego twarzy.
— Ciekawy masz miecz. — Zerknął na broń.
— Ciekawie to będą zaraz wyglądać twoje flaki na podłodze, jeśli ich tu nie sprowadzisz — warknął w odpowiedzi Raoun.
— Och, matko, Vance zrobił wam taki żart, wszystko będzie w porządku.
— „Żart”? — parsknął. — Nie rozśmieszaj mnie.
— Kiedy żarty są od rozśmieszania! — Rozłożył ręce.
Klinga musnęła skórę, wykonała drobne nacięcie.
— Nie będę się bawił w żadne giereczki. Albo mówisz, gdzie są bliźniaki, albo twój łeb zawiśnie na żyrandolu.
— Władco Dusz! — krzyknął wtem Souel.
Bóg zerknął w bok, szybko stał się niematerialny. Kula ognia przeleciała przez niego, rozprysła się na ścianie. Akurat wtedy zza zakrętu wyskoczyły uzbrojone osoby. Waleczna część tej całej błazenady.
Wszystko zostało ugrane. Zgodnie z jego obawami już wcześniej wiedzieli, a sądząc po planie, jaki teraz uskuteczniali, musieli wiedzieć znacznie wcześniej, niż się mogło wydawać. Czyżby od początku? Nikt z drużyny nie zdziwiłby się ani trochę.
Raoun stał się z powrotem materialny, zmierzył wzrokiem zebranych ludzi. Cicho prychnął.
— Czyli tak to wygląda? — wycedził. — Szalone badania nad zarażonymi? Tamci, co utknęli, to pewnie pozamykane króliczki doświadczalne, które teleporter przenosi do tego waszego doktorka? Pierdoleni popaprańcy. — Popatrzył na Iana spod byka.
— To w imię nauki! — odparł tamten, jak gdyby został niesłusznie o coś oskarżony. — Żeby zażegnać trudy pandemii, musimy albo wymyślić lekarstwo, albo się uodpornić na wirusa.
— Jebać waszą naukę! Nie macie nawet warunków!
Jak oni chcieli cokolwiek zdziałać? Przecież tu nawet nie było żadnej przychodni ani jakiejkolwiek sali, z której można by było zrobić laboratorium. Po prostu znęcali się nad zarażonymi w nadziei, że cokolwiek z nich wyciągną. Może nawet dlatego nie było w tej strefie tak dużo osób. Kogo obcego znaleźli, to ściągali na eksperymenty. Jeszcze tak sprytnie to wszystko ugrali.
Ta karteczka przekazana Vance'owi... To kiwnięcie mniej więcej w stronę drużyny... Rozmowa z Bestią, według której miała się spotkać z teleporterem... „Kolejna zabawa z zarażonymi”...
Chwila, czy ona...?
Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści. Białe źrenice rozpaliły się jaśniejszym światłem.
Souel stał kawałek za nim, przyglądał mu się uważnie. Wcześniej myślał, że najbardziej wkurzone oblicze Władcy Dusz widział wtedy, jak Cheoryeon wymachiwał świecznikiem. Teraz jednak musiał zmienić zdanie.
Władca Dusz tutaj nawet nie był wkurzony.
On emanował czystą furią.
— Zadarliście nie z tymi, co trzeba. — Bóg poprawił chwyt na Duszniku. — Zabieram bliźniaki i ktokolwiek stanie mi na drodze, będzie za chwilę sądzony przez Zaświaty. To wasza ostatnia szansa.
Cheoryeon upadł do tyłu, podparł się szybko ręką. Skrzywił się na nieprzyjemne spotkanie pośladków z twardym podłożem. Nie zapomniał jednak o tym, co się właśnie wydarzyło, dlatego czym prędzej podniósł głowę, by się rozejrzeć. Otworzył szeroko oczy, zamarł.
To był ten moment. Ten, który ujrzał w wizji. Znajdował się w jakimś opuszczonym, pozostawionym do remontu lokalu. Po prawej miał okno z widokiem na dachy, przez szybę wpadały popołudniowe promienie słoneczne. Po lewej znajdowały się zabarykadowane od korytarza drzwi. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Nawet Vance i Bestia stali w tych samych miejscach i spoglądali na niego z góry. Nie to go jednak najbardziej przerażało.
Spojrzał za siebie, dokładniej na podnoszącą się przy nim Suyeon.
Został w to wciągnięty razem z siostrą.
Kilka sekund szukał wzrokiem swojego kija, lecz go nie znalazł. Musiał upuścić w trakcie teleportacji. Oczywiście, że stracił broń.
Wzdrygnął się, gdy kątem oka dostrzegł ruch. Odwrócił głowę, wymienił się spojrzeniem z Bestią, która właśnie nachyliła się nad nim.
— Niby takie chucherko, a jednak coś w sobie ma — rzuciła lekko.
Powiedziała dokładnie to samo, co w wizji.
— Na pewno coś w sobie ma, skoro wirus go oszczędził — odparł Vance.
On również.
— Cokolwiek to jest, doktor z niego wyciągnie.
Wszystko przebiegało zgodnie z wizją. Nie było żadnych odstępstw. Dorwali go. Miał uciekać, ale się nie udało. Nie zmienił przyszłości. Niczego nie naprawił, a być może tylko pogorszył. Pogorszył, bo wcześniej nie widział siostry. A teraz tu z nim była. Co, jeśli w oryginalnej linii czasu miało jej tu nie być? Co, jeśli to jego wina?
Poczuł na ramieniu dłoń. Otworzył nieco szerzej oczy. Wiedział bardzo dobrze, do kogo ona należała.
Suyeon była z nim.
Byli razem.
A we dwójkę stanowili świetny duet.
— Jeśli myślicie, że nas złapaliście, to się grubo mylicie — powiedział.
Powoli wstał, pomógł siostrze się podnieść. Czarodziejka złapała w obie ręce swoją stalową rurę, jasnowidz z kolei uniósł przed twarz pięści.
Bestia zmierzyła ich wzrokiem z góry na dół, nie mogła powstrzymać głośnego parsknięcia.
— Jakie urocze stworzonka — rzuciła rozbawiona. — Aż prawie szkoda mi będzie was skrzywdzić.
Przechyliła głowę mocno na bok, dźwięk strzelających kręgów odbił się echem po całym pomieszczeniu. Poruszyła palcami, jak gdyby rozgrzewając je do walki.
Zaatakowała.
Jeśli ktoś w odpowiednim momencie mrugnął, mógł przegapić cały ten moment. Pół sekundy i pazury już zaciskały się na głowie Cheoryeona. Wszyscy czekali na tryśnięcie krwi, przeraźliwy wrzask.
Do niczego takiego nie doszło.
Cała sylwetka rozmyła się, zdradzając swoją fałszywą naturę. Kobieta zatrzymała się wpół kroku, z pewnym zdziwieniem przyglądała się niewyraźnemu wizerunkowi chłopaka. Przeniosła wzrok na stojącą obok niego dziewczynę, tak jak on nieruchomą.
Bliźniaki z odległości kilku metrów oglądały całą tę scenę, zasłonięci iluzjami. Żadne z nich nie ukrywało przerażenia.
Nie dziwiła ich ksywka kobiety ani trochę. Była prawdziwą bestią.
Ile Cheoryeon dałby, żeby w tym momencie towarzyszył im Raoun. Baba była potwornie szybka i pewnie równie silna, ale ktoś taki jak Bóg Spirytyzmu z pewnością by sobie z nią poradził. Jeżeli jakimś cudem Dusznik niewiele mógłby zdziałać, to sprawę załatwiłoby szybkie opętanie. To by była bardzo krótka walka.
Niestety Raouna przy nich nie było. Być może specjalnie zostali rozdzieleni, bo przeciwnicy domyślili się, że Raoun nie należał do byle jakich ocalałych. Dwójka była zdana wyłącznie na siebie.
Co nie oznaczało, że zamierzali się poddać.
Różnooki rozejrzał się, chwilę później zgarnął z podłogi stalowy pręt. Powinien choć trochę pomóc.
— Biorę Bestię, ty Vance'a — szepnął do siostry.
— Uważaj na siebie — odpowiedziała równie cicho tamta.
— Boskie ciało — przypomniał jej.
Rozdzielili się, każde zaczęło biec na swojego przeciwnika. Suyeon przywołała po kolei kilka swoich iluzji, z ukrycia obserwując poczynania mężczyzny. Vance wyciągnął z małej pochwy przy nodze sztylet, teleportował się tuż za iluzjonistyczną czarodziejkę, wbijając w nią ostrze i w ten sposób rozpraszając. Szybko zniknął, żeby pojawić się przy następnej iluzji.
Dziewczyna wiedziała, że będzie musiała obmyślić dobrą taktykę.
Maska zeszła z Cheoryeona, Złotoskrzydły wyprowadził atak. Celował prętem w nogę kobiety, żeby ją spowolnić.
Bestia szybko go wyczuła. Odwróciła się, machnęła ręką. Cheoryeon musiał zmienić plany – wykonał szybki przewrót. Stanął szeroko na nogach, białe źrenice błysnęły mocniejszym światłem. Uskoczył na bok przed kolejnym atakiem, spróbował skontrować.
Niestety kobieta skutecznie wymuszała na nim defensywę. Zerkał do przyszłości, starał się przewidzieć jej ataki.
Za szybko. Poruszała się zdecydowanie za szybko.
— AA! — wyrwało mu się.
Kobieta przejechała pazurami po jego lewym ramieniu, rozdzierając rękaw i skórę. Cheoryeon poczuł nagłe pieczenie, odruchowo przycisnął dłoń do rany. Odskoczył do tyłu, ku jego przerażeniu natrafił plecami na ścianę. Spojrzał na wroga, otworzył szeroko oczy.
Ciche warknięcie wydobyło się z gardła Bestii, gdy oberwała w potylicę stalową rurą. Głuchy dźwięk rozniósł się po pomieszczeniu, wszyscy spojrzeli na Suyeon, która pojawiła się dosłownie znikąd. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, czarodziejka z powrotem owinęła się iluzjami.
Jasnowidz od razu wykorzystał ten moment. Prześlizgnął się pod ramionami kobiety, uciekł na drugą stronę pomieszczenia, bliżej siostry. Gdy zobaczył, że i on teraz był ukryty, a przeciwnicy zaczęli się zmagać z iluzjonistycznymi bliźniakami, szepnął:
— Musimy jak najszybciej się stąd ulotnić.
Długa walka totalnie nie szła im na rękę. Może Cheoryeon miał energię, ale nie siłę. Nie wspominając już o Suyeon, która nie miała ani tyle energii, ani nie była tak samo odporna na rany.
— Proponuję wyskoczyć przez okno — odparła siostra, ruchem głowy wskazując szybę na przeciwległym końcu lokalu. — Złapiesz mnie, rozwiniesz skrzydła i odlecimy.
— Ale się poharatasz szkłem!
— Wolę szkło niż ich bronie w moim ciele. Zresztą, Raoun mnie potem poskłada.
Racja, parę wbitych odłamków to nic w porównaniu z tym, co mogło się stać, jeśli tu zostaną zbyt długo.
Poruszył lewym ramieniem, chcąc przenieść pręt do drugiej ręki, gdy nagle syknął. Zmrużył nieco oczy, zerknął pospiesznie na ślady po pazurach.
Chwila.
Słysząc syknięcie, Suyeon również przyjrzała się ranie. Zmarszczyła brwi. Otworzyła usta, lecz nie powiedziała nic, szybko się domyślając odpowiedzi na pytanie, które chciała zadać.
Rany na ramieniu się nie goiły. Cheoryeon nie wiedział dlaczego. Przecież wszystkie inne obrażenia znikały w ciągu chwili – tutaj został jedynie draśnięty, więc nie powinien teraz niczego widzieć poza pozostałościami krwi i gładką skórą.
A jednak widział otwarte, krwawiące rany.
Niedobrze, niedobrze, coś ewidentnie było nie tak. Przecież boska regeneracja tak łatwo się nie poddawała, potrafiła naprawdę wiele znieść. Chłopak zdążył już niejednokrotnie połamać skrzydła, rozwalić nogę, nawet został ugryziony przez zarażonego, a nic z tego nie pozostawiło żadnego śladu na dłużej niż kilka minut. Czemu więc płytkie ślady po pazurach nie chciały się goić?
Kimkolwiek była ta kobieta, nie tylko energię miała przerażającą.
— Dobra, przemknijmy między nimi i wyskoczymy...
— Mam was — usłyszeli.
Obrócili się, szybko odskoczyli, każde w inną stronę, o włos omijając czarnych jak noc pazurów kobiety.
Złotoskrzydły upadł, na szczęście bardzo szybko pozbierał się do pionu. Objął wzrokiem całe pomieszczenie, spostrzegł, że Vance wciąż walczył z iluzjami. To znaczy, walczył, dopóki kobieta nie wydała ich położenia. Maska się rozpadła, więc teraz byli idealnie na widoku.
Czarodziejka próbowała zbliżyć się do brata, ale została wciągnięta w walkę z Vance'em. Rzuciła zaklęcie, zniknęła mu z pola widzenia. Szybko go okrążyła, uderzyła rurą w plecy. Tamten zaklął pod nosem, teleportował się dwa metry dalej, jednak Suyeon zdążyła ponownie się ukryć. Podbiegła bliżej, wyprowadziła kolejny atak, tym razem w brzuch. Mężczyzna stracił na moment tchu, zgiął się niemal w pół.
— Bestia, weź, zajmij się nią! — wysapał, pojawiając się tuż obok kobiety.
— Niech będzie — odparła trochę niechętnie tamta, ale rzuciła się z tym przeklętym uśmiechem na dziewczynę.
Dwójka zamieniła się miejscami. Bestia strzeliła paliczkami, a krótko po tym skoczyła w stronę zakrytej iluzjami Suyeon. Czarodziejka umknęła w bok, wykonała zamach rurą. Trafiła w bok głowy, została ona aż odchylona. Niestety nie zdołało to powalić oponentki, która jedynie na parę sekund przystanęła i znów zaatakowała. O dziwo tym razem też dobrze wycelowała.
Suyeon przystąpiła do obrony. Jej ataki nie dawały zbyt wiele, a ponadto iluzje zdawały się już nie działać tak dobrze. Zakładała, że kobieta wciąż nie widziała jej, ale jakoś wyczuwała. Możliwe, że miała dobry węch. W takim razie trzeba było bardziej się postarać.
Wytworzyła zapachową iluzję, na tyle gęstą, by zmylić nawet psi nos.
Niemal pisnęła, gdy spowita czarną skorupą ręka prawie sięgnęła jej torsu.
Cheoryeon przyjął obronną postawę, trzymając zranione ramię dalej od wroga. Gdy tylko mężczyzna wyrównał oddech po wcześniejszym oberwaniu rurą, uśmiechnął się lekko, po czym zniknął z pola widzenia. Jasnowidz skupił swoją moc, zmrużył delikatnie oczy.
Z lewej.
Odbił prętem nadciągający sztylet, przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Vance skrzywił się wyraźnie, ponownie zniknął, by zaraz się pojawić z drugiej strony. Tym razem Cheoryeon również zdołał się osłonić. Teleporter napierał, lecz jeszcze ani razu nie trafił. Cóż, na pewno nie przypuszczał, że jego oponentem okaże się jasnowidz, który dosłownie przewidywał każdy jego ruch. Z takim to nie miał najmniejszych szans...
Zachłysnął się powietrzem, kiedy zimne ostrze zatopiło się w jego prawym udzie. Noga mimowolnie zgięła się w kolanie; nie zdążył jakkolwiek na to odpowiedzieć, jak został kopnięty i w ten sposób runął płasko na podłogę.
Dobra, może przewidywał każdy ruch, ale nie na wszystkie umiał odpowiednio szybko zareagować.
Przeturlał się na plecy, nim złapał pręt w obie ręce i przyblokował nim skierowany w niego sztylet. Mężczyzna klęczał nad chłopakiem, napierał z całej siły. Cheoryeon zacisnął zęby, napiął wszystkie mięśnie.
Zdołał go odepchnąć, a nawet przewrócić. Zaczął wstawać, gdy nagle dostał szybką wizję. Uskoczył na bok, czym prędzej się podniósł, ignorując przywierający do ubrań i rąk kurz. Stanął na obu nogach, trochę rozchodził tę prawą. Na szczęście teleporter już nie był tak powalony, co tamta baba i rany od niego normalnie się regenerowały.
Spojrzał na jakiegoś faceta, który właśnie próbował go zaatakować – to chyba był Erick, który wcześniej towarzyszył Ianowi. Dostrzegł w ręce metalowy kij bejsbolowy. O, taki by się mu przydał. Ten jego drewniak nie był aż tak skuteczny... chociaż nie narzekałby, gdyby go teraz miał przy sobie, a nie zostawił w galerii.
Super, barykada za drzwiami została zdjęta, ale okazały się to być posiłki. Świetnie, tego mu brakowało.
Uniknął kolejnego zamachu ze strony Ericka na jego zdrowie, sprawnie wbił pręt w bok, wywołując tym wycie i puszczenie broni. Wyciągnął broń, krótkim machnięciem strzepnął krew. Ukradkiem zerknął w stronę Suyeon.
Siostra nie radziła sobie najlepiej. Cały czas wykonywała uniki, mimo że nie zdejmowała iluzji, tylko nakładała coraz to kolejne. Bestia nieustannie napierała, wydawała się jakimś cudem wyłapywać, gdzie mniej więcej ma uderzać. Walka i rzucanie zaklęć z pewnością wyczerpywały czarodziejkę. Musieli więc czym prędzej uciekać.
Dobra, Cheoryeon zaryzykuje.
Pochwycił wcześniej upuszczony przez dźgniętego typa kij bejsbolowy – wpierw przywalił czającemu się na niego Vance'owi, a zaraz potem rzucił prosto w Bestię. Choć nic poważnego jej nie zrobił, z pewnością odwrócił uwagę. Jeśli zmusi, żeby kobieta skupiła się na nim, może wtedy Suyeon zyska przewagę. Wcześniej się udało.
Poczuł za sobą energię, zareagował od razu. Odwrócił się na pięcie, machnął prętem. Wycelował naprawdę dobrze jak na kogoś, kto dotychczas w ten sposób nie walczył. W zasadzie przez te kilka minut całkiem nieźle mu szło. Pewnie to te białookie geny sprawiały, że tak szybko się poprawiały jego umiejętności.
A mimo to nie trafił.
Pręt przeleciał przez twarz, jak gdyby była ona z powietrza. Cheoryeon zmarszczył brwi, uniósł wyżej powieki. Wymienił się spojrzeniem z mężczyzną przed sobą, wtem białe źrenice nieco się rozjaśniły.
To był Żniwiarz? Co on tu robił? Ktoś miał umrzeć?
Wybity z rytmu nie usłyszał nadciągających szybko kroków.
Suyeon wiedziała, że musi zmienić taktykę. W ten sposób tylko zużyje energię, a wtedy Bestia ją dopadnie. Iluzje za bardzo nie działały. Co w takim razie mogła zrobić?
Kiedy Cheoryeon rzucił kijem w kobietę, wymienił się na szybko spojrzeniem z siostrą. Od razu doszło do porozumienia: brat zarządził natychmiastową ucieczkę. Racja, chcieli na początku osłabić trochę wrogów, ale może najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu zaskoczenie ich rzuceniem się przez okno. Tamci nie wiedzieli o skrzydłach, więc nie powinni wystarczająco szybko zareagować.
Korzystając z okazji, skoczyła gdzieś w bok, stworzyła kilka iluzji otoczenia w nadziei, że rozproszenie magii może choć trochę zmyli przeciwniczkę. Popatrzyła wyczekująco na Cheoryeona.
Chwila, czemu on atakował powietrze?
Bestia w mgnieniu oka znalazła się tuż za nim.
— CHEORYEON! — zawołała w panice Suyeon.
Złotoskrzydły odwrócił się; jeszcze nie skończył wykonywać ruchu, jak ujrzał czarne niczym smoła pazury. Blisko jego twarzy.
Zdecydowanie zbyt blisko.
Krew trysnęła, razem z nią po pomieszczeniu rozniósł się przeraźliwy wrzask.
Kobieta wyciągnęła kciuk, zabrała dłoń. Nogi pod Cheoryeonem ugięły się, chłopak upadł na kolana. Podparł się lewą ręką, prawą zaś trzymał tuż przy twarzy. Palce trzęsły się milimetry od skóry, na spód dłoni kapał szkarłat.
Miał wrażenie, że twarz mu płonęła. Mięśnie wokół oczodołu drgały, a to tylko potęgowało ból. Czuł go bardzo głęboko, co wywoływało u niego nie tylko cierpienie, ale też dyskomfort. Zamrugał lewym okiem, łzy przysłoniły mu widok. Prawe z kolei...
Prawe oko...
Nie. Nie. Nie, nie, nie. To się nie działo. To nie była prawda. Może też mieli na stanie kogoś, kto tworzył bardzo realistyczne iluzje? Albo to była jego wizja... bardzo bolesna. Wydawało mu się. Zaraz będzie efekt pyłu. A po nim otworzy oczy i będzie z powrotem w bezpiecznej strefie. Albo w ogóle z dala od niej. Otworzy oczy i wróci do teraźniejszości. Otworzy oboje oczu.
Nie zwrócił uwagi na wołającą go Suyeon. Czarodziejka próbowała ruszyć mu na ratunek, ale wtedy została kopnięta w tył kolana. Nie zauważyła, że z powodu trwogi przypadkiem zrzuciła wszystkie iluzje.
Vance złapał ją od tyłu, wyrwał z ręki rurę i przyłożył sztylet do gardła.
— Miałaś nie przesadzać, bo potem doktor nie będzie miał z niego pożytku — rzucił wymownie do Bestii.
— To tylko jedno oko. — Tamta wzruszyła ramionami. — Będzie żył. Nie użyłam pełni mocy.
Pochwyciła część włosów z boku głowy Cheoryeona, blisko zdrowego oka. Biała źrenica obserwowała, jak końce kosmyków zaczynają się rozpadać pomiędzy palcami.
Nie zdążył zareagować, kiedy dłoń złapała go za podbródek i odchyliła głowę lekko do tyłu. Kobieta przyglądała mu się uważnie swymi małymi źrenicami na tle bezkresnego ognia, jakby próbowała czegoś się dopatrzyć. Zbliżyła drugą dłoń, położyła kciuk na ranie. Bardzo powoli, acz nieubłaganie docisnęła.
Zaciśnięcie zębów nie powstrzymało wrzasku.
— Cheoryeona! — Suyeon próbowała się wyswobodzić z uścisku, niestety nagłe pieczenie w szyi uświadomiło ją, ile w rzeczywistości mogła zdziałać.
Myślał, że przełamie białookie standardy i straci przytomność, ale ciało na to nie pozwalało tak łatwo. A ile by dał, żeby choć na parę sekund uwolnić się od cierpienia.
Przed lewym okiem pojawiły się mroczki, które szybko ustąpiły kolejnej rozmazującej wzrok fali łez.
— No patrz, naprawdę czuje ból — rzuciła kobieta z cieniem fascynacji w głosie.
Mało delikatnie puściła twarz, wytarła zebraną na palcu krew o kaptur bluzy chłopaka.
Złotoskrzydły opuścił głowę, wykonał kilka głębszych wdechów.
Czyli naprawdę...
Nim się obejrzał, jego ręce zostały mocno skrępowane z tyłu. Kobieta wbiła pazury w przedramiona, choć ból nikł w tle tego, co się działo w oczodole. Erick, mimo rany w boku, w miarę szybko się pozbierał. Poszedł gdzieś po usłyszeniu polecenia od Vance'a; jasnowidz nie skupił się na słowach. Tylko jedna osoba nic nie robiła.
Ponury Żniwiarz stał pod ścianą, obserwując całą sytuację. Nie mógł w żaden sposób na nią wpłynąć. Nie mógł interweniować. Cheoryeon nie miał mu tego za złe.
Czyli tak to się skończy. Nie wygrali. Mimo starań nie zdołali ich pokonać. Nawet nie uciekli. Przegrali z kretesem, do tego nie mogli liczyć na pomoc Raouna ani Souela.
Rozdzielenie ich było genialnym pomysłem. Bez tamtej dwójki rodzeństwo Moon nie miało szans.
Podniósł załzawiony wzrok na skrępowaną parę metrów dalej Suyeon. Dziewczyna stała kompletnie nieruchomo, ze złowrogo lśniącym ostrzem sztyletu przy szyi. Krawędź dotykała skórę, chyba nawet zdążyła ją naciąć, ponieważ ciemna linia ciągnęła się w stronę torsu.
Wykonał wdech.
— Zos... — głos na moment stanął mu w gardle. — Zostawcie ją.
Poczuł metaliczny posmak krwi, której struga zdążyła spłynąć po policzku i sięgnąć ust.
Uwaga wszystkich skupiła się na nim. Zarówno Bestia, jak i Vance unieśli jedną brew.
— Chodzi wam tylko o mnie — kontynuował słabo Cheoryeon. — I dopadliście. Nie potrzebujecie jej. — Ruchem głowy wskazał siostrę.
Dobrze wiedział, o co to całe zamieszanie, czemu tak usilnie chcieli go dorwać. Zamierzali oddać tamtemu naukowcowi do badań, ponieważ odkryli, że pomimo bycia zarażonym nie miał żadnych objawów. Normalnie funkcjonował jak każdy inny. Nie tracił nawet panowania po zobaczeniu krwi. A z drugiej strony zarażeni go nie tykali. Był zatem idealnym typem ocalałego – takim, który nie mógł się zarazić. Ci z galerii chcieli osiągnąć to samo. Wiedział o tym.
Widział wcześniej zalążek tego piekła.
A może to jego wina? Może, gdyby drużyna nie postanowiła wcześniej opuścić strefy, nie doszłoby do tego? Może wtedy po prostu porwaliby Cheoryeona, a resztę zostawiliby we względnym spokoju. Wtedy nie doszłoby do tak beznadziejnego rozdziału, a bliźniaki nie zostałyby wystawione na tak brutalną próbę.
Niech chociaż darują Suyeon. Ona im nie była potrzebna. Była zwykłą śmiertelniczką, nie tylko podatną na wirusa, ale też łatwo można było ją zranić. Nie zyskaliby nic zabraniem jej ze sobą. A Suyeon wiedziała, że nie powinna ruszać w pościg za nimi, ponieważ tylko pogorszyłaby sytuację.
— Masz rację — usłyszał.
Popatrzył na Vance'a.
— Nie potrzebujemy jej — kontynuował mężczyzna.
Wykonał szybki ruch i poderżnął czarodziejce gardło.
Cheoryeon patrzył, jak po wytryśnięciu krwi ciało siostry bezwładnie osuwa się na podłogę.
— SUYEONA! — wrzasnął. — SUYEONA!
Próbował się wyrwać – zdołał wstać, lecz silniejsza kobieta nie dawała za wygraną. Objęła go ramionami od tyłu i ścisnęła na tyle mocno, że prawie odebrała mu tchu. Łzy razem z krwią kapały na odsłonięty beton i skórę Bestii. Upadłby na kolana, gdyby nie był trzymany.
— Suyeona! — szlochał, zapętlony niczym płyta. — Suyeona, nie, proszę! Proszę, spójrz na mnie! Nie, nie możesz mi tego zrobić! SPÓJRZ NA MNIE! — głos mu się załamał, zatracony w płaczu.
Nie, to się nie działo. Nie zrobili tego. Nie mogli. Suyeon wcale nie... Ona nie...! Nie zgadzał się na to! Nie zgadzał, nie i koniec!
— Cheoryeon.
Otworzył oko, spojrzał przed siebie.
Widział ją. Stała tuż przed nim.
A raczej jej dusza.
— Suyeona, ja tak bardzo przepraszam! — załkał. — Ja... Ja...!
Nie zdołał dokończyć, ponieważ w ich rozmowę ktoś się wtrącił. Słysząc nieznajomy głos, oboje jak jeden mąż odwrócili głowy, ujrzeli stojącego przy nich Ponurego Żniwiarza. Niematerialny trochę niepewnie na nich spoglądał, jak gdyby z poczuciem winy i współczuciem. A mimo to jego słowa były zimne niczym lód:
— Musimy już iść.
Jasnowidz otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak został wyprzedzony przez siostrę:
— Nigdzie nie idę. — Postawiła się Żniwiarzowi. — Nie zostawiam go tu samego.
— Protokół na to nie zezwala — odparł spokojnie tamten. — Już i tak w Zaświatach jest wystarczająco wiele problemów przez ten wirus.
Czarodziejka wciąż oponowała, aż Ponury Żniwiarz stracił cierpliwość. Złapał ją za nadgarstek, zaczął ciągnąć w stronę wyjścia z lokalu. Pomimo prób dziewczyna nie była w stanie wyrwać się z jego uścisku.
Gdzie ty, tam ja.
— Nie, zostaw ją! — darł się Cheoryeon. — Nie zabieraj jej ode mnie! Albo zabierz mnie z nią! Weź mnie ze sobą! SŁYSZYSZ?!
Żniwiarz może i słyszał, ale na pewno nie słuchał.
— Suyeona! — Przez warstwę łez w oku nawet jej nie widział wyraźnie.
— Cheoryeona! — wołała za nim.
— Obiecuję, że cię wydostanę stamtąd, obiecuję!
Dziewczyna spojrzała na niego, ścisnęła mocno ze sobą wargi, jak gdyby powstrzymując płacz.
— Wiem. — Przytaknęła wolno. — Wiem, że to zrobisz.
Gdy tylko skończyła to mówić, całkiem zniknęła po drugiej stronie.
Pozostała dwójka uważnie przyglądała się chłopakowi. Kobieta spytała, co mu się działo, mężczyzna zaś odpowiedział, że pewnie szok i te sprawy.
Cheoryeon poczuł, że ściśnięte na nim ramiona się rozluźniają, ale nie wykorzystał tego w żaden sposób; wręcz przeciwnie, osunął się na ziemię, uderzył kolanami w podłoże. Bestia puściła całkiem, by przyjąć trytytki od znajomego, który właśnie wrócił. Jedną zaczęła zaciskać na złączonych z tyłu przedramionach chłopaka, resztę trzymała między zębami.
Zastygł w bezruchu. Łzy przestały wypływać z oka, pozostawiając jedynie mokry szlak ciągnący się przez policzek aż do żuchwy. Podobne ślady widniały po drugiej stronie twarzy, tyle że od krwi, która wciąż płynęła, na szczęście już trochę wolniej. Brudna skóra i ubrania, włosy w nieładzie, z widocznym ubytkiem w końcach jednej części – wyglądał co najmniej tragicznie.
W całym lokalu zapadła cisza. Walka oficjalnie dobiegła końca.
Nie reagował na krępujące go opaski. Nie słuchał zdań, którymi wymieniali się wrogowie. Wzrok miał utkwiony tylko w jednym punkcie.
Ciało Suyeon leżało nieruchomo, całkowicie porzucone. Z jej gardła wypływała krew, stale powiększając pod nią szkarłatną plamę. Nie ruszała się wcale. Nie drgnęła nawet palcem. Powieki zatrzymały się w połowie, pozwalając, by pozbawione blasku oczy były widoczne. Wyglądały, jak gdyby próbowały spojrzeć w stronę brata. Niby nieruchome, a wydawały się go szukać, wierząc, że udzieli on pomocy.
I co, i nie mógł tej pomocy udzielić. Nie mógł nic zrobić. Tylko patrzył, jak wróg zabija najdroższą mu osobę, a potem rzuca ją, jakby była ledwie natrętnym owadem lub niepotrzebną już zabawką. Zabili ją. Zabili, a jego trwale okaleczyli.
Lewe oko uciekło od ciała, zaczęło ślepo skakać po różnych, nieznanych nikomu punktach. Oddech stał się płytki, odrobinę nierówny.
Gdzie ty, tam ja.
— Gdzie ja, tam ty — szepnął do siebie.
Kobieta przerwała zaciskanie już trzeciej trytytki, zerknęła w kierunku twarzy Cheoryeona, unosząc brew.
Wielkie skrzydła wystrzeliły z pleców, uderzając ją prosto w głowę i twarz. Bestia straciła równowagę, upadła do tyłu, wypuszczając resztę opasek zaciskowych. Złotoskrzydły skoczył do przodu, napiął wszystkie mięśnie w rękach – trytytki pękły, uwalniając jego ramiona. Stanął nieco zgarbiony, podniósł głowę, żeby spojrzeć na resztę. Tęczówka zdrowego oka rozpaliła się złotym światłem.
Cała trójka otworzyła szeroko oczy, nie ukrywając ani trochę niemałego zaskoczenia.
— Czyli masz jeszcze jakiegoś asa w rękawie? — rzuciła Bestia, podnosząc się do pozycji pionowej. — Czyli możemy się dalej bawić!
Wyszczerzyła trójkątne zęby w parszywym uśmiechu.
— Skrzydła w zamkniętym pomieszczeniu sprawiają tylko, że stanowisz większy cel — powiedział szyderczo Vance.
Cheoryeon nie odpowiadał. Podniósł leżący u nogi pręt, zasłonił się jednym skrzydłem tak, że nikt nie widział jego ruchu. Gdy pióra uciekły, stalowy pręt leciał właśnie na stojącego obok Bestii Ericka. Prowizoryczna broń zatopiła się w gardle, mężczyzna momentalnie upadł na ziemię, krztusząc się własną krwią. Pozostała dwójka popatrzyła na niego, oboje zamarli.
— Erick! — zawołał teleporter, po czym spojrzał na Cheoryeona. — Dobra, koniec zabawy!
Zniknął, pojawił się tuż za nim. Złotoskrzydły zareagował szybciej niż dotychczas; osłonił się pierzastymi kończynami, przyjął na siebie sztylet, żeby sekundę później porządnym machnięciem odepchnąć mężczyznę na dobre parę metrów. Vance uderzył plecami w ścianę, chwilowo stracił tchu.
Bestia również przystąpiła do ataku. Skorzystała z okazji, że chłopak akurat stał do niej tak, że jedno skrzydło zasłaniało mu widok na nią. Skoczyła z pazurami, wycelowała w pióra. Już prawie ich sięgała, ale wtedy kończyna całkowicie zniknęła, ukazując zupełnie nowy widok.
Rękę trzymającą za kark Vance'a niczym żywą tarczę.
Nie mogła przerwać skoku. Nie mogła nawet odpowiednio szybko zareagować. Pazury wbiły się w klatkę piersiową, mężczyzna przeraźliwie zawrzeszczał.
Rzucony w kąt teleporter przycisnął dłoń do nowo powstałej rany, zakaszlał parę razy. Kobieta chciała do niego podbiec, lecz w połowie kroku została zmuszona do wykonania uniku. Pierzasta kończyna niemal ją uderzyła w głowę, jak na rozmiar była bardzo precyzyjnie wycelowana.
— Zrobiłeś się wkurwiający, wiesz? — prychnęła, zacisnęła pięści.
Znów zaatakowała.
Cheoryeon uskoczył do tyłu, dzięki pomocy skrzydeł poleciał trochę wyżej i nie potknął się o podstawionego przez leżącego mężczyznę haka. Zerknął na znajdujący się kawałek dalej metalowy kij bejsbolowy, czym prędzej do niego podbiegł. Podniósł broń z podłogi, od razu musiał się nią obronić przed kobietą. Został przybity do ziemi, skrzywił się nieznacznie. Pazury zacisnęły się na lśniącej powierzchni, której stalowy błysk wydawał się ustępować innej barwie.
Spojrzał jednym okiem na spowite szaleństwem źrenice Bestii. Przygryzł dolną wargę, wykonał głębszy wdech.
Obrócił się minimalnie na prawy bok, lewym skrzydłem trzepnął kobietę. Korzystając z chwilowego rozkojarzenia tamtej, odepchnął ją kijem. Pospiesznie wstał, jednocześnie zabrał z powrotem za siebie skrzydło. Niestety tym razem był odrobinę za wolny. Pazury przejechały po najbardziej zewnętrznych lotkach pierwszego rzędu, końce rozpadły się do nicości.
Popatrzył wpierw na lotki, potem na kij.
Czyli tylko żywa materia w ten sposób obrywała.
Uniknął ataku, spróbował wyprowadzić kontrę, ale nie wyszła. Ponowił próbę jeszcze z parę razy, wciąż bez skutku. Bestia w końcu wkurzyła się i wyrwała mu z rąk broń, rzucając ją gdzieś na drugi koniec pomieszczenia. Wykonała lewy prosty, na szczęście sięgnęła jedynie parę kosmyków. Cheoryeon w ostatniej chwili się odchylił.
Musiał mieć coś do walki. Musiał odzyskać kij bejsbolowy.
Ukradkiem spojrzał na niego, metal odbijał promienie słoneczne, mieniąc się dziwnym kolorem.
Wyciągnął rękę, skupił swoją uwagę.
Kij zniknął z podłogi, a pojawił się w jego dłoni.
Tym razem wystarczył jeden zamach, by trafić prosto w głowę kobiety. Coś chrupnęło, niemal czarna krew trysnęła.
Uderzenie kompletnie ją wybiło z rytmu. Zachwiała się, ledwo utrzymała na nogach równowagę. Przejechała dłonią po lewej stronie twarzy, syknęła cicho. Wtem splunęła czymś na ziemię raz, potem drugi. Widząc, co to było, warknęła, odwróciła się, by się odpłacić. Uniosła ramię, przykurczyła nogi, gotowa do skoku.
Zastygła w bezruchu, otworzyła szeroko oczy.
Głośny huk rozniósł się po całym lokalu.
Cheoryeon przebił szybę, wyskoczył przez okno, trzymając w rękach ciało Suyeon.
Bestia pobiegła za nim, zatrzymała się przy parapecie. Nie skoczyła jednak. Nie mogła. Jedynie stała i obserwowała, jak chłopak rozwija swoje złote skrzydła i odlatuje w tylko sobie znanym kierunku.
Uderzyła pięścią w parapet, zaklęła siarczyście.
Leciał między budynkami, kompletnie ignorując zarażonych, którzy spoglądali na niego z dołu. Machnął skrzydłami, zahaczył o ścianę budynku, ale szybko odzyskał równowagę. Skręcił w jedną stronę, potem drugą, potem trzecią, piątą, szóstą. Wywijał wężowy szlak w nadziei, że w ten sposób nie zostanie znaleziony.
Emocje i adrenalina opadły, zaś upomniał się ból. Stracił częściowo kontrolę nad lotem, więc musiał awaryjnie lądować. Zbliżył się do jednego z dachów, przyhamował, a następnie niestabilnie postawił na nim stopy. Nogi praktycznie od razu ugięły się pod nim, przez co upadł na kolana. Nie wypuścił jednak z rąk Suyeon. Zacisnął zęby, możliwie jak najostrożniej położył ciało na podłożu.
Przyjął wygodniejszą pozycję, wykonał głęboki wdech. Poruszył skrzydłami, z których wypadły ostatnie kawałki szkła. Pochylił się nad siostrą, lekko drżącymi dłońmi otulił nieco mniejszą rękę. Przejechał palcami po skórze, z każdą chwilą coraz bardziej tracącej ciepło.
Wcześniej całkiem zamknął jej oczy, więc teraz, pomimo podłużnej rany na szyi, wyglądała na niezwykle spokojną, spowitą snem. Wydawało się, że teraz odzyskiwała energię i niebawem się obudzi. Ale nie mogła.
Nie mogła, ponieważ Cheoryeon zawiódł.
— Bardzo cię przepraszam — szepnął. — To... To moja wina.
Wzrok mu się rozmazał lekko od łez. Zamrugał parę razy, gdy nagle wyraźnie się skrzywił. Mięśnie wokół prawego oka również próbowały poruszyć rozerwaną powieką. Właśnie. Musiał czymś się opatrzyć.
Schował skrzydła, następnie zdjął swoją bluzę. Zignorował dziury na plecach, zaś spojrzał na kaptur. Był całkiem spory, więc postanowił go oderwać. Zwinął w wąski kawałek, owinął nim głowę, porządnie zaciskając, zanim zawiązał na supeł. Poprawił skrawek materiału, cicho westchnął. Na jego ciele znajdowały się jeszcze pomniejsze rany, niemogące się zagoić przez zdolność tej parszywej kobiety. Na szczęście nie krwawiły mocno. Może jednak boska regeneracja starała się coś zdziałać.
Chciał ruszać dalej, ale potrzebował przynajmniej chwili odpoczynku. Założył z powrotem bluzę, po czym powoli, z niegłośnym stęknięciem, położył się obok Suyeon. Zastygł w bezruchu, wbił spojrzenie w niemal bezchmurne niebo.
Było tak... cicho. Tak... spokojnie. Zarażeni kręcili się gdzieś tam w dole, acz stanowili jedynie tło, którym nie trzeba było się przejmować. Nie czuli oni potrzeby szukania Cheoryeona. Ani Suyeon. Złotoskrzydły nie musiał się nimi przejmować. Byli bezpieczni. Chwilowo.
Musiał wstać. Nawet jeśli zdążył oddalić się spory kawałek od wrogów, musiał czym prędzej wrócić do reszty drużyny. Wiedział, że tamci mieli łatwiej. Raoun najpewniej wpadł w szał po zniknięciu bliźniaków i rozpętał w galerii istne piekło. Souel raczej trzymał się bardziej ubocza, ale również próbował swoich sił w pomaganiu białookiemu. Na pewno nic im nie było.
Powoli podniósł się do pozycji klęczącej, spojrzał na Suyeon. Postanowił wziąć ją na barana w nadziei, że w ten sposób będzie bezpieczniejsza w trakcie lotu. Nie powinna zbytnio ograniczyć ruchu skrzydeł – trzymana w rękach mogłaby się wyślizgnąć i spaść. A upadek z dużej wysokości pokiereszowałby nawet... nawet martwe ciało.
Mając już siostrę na plecach, rozwinął skrzydła. Rozłożył je, porządnie nimi machnął i wzbił się do lotu. Wiedział, gdzie ma lecieć, mógł to zobaczyć w wizjach. Na szczęście w jednym oku jeszcze coś widział. Przemieszczał się w miarę ostrożnie, choć rany solidnie dawały o sobie znać. Raz się rozbił na jednym dachu, ale do niczego poważnego nie doszło. Nie pozwalał na żadne większe wypadki. Nie po tym, co się stało.
— I jak, wyczuwasz ich?
Souel chwilę stał nieruchomo, badając dokładnie energię, którą słał kierowany przez niego wiatr. W końcu podniósł powieki, ukazując lśniące białym światłem pierścienie wokół źrenic. Wykonał głębszy wdech, spojrzał na wpatrującego się w niego z wyczekiwaniem Raouna.
Wolno pokręcił głową.
Bóg Spirytyzmu westchnął ciężko. Nerwowym ruchem ręki przejechał po włosach, jeszcze bardziej burząc ich już i tak zrujnowany szyk. Przygryzł dolną wargę, po chwili westchnął ciężko.
— Nie mogą być daleko — powiedział. — Szukaj dalej.
Słysząc jego słowa, genashi przytaknął. Poprawił swoją postawę, wykonał gest, gdy nagle stracił równowagę. Oparł dłonie na kolanach, kilka sekund zbierał oddech.
— Co jest? — spytał Raoun, stając tuż koło niego.
— Kontrola wiatru na tak dużym obszarze zabiera sporo energii...
— Dam ci — przerwał mu. — Ile potrzebujesz, tyle ci dam. Po prostu dalej szukaj.
Souel przyglądał mu się z jakiś czas, mierząc wzrokiem każdą cechę twarzy. Ostatecznie pokiwał krótko głową, a następnie się wyprostował. Wykonał głęboki wdech, poczuł na ramieniu dłoń, z której zaczęła wędrować do niego energia.
Szukali dalej.
Szukali.
Szukali.
I nie mogli znaleźć.
Przemieszczali się do przodu, wiatr był zbierany z coraz to dalszych części miasta, lecz nadal nic nie przynosił poza zainfekowanymi i zwierzętami. Nie było w okolicy żadnych ocalałych. Nie było nigdzie śladu po rodzeństwie Moon.
Souel przystanął, wykonał głęboki wdech. Powiew ustał, włosy zastygły w bezruchu. Czemu niczego konkretnego nie wyczuwał? Cały ten czas szli dalej...
Dalej...
Odwrócił dłoń, posłał wiatr w kompletnie inną stronę, tę, z której przyszli. Powietrze zatoczyło pętlę, wróciło do niego.
Uniósł wysoko brwi, popatrzył na Boga Spirytyzmu. Tamten, widząc jego spojrzenie, od razu zrozumiał przekaz.
Raoun nie dał czasu na reakcję, tylko wzbił się ponad ziemię. Poleciał szybko w kierunku galerii, genashi go dogonił dzięki swojemu żywiołowi. Lecieli tuż nad asfaltem i ciałami zarażonych, których wcześniej zabili. Skręcili w drugą ulicę, niemal w tym samym czasie wylądowali.
W odległości kilkudziesięciu metrów od nich szedł Cheoryeon. Stawiał powolne kroki, momentami potykał się o własne nogi, ale nie upadał. Na plecach dźwigał nieruchomą Suyeon, niereagującą nawet na chwilową utratę równowagi. Postawił stopę w kałuży krwi, lecz czerwień już wcześniej zdobiła jasny but.
— Cheoryeon.
Usłyszawszy swoje imię, przystanął. Podniósł głowę, ujrzał stojących kilkanaście kroków przed sobą Raouna i Souela. Bóg Spirytyzmu przyjrzał się ubrudzonym krwią i pyłem ubraniom, poranioną odsłoniętą rękę. W pewnym momencie wzrok zatrzymał się na twarzy, w połowie zasłoniętej przez przesiąknięty szkarłatem materiał. Widoczny policzek był brudny, dało się jednak dostrzec na nim podłużną, wilgotną strugę.
Raoun wstrzymał oddech, jego oczy zalśniły.
Nie od blasku źrenic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz