Z mieczami wzniesionymi do walki przeszli przez portal, spodziewając się zastać po drugiej stronie armię sługusów czarownika… a nie pokój z kominkiem?
Nie za duży salonik, służący za samotnię odpowiednią dla pomniejszego szlachcica, pachniał grubą warstwą kurzu i łagodnie zachęcał do zachowania cichego skupienia, tak potrzebnego do przeczytania grubych ksiąg ustawionych na półkach w przeciwległej części pokoju. Ale pojedyncze ozdoby przestrzeni, bez wątpienia będące zapomnianymi artefaktami – kryształowa kula wyeksponowana na kolumience, figurka oplecionego wokół skały skorpiona, obsydianowy nóż czy abstrakcyjne malowidła szkarad – sprawnie przypominały, do kogo miejsce należało. Dante zacisnął mocniej dłoń na rękojeści, widząc jak niesławny, nowy lokator wieży wygodnie przesiaduje w wysokim fotelu, nogi trzymając na podnóżku, a błękitny ogień pożera kolejne drewienka u jego stóp, rzucając chłodną poświatę na starczą twarz.
Czarnoksiężnik odwrócił się do nich profilem. Nie miał oblicza szaleńca, kojarzonego z tymi, którzy za długo parali się czarną magią. Ten człowiek patrzył z arogancją nabytą przez lata życia wśród ludzi mniej światłych od niego, ograniczonych, słabych. Spędził z nimi wystarczająco czasu, by jego broda posiwiała, a włosy stały się długimi, równie białymi strąkami zebranymi złotą obręczą na karku, ale w tym wyraźnym dowodzie jego wieku nie było fatygi, tylko doświadczenie, o jakim byle rycerzykowi i grajkowi się nie śniło.
— Ach, jesteście wreszcie — odrzekł zadowolony, jakby to nie on uwięził ich w wieży. — Widzicie…
Dante, pozbawiony wszelkiej cierpliwości, ruszył na niego z mieczem.
Starzec uniósł jedynie brew, machnął ręką, a powstały z cieni łuk pchnął z nieludzką siłą paladyna na ziemię.
— Czy na zamku nie uczą manier?
— W rzyć ci zaraz wsadzę moje maniery — warknął syren, z pomocą Ignisa pozbierał się z podłogi, nie odrywając wściekłego spojrzenia od maga.
— Ale po co tak niegrzecznie? — parsknął tamten. — Ja tylko pragnę zaproponować wam dobry interes.
— Nie mam w zwyczaju wchodzić w interesy z kimś, kto mnie chce zapierdolić — burknął Zapałka.
— Tak, cóż — czarnoksiężnik wstał, skrył dłonie w długich rękawach swojej szaty — musiałem jakoś ocenić waszą wartość i okazaliście się trochę głupi, ale wciąż bardziej cenni żywi niż martwi. Dlatego mam propozycję. — Ciemność wokół niego zawirowała niespokojnie, kąciki ust uniosły się złowieszczo. — Podpiszecie swą krwią umowę o służeniu mojej osobie albo zginiecie. Wielki zaszczyt albo marny koniec, co wybieracie?
Dante wymienił spojrzenia z Ignisem, obaj próbowali powstrzymać rozbawione prychnięcia. Nie przeszli przez tę wieżę po to, żeby teraz układać się z jakimś zasuszonym magiem, któremu należała się wieczna emerytura. Paladyn wyprostował się dumnie, rubin w rękojeści miecza zalśnił krwisto. Kątek oka dojrzał, jak Zapałka staje u jego boku, hardo trzymając swoje ostrze w górze.
— Naszym suwerenem jest książę Bashar — powiedział dosadnie Dante — więc przestań tchórzyć i daj się zajebać.
Czarnoksiężnik westchnął, wzruszył ramionami.
— Szkoda — mruknął, po czym wypchnął ich ruchem ręki przez ścianę saloniku.
Pył i kurz przysłoniły im widok, po plecach rozszedł się tępy ból. Przekoziołkowali wraz z fragmentami ściany po twardym kamieniu. Dante drgnął, poruszył ramieniem, zrzucając z siebie kawałek dechy. Syknął. Ciepła strużka spłynęła z tyłu głowy na kark.
— Zapałka? — stęknął.
— Żyję. — Usłyszał gdzieś z boku. — Na razie.
Skołowanie pulsowało w skroniach, nie pozwalało się łatwo rozeznać w sytuacji. Syren uniósł się na jednym kolanie, spojrzał. I zamarł.
Błękitne ognie płonęły w niszach okrągłej areny, kamienne żebra podtrzymywały kopulasty sufit. Nie było okien, prześwitu na zewnątrz czy choćby drogi ucieczki, jedynie mrok słabo rozświetlony płomieniami czarnoksiężnika, przytłaczający i wzmagający strach przed cieniami. Ostateczne miejsce, w którym kończyli śmiałkowie wkraczający do wieży, jeśli nie zabiły ich pułapki, albo ludzie służący za rozrywkę dla znudzonych magów. Ubrudzone ziemią czaszki szczerzyły się na nich z różnych stron areny, jakby naśmiewały się z ich daremnych poczynań.
Na samym środku stanął czarnoksiężnik, a pod jego wystawionymi dłońmi przestrzeń ciemniała, gęstniała, syczała, powoli formując się w cztery pary odnóży, segmentowany ogon zakończony kolcem, szczypce większe od ich głów. Skorpion, ledwie widoczny w ciemnościach areny, zadrobił nogami długimi jak rosły wojownik, skulił nad tułowiem ogon. Blask płomieni padał raz po raz na niedorzecznie szeroki uśmiech starca.
Dante namacał w gruzach ramię Ignisa, pociągnął go za sobą w górę, skinął głową na ciche „o, chuj” rzucone przez genashiego pod nosem.
— Ja zajmę się skorpionem, ty leć na czarownika — zakomenderował paladyn. — Może uda się go wytrącić z koncentracji.
— Skorpion za mną od razu poleci.
— Wiem. Dlatego ja stanę między wami.
Bard przytaknął, jego wzrok zdradzał pełne zaufanie. Dobyli swych broni, ostatnia myśl Dantego uciekła w stronę księcia, a potem wszystko skupiło się na nadciągającej walce.
Skorpion przemknął w mroku ku nim. Pobiegli po łuku, aż pajęczak ich nie dopadł. Ignis ruszył dalej, Dante wyciągnął miecz, zaparł się, blokując szczypce wymierzone w barda. Pchnął, zmusił przeciwnika do odzyskania równowagi skokiem w tył.
— Jak mi zbroję przebijesz — mruknął, zerkając na wiszący nad stworem kolec — to zapłacę za płatnerza twoim łbem.
Przesunął się jeszcze o kilka kroków, całkowicie stając na drodze przywołanej bestii do jej pana. Skorpion zdradliwie zatrzymał się w miejscu. Poczekał. Skoczył, a Dante razem z nim, wykonując zamach na przednie odnóża. Ostrze ześlizgnęło się jednak po twardej chitynie szczypiec osłaniających ciało, zaraz wyprowadzających atak w jego głowę. Paladyn zanurkował, wpadł w przestrzeń między zabójczymi kończynami, tuż przy parszywej gębie. Szczękoczułki wyciągnęły się ku niemu, grożąc zmiażdżeniem paladyńskiego ramienia razem ze zbroją. Dante spróbował wyprowadzić cios wprost między nie, gdy w ostatniej chwili przyuważył to krótkie spięcie w ogonie stwora.
Kolec wystrzelił, wbił się z hukiem w podłogę. Tam, gdzie sekundę temu stał paladyn.
Gdy atakował szczypce, dobierał się do niego ogon. Gdyby atakował ogon, szczypce by go złapały. Musiał dostać się jakoś poza zasięg jednego oraz drugiego.
Na głowie, pomyślał, oglądając tułów skorpiona. Nagle pajęczak przelotnie rozmył się i powrócił do swojej postaci, Dante zerknął w bok. Ignis próbował właśnie przebić się przez tarczę, którą postawił wokół siebie czarnoksiężnik. Cień irytacji pojawił się w starczym obliczu. Jedna dłoń odczepiła się od czerni kontrolującej skorpiona, wycelowała w barda, a z cieni powstał rycerz, z marszu zrzucający bezlitosny atak obsydianowym mieczem na Ignisa.
— Kurwa — zdążył mruknąć, nim skorpion nie zaatakował znowu. Musiał to skończyć w tej chwili i pomóc Zapałce.
Nie było czasu na szukanie idealne momentu, ale Dante widział wystarczająco z ruchów pajęczaka, by zaryzykować. Podejście, szczypce, cofnięcie, ogon w gotowości. Podejście, szczypce… Paladyn rzucił się gwałtownie w przód, wprost pod atak. Zamiast jednak wykonać blok mieczem, wskoczył na wystawioną kończynę, odepchnął się od niej i wylądował na grzbiecie stwora.
Skorpion zadrobił gwałtownie odnóżami, na próżno. Klinga w jednym płynnym pchnięciu przeszła na wylot. Cienie zawyły, rozmysły się na dobre, uciekły w kąty, zrzucając Dantego na ziemię.
— Tyle z trofeum — westchnął, pozbierał się i pobiegł.
Zapałka radził sobie dzielnie, ale rycerz cieni był absurdalnie wysoki, ubrany w zbroję, której nie dało się praktycznie odróżnić od ciała. W dodatku zdawał się nie męczyć, gdy Ignis wykorzystywał całą swą energię, by odbijać ataki i próbować ugodzić wrażliwe miejsca. Rycerz zamachnął się ostro, bard poleciał w tył od siły zwartej w tej nierzeczywistej postaci, cudem ustał na nogach. Obsydianowe ostrze śmignęło ku jego szyi.
Stal szczęknęła, gdy dwie klingi się spotkały.
— Tylko ja mogę skopać Zapałce dupę — zaznaczył syren, siłując się ze sługusem czarnoksiężnika.
Ignis zareagował błyskawicznie na okazję. Wepchnął miecz pod pancerz, kończąc żywot przywołanego rycerza. Mrok wokół nich zgęstniał, cofnął się do szczelin w podłodze i pod nogi maga. Arogancka maska wykrzywiła się niezadowolonym grymasie. Nie czuł, że przegrywał. Patrzył na nich i widział robaki, które miały czelność nie ugiąć się i rzucić mu wyzwanie. A jeśli coś wychodziło im lepiej od wkurwiania siebie nawzajem, to było to wkurwianie razem innych.
Okrążyli go, znajdując się o dwa kroki przed granicą otaczającej starca bariery. Jego dłonie trwały opuszczone, acz w gotowości do wystrzelenia zaklęcia. Miecze trzymali wycelowane w niego. Kwestią było, kto wykona pierwszy ruch.
Dante zerknął ponad ramieniem mężczyzny. Ignis zacisnął usta. Wykonał atak. Mylny. Ale czarnoksiężnik już posłał w niego strużkę ciemności, odsłaniając się przed paladyńskim ostrzem. Powietrze odkształciło się pod klingą, a bariera pękła.
— Głupcy! — zakrzyknął mag, próbując odeprzeć ich nieskładnym kontratakami. — Dam wasze szczątki psom!
— Skończ… — warknął Ignis.
— …pierdolić! — dopowiedział Dante, widząc otwarcie dla decydującego cięcia.
Lecz miecz zamarł w czasie, ciało zdrętwiało, niezdolne do obrony przed starczą dłonią sięgającą czoła paladyna. Ostatnie, co Dante zobaczył, to Ignisa odepchniętego od niego polem siłowym. Reszta zatonęła w mroku.
— Naprawdę nie wiem, czego innego się spodziewałem.
Dante wciągnął ostro powietrze, otworzył szeroko oczy, wybudzając się z koszmaru. Okropnego, pełnego ciemności i brutalności koszmaru. Jak przez gęstą, cuchnącą złem mgłę kojarzył węże wspinające się po jego ramionach, wpijające się gwałtownie w jego szyję. Ich łuskowate cielska zaciskały się wokół jego piersi, łamały żebra, te zaś przebijały mu płuca. Wężownik, niedoszły uzurpator tronu, uśmiechał się do niego, sycząc rozdwojonym językiem. Dante otworzył usta, żeby krzyknąć, lecz z jego ust jedynie wyleciały osy, atakujące bliskie mu, znajome twarze. Próbował je zatrzymać, ogłuszony pełnymi wyrzutów krzykami osób, które minął w swym życiu, ale im mocniej się szarpał, tym ciaśniej zaplątywał się w pościel dusząco pachnącą samotnością, odrzuceniem, jego pustą komnatą.
Ale tutaj było inaczej. Tutaj czuł lawendę i ciepło wypalonego w nocy kominka, czuł miękkość jedwabistego pledu pochłaniającego jego zimny pot i ukochaną bliskość. Rozejrzał się przelotnie, choć miejsce znał doskonale. Był fotel z wieloma poduszkami, wzorzysty dywan pod nim leżący, sekretarzyk stał niezmiennie przy oknie, ściany przyozdabiały malowidła dalekich, piaszczystych krain i nie tylko, a książki piętrzyły się na stoliku nocnym. Dante uspokoił oddech, przesunął dłonią po czerwieni kołdry.
Leżał w łóżku Bashara, gdy czarnoksiężnik nieproszony pojawił się przed wysokim oknem, przywołując wspomnienie koszmaru. Kłujący dreszcz przebiegł po plecach, paladyn spiął się, wyskoczył z pościeli, mierząc gniewnym wzrokiem mężczyznę. Ten staruch nie miał prawa zatruwać swoją obecnością komnaty księcia.
— Ale to aż niewiarygodne — odezwał się ponownie mag, ze szczerym zaciekawieniem oglądając pomieszczenie. Ignorował go. — Czy ja się starzeję? Jakim cudem nie przebiłem się przez to szybciej?
— O czym ty pierdolisz? — warknął Dante. Instynktownie sięgnął do biodra, lecz namacał jedynie pustkę. Zerknął; miecz zniknął, stracił również zbroję. Stał w koszuli i luźnych spodniach, rozpuszczone włosy opadały mu falami na ramiona. Po Zapałce nie było śladu. — Co tu się dzieje?
Spokojne, powolne kroki czarnoksiężnika szarpały za jego nerwy jak stępiony nóż. Starzec przejechał palcami po sekretarzyku, uśmiechnął się pod nosem. Pięść zaświerzbiła od chęci zmazania tego grymasu jednym szybkim ciosem.
— Nie poznajesz tej komnaty, rycerzyku? — zapytał prowokująco mag, zerkając wreszcie na paladyna, ukazując swe oczy pochłonięte wirującymi cieniami. Dante powstrzymał wzdrygnięcie. — Ostatniego, bezpiecznego miejsca, do którego wycofuje się twój umysł w przypływie zagrożenia?
Krótkie, przypadkowe urywki walki powróciły do niego nagle. Skorpion. Rycerz. Zamachnięcie się mieczem przed zadaniem śmiertelnego ciosu. Lodowata dłoń starca na jego czole. Oddech zamarł wraz z sercem w jego piersi na upiorną, przyprawiającą o mdłości chwilę, gdy powoli docierało do niego, że zatrważające wizje były efektem grzebania mu w myślach przez czarnoksiężnika. Mag przerzucił wszystko jak stertę śmieci, by dobrać się do chronionego środka, obnażył, co mu się żywnie podobało, naruszając tę intymną barierę, za którą Dante wpuszczał jedynie Bashara. Wyrządził krzywdę dotkliwszą od tych poniesionych w walce i jego drwiący uśmiech doskonale o tym wiedział.
Paladyn ruszył na niego, całą swoją postawą — tymi zaciśniętymi ustami, furią oceanu przelewającą się w mroźnym błękicie, barkami zgarbionymi do walki — mówiąc tylko jedno. Zginiesz.
— Wypierdalaj z mojej głowy.
Czarnoksiężnik nie wydawał się przejęty mknącą ku niemu, sztormową falą.
— Zastanawiałem się, dlaczego jesteś tak odporny na moje wołanie. Jak dotąd bez wysiłku złamałem każdego, kogo chciałem, ale ty… — Przekrzywił lekko głowę, przesunął tym zasnutym cieniami wzrokiem po jego ciele w sposób, przez który Dante zapragnął mu wyłupić oczy. — Ty tak uparcie walczyłeś i nie mogłem tego przeskoczyć. Cóż za oddanie. Czy książę jest świadom twojej wartości?
Dante dopadł starca, chwycił za poły jego szaty, szarpnął i pchnął go na ścianę, ale ten nie okazał żadnego przejęcia uderzeniem, z rozsierdzającym syrena politowaniem spoglądając na jego poczynania.
— Powtórzę ostatni raz — wycedził — wypierdalaj z mojej głowy i stań do prawdziwej walki.
— Ależ ja walczę właśnie teraz — odpowiedział uprzejmie czarnoksiężnik, rozłożył nieznacznie ręce na boki. — Walczę, by pokazać ci, jak liche są te ściany, które cię osłaniają.
— Przestań. Kłapać. Gębą.
Wtem mag wyszczerzył się żmijowato, zdołał chwycić przód paladyńskiej koszuli, przyciągnąć go do siebie jeszcze bliżej, a Dante jakimś cudem nie miał wystarczająco siły, by mu się oprzeć.
— Nie chcesz poznać prawdy o swoim księciu? — powiedział cicho czarnoksiężnik, czepiając się mocniej koszuli. Jego trupi oddech drażnił nos. — O tym, jakim łgarzem jest?
— Powiem ci coś, ty chuju — warknął Dante. Miał serdecznie dość kretyńskich zagadek i żałosnych prób wmówienia mu czegoś. — Nawet, jeśli książę mnie kiedykolwiek okłamał, miał na pewno ku temu dobry powód. I ja ufam jego osądowi.
— Och, z pewnością. Niewątpliwie nasz drogi książę zapewni sobie wpływowe małżeństwo, na które przytakniesz grzecznie głową.
Dante zawahał się, pokonany gwałtownym ciężarem zrzuconym na jego serce. Mag uśmiechnął się do niego, nim rozpłynął się w czarną chmurę, zostawiając go z pustymi, drżącymi dłońmi i spojrzeniem szukającym przeciwnika. Nagle każdy ciemny kąt w znajomej komnacie wyglądał na wroga.
— Nie będziesz miał przecież nic do powiedzenia w jego sprawie, prawda? — Głos był mocny, wyraźny. Wydawało się, że mówił tuż przy uchu syrena, lecz starca nie dało się nigdzie dostrzec. — Królestwo potrzebuje władzy, pieniędzy, sojuszów… Książę jako dobry polityk to rozumie.
I wtedy się zaczęło – ucisk na jego skroniach, jakby ktoś trzymał mu głowę między dwoma tarczami, nieustępliwie napierający, aż coś pękło w nim, a niemy krzyk wydarł się gardła. Przez stworzoną szczelinę napłynął smród ropy ze starych ran, ciężar żelaznego łańcucha ciągnącego go w dół, cierpienie nieznające ukojenia. Dante zachwiał się, próbując wytrzymać atak, lecz ciemność wrzała pragnieniem pogrążenia go w rozpaczy, rzucała się i rozrywała kolejne warstwy, sięgając coraz głębiej i głębiej, wyciągając macki po wszystko, co było w nim wrażliwe i szczere. Wypaczała uśmiechy niewidziane przez nikogo poza nim, smolistymi kleksami rozmazywała rubinowe spojrzenie szukającego go po drugiej stronie sali, ryczała pod czaszką, podkopując fundamenty jego serca, a on bezsilnie zaciskał powieki i wpijał palce w ciążącą mu od bólu głowę.
— Zapierdolę cię — syknął z trudem paladyn, podpierając się biodrem o sekretarzyk, gdy nogi zaczęły mu się trząść.
Nadeszły obrazy. Nie zniszczone, oplecione mrokiem, a paskudnie wyraźne twory dociskające jego serce do ziemi. Portret młodej pary, na którym Bashar uśmiechał się obok obcej osoby. Książęce zaręczyny pędzla najznamienitszego z malarzy i oprawione w złotą ramę. Radosna nowina niesiona na ustach posłańców przez całe królestwo. I on, odrzucony, drapiący brzydką ranę, która zagoiła się w książęcych ramionach. Upadł na kolana, czując fizyczny napór wizji na swym ciele. Cena sięgania po coś, co nie było dla niego, cięła jego skórę i kazała się wykrwawiać się za każdy dzień kochania Bashara.
Podłoga zatrzęsła się pod nim.
— Znajdzie kogoś, kto będzie odpowiadał jego dyplomatycznym potrzebom, a potem zorganizuje wielki, królewski ślub — ciągnął czarnoksiężnik, mówiąc ciszej, łagodniej, jakby próbował pogładzić ze zrozumieniem jego wilgotniejące policzki. — Ty będziesz oglądał z boku, jak książę wypowiada słowa, które do tej pory wyłącznie ty słyszałeś w zaciszu tej komnaty.
— Stul pysk! — krzyknął Dante, próbując być głośniejszy od weselnego dzwonu bijącego gdzieś za pękającym kamieniem ścian i własnej, dobijającej niemocy.
— Założą obrączki i ktoś inny posmakuje książęcego ciepła. Małżonkowie znikną za zamkniętymi drzwiami, a ciebie wystawią przed nimi do pilnowania swego władcy, jak na książęcego paladyna przystało.
— Wytnę ci ten mielący kłamstwa jęzor!
— Mój rycerzyku — westchnął mag — ja tylko czytam twoje koszmary.
Nagle wszystko ucichło jak nożem ucięte. Trzaskający pod jego nogami kamień, szkło sypiące się z pękających okien, wrzask ciemności przedzierającej się przez umysł. Jego drżących oddech był najgłośniejszym dźwiękiem, skulone ramiona najbardziej złamaną rzeczą, wilgotna od łez twarz najżałośniejszym widokiem. Nie usłyszał czarnoksiężnika, tylko poczuł lodowatą dłoń ułożoną na jego łopatkach.
— Nigdy nie będziesz na równi z nim, ale ze mną już tak — wyszeptał starzec, a jego słowa powoli poniosły się w głąb paladyńskiej duszy, próbując rezonować z nią, znaleźć wspólny rytm z sercem.
Lecz nim Dante zdołał cokolwiek poczuć, przeklęty głos rozpadł się w jego wnętrzu w drobny pył znikający wśród burzliwych fal oceanu, jakby nigdy naprawdę nie wybrzmiał. Spod zaciśniętych powiek wychynęło spojrzenie, wciąż wbite w posadzkę i lśniące bólem, ale również gniewne, nieugięte, krnąbrne.
— Podążę korzeniami tego uczucia i się ich pozbędę, by ten trujący chwast nie musiał cię dłużej katować — mówił troskliwie czarnoksiężnik, święcie przekonany, że już nic mu nie grozi z jego ręki. — Będziesz wolny. Będziesz mój. Ja sprawię, by każdy wiedział, że jesteś kimś więcej niż rycerzem grzecznie warującym przy moich nogach. Nic nie będzie bolało, Dante.
Po chwili wahania paladyn skinął głową prawie niezauważalnie.
Komnata runęła w nicość, a on razem z nią.
Ocknął się w tym samym pokoju, w którym czarnoksiężnik przywitał ich po wszystkich próbach. Błękitny ogień znów strzelał w kominku, drewniany regał uginał się pod zakurzonymi grymuarami, wszystkie ściany były na miejscu. Jego cielesne rany niestety też.
— Dante?
Zakaszlał, spojrzał w bok. Zapałka klęczał nad nim. Wyraźna ulga odmalowała się na twarzy barda, gdy syren się poruszył. Chwila wytchnienia nie trwała jednak długo.
— Zabij go — odezwał się mag, pojawiając się w jego polu widzenia. Rozkazywał mu tym samym głosem, którym ich przywitał, drwiącym i rozbawionym, oczekującym przedstawienia. Dante zaś, jako jego posłuszny sługa, zamierzał mu go dostarczyć.
Ignis już otwierał usta do złośliwego szyderstwa, gdy zauważył, jak paladyn się podnosi, ściskając w dłoni swój miecz, a jego wzrok beznamiętnie śledzi przyjaciela.
— Dante — powiedział ostrożnie bard, wstając pospiesznie i trzymając dłoń nad rękojeścią miecza. Uważnie przyglądał się postawie syrena, z rosnącym niepokojem w oczach dostrzegając powolny, gotowy do wypadu krok i dłoń zakręcającą mieczem luźnego młynka, by zmienić pozycję broni. Ostrze wręcz nieruchomo zamarło wycelowane w górę, przy twarzy paladyna. — Dante…
W ostatniej chwili Ignis umknął przed gwałtownym atakiem.
— …do chuja!
Miecz barda powędrował mu na spotkanie, lecz obaj wiedzieli, jak daremne jest to posunięcie w ostatecznym rozrachunku. Dante był jego mentorem od walki, nauczył Ignisa wszystkich podstaw i znał jego największe błędy. Fakt, że od tamtych wyboistych początków, gdy genashi leciał na piach po dwóch ciosach, minęło trochę czasu, a Zapałka nabrał formy, to wciąż było to za mało w prawdziwym pojedynku przeciwko nadludzkiej sile i zwinnych umiejętnościach paladyna.
— Jego mamy zajebać, nie siebie! — rzucił Ignis, gubiąc krok od próby zablokowania syreniego miecza. — Ocknij się!
Z wampirzą szybkością Dante wykręcił się, mocnym ciosem z góry nie pozwalając Ignisowi odzyskać równowagi. Grymas bólu pojawił się na twarzy barda, a jego ostrze zadrżało w kolejnym bloku, lecz paladyn nie dawał mu chwili wytchnienia. Napierał wszystkim, czym miał, skupiając się wyłącznie na cofającym się do całkowitej defensywy Ignisie.
— Musisz go zabić, Dante — przypomniał łagodnie czarnoksiężnik. — Pokaż mi, że jesteś mi oddany.
— Dante! — Parowanie średnio wyszło genashiemu, ostrze śmignęło niezwykle blisko jego ucha. — Dobrze wiesz, że jesteś całkowicie oddany jednej osobie!
Ale miecz, wznoszony w obronie uciśnionych, prezent od księcia dla jego wiernego paladyna, nie zawahał się przed runięciem znowu na barda. Błękitne spojrzenie pozostawało martwe, znające jeden cel – ten dany mu przez maga. Zwinna finta skutecznie zmyliła Ignisa, dając Dantemu otwarcie potrzebne do wytrącenia miecza z ręki barda. Stal szczęknęła, upadając na ziemię, tuż pod nogami uśmiechającego się czarnoksiężnika. Zapałka stał oszołomiony krótką chwilę, nim zacisnął usta, oczy zapłonęły niezłomnym żarem, genashi straceńczo rzucił się na syrena, by go przewalić. Dante ugiął kolana i od niechcenia pchnął go barkiem. Ignis padł pod ścianą.
Paladyn górował nad nim niczym kat, obracając miecz ostrzem do dołu, gotowy do zadania ostatniego ciosy. Zapałka wbił w niego niedowierzający wzrok, jego dłoń zacisnęła się kurczowo na lutni.
— Nie zrobisz tego — powiedział cicho — bo nie chcesz.
— Zrób to — skontrował mag, pojawiając się nagle przy jego boku. Nachylił się, czarując go słowami przesyconymi magią, której syren nie pojmował, mówiąc do niego o nienawiści, której nie czuł. Ale jego pan to czuł. Tyle miało mu wystarczyć, by się posłuchać.
Miecz zachwiał się niezdecydowany w powietrzu. Starzec stanął krok bliżej, ścisnął szerokie ramię. Idealnie.
Szelmowski uśmiech wkradł się na usta. Dante niespodziewanie mrugnął do Ignisa i pchnął mieczem za siebie, przebijając gładko pierś czarnoksiężnika.
Mężczyzna stęknął, stęknęła i wieża, gdy ostrze przeszło na wylot. Padł na podłogę, a pokój zatrząsł się w posadach. Ogień buchną nagle w ognisku i znikł na dobre, tak jak znikało życie w oczach czarnoksiężnika. Potężny i niepowstrzymany mieszkaniec wieży, który przywitał ich życzeniem śmierci, wpatrywał się w szkarłatną wyrwę w swoim ciele tym samym spojrzeniem, które chwilę temu Ignis wlepiał w paladyński oręż.
Oczy Dantego, zwrócone na umierającego czarnoksiężnika, były dalekie od martwoty. Skłębione fale gniewu i niepokorności przyjmowały widok kałuży krwi zbierającej się pod ciałem maga za jedyny właściwy triumf. Paladyn przyklęknął obok starca, pozwalając mu dotknąć swych butów zakrwawioną dłonią. Jego wargi poruszały się bezdźwięcznie, słowa jednak nie były potrzebne, by zrozumieć to w kółko powtarzane jak, jak, jak?
— Zdradzę ci sekret — szepnął Dante, przysunąwszy usta do ucha czarnoksiężnika — miłość nie jest chwastem. Jest drzewem, kwitnącym każdego dnia tysiącem owoców, dającym schronienie pod zielonymi gałązkami, opierającym się wszelkim zawieruchom, gdy jego korzenie są zdrowe i silne. A ty naiwnie rzuciłeś się na nie, nie mając pojęcia, jak głęboko idą korzenie mojej miłości. Więc zgiń, będąc głupcem bez serca.
Odsunął się, akurat by dostrzec, jak ostatni z cieni krzyczy potępieńczo i opuszcza spojrzenie czarnoksiężnika, zostawiając pustą skorupę.
Dante mrugnął, pokój zaś zniknął, ciało maga również, a on byli z powrotem w kamiennym pomieszczeniu u dołu wieży, z obluzowanymi w zawiasach drzwiami prowadzącymi w szarość dnia. Lecz nie tylko one podupadały, cała budowla zaczęła się walić. Drżenie przebiegło przez ściany, pył z podłogi piętra nad nimi posypał się im na głowy. Czując każde obicie na swoim ciele, Dante wstał z ciężkim westchnieniem, zabrał swój bezcenny miecz, a potem wyciągnął dłoń do Ignisa, posłał mu charakterystyczny, wkurwiający półuśmiech.
— Czas spierdalać, Zapałka.
Bard pokręcił głową, przyjął pomoc. Uwiesili się sobie nawzajem na barkach, kulawym krokiem człapiąc pospiesznie do drzwi. Gdzieś za ich plecami pierwszy fragment wieży, pewnie dach, runął z głośnym pluskiem do bagna.
— Ty, Karpiu — mruknął Ignis.
— Czego?
— Weź, kurwa, nigdy więcej tak nie rób.
Dante parsknął, dźwięk wychwycił Fantail. Podobnie jak koń Zapałki przebierał niespokojnie nogami przez walącą się wieżę. Wierny rumak zarżał, szarpnął łbem, prawie rozwiązując luźny węzeł z wodzy. Jaką ulgą było go znów ujrzeć.
— Co się tam w ogóle wydarzyło? — odezwał się znów bard, zerkając na niego.
— Skurwysyn chciał zapanować nad czymś, czego nie rozumiał — odpowiedział nieco okrężnie syren, ale Zapałka znał te swoje bajeczki, pioseneczki, wierszyki traktujące o złych magach i go przejrzał błyskawicznie.
— Próbował zaczarować twoje serce.
— Mogę z całą pewnością stwierdzić, że nawet na moment mu się to nie udało.
Dotarli do rumaków, obaj oparli się z głośnym westchnieniem o ciepłe, końskie szyje, a kamienie ze ścian spadały w miękki mech i mętną wodę, grzebiąc ostatnie wspomnienie o czarnoksiężnikach z tej zapomnianej przez bogów wieży pod sobą.
— Wiesz czemu? — ciągnął Ignis.
— Co?
— Czemu mu się nie udało?
— Bo zakochałem się widoku twojej obsranej zbroi bardziej niż w nim? — prychnął lekceważąco paladyn, wkładając nogę w strzemię. Ale genashi spoglądał na niego całkiem poważnie.
— Bo tylko prawdziwa miłość jest w stanie się oprzeć temu czarowi.
Dante prawie przeleciał na drugą stronę konia, próbując trafić w siodło po słowach Zapałki. Obejrzał się na tego muzycznego nieroba, szukał pyskatej odzywki, ale właściwie nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ignis, kołysząc się z braku sił mocno w siodle, przejechał obok niego i wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu. Dante wywrócił oczami, ruszył za nim, wyglądając równie tragicznie.
— Do domu, Fantail — mruknął, mając ochotę wyłożyć się na końskiej szyi i marzyć już tylko o jednym. — Do księcia.
Las zaszumiał cicho wokół nich, spokojny i znów łagodny dla tych, którzy zdecydowali się go odwiedzić, a pierwszy, głęboki oddech wzięty na łonie natury niósł w sobie lekkość i, mógłby Dante przysiąc, wdzięczność.
— I właśnie wtedy przywołał skorpiona! Rozumiesz? Pierdolonego skorpiona! Nikt mnie nigdy nie uczył walczyć ze skorpionem!
Bashar parsknął śmiechem, tym dźwiękiem, który upajał Dantego niezmiennie tak samo.
Wrócili na zamek przedwczoraj, choć paladyn pamiętał z tego bodaj połowę. Droga powrotna stanowiło pasmo zaciskania zębów przez nowego siniaka i przysypiania w siodle, a gdy wreszcie przejechali przez zamkową bramę, Dante mamrotał w kółko o księciu, Ignis z kolei przytulał się do swojej lutni i szukał najbliższego łóżka – albo stogu siana – do walnięcia się na następne kilkanaście godzin, w końcu Raam go przerzucił przez bark i zaniósł do komnaty. Syren nie dawał się dotknąć nikomu, póki nie ujrzał księcia, póki nie zdał mu raportu z misji, czyli w odosobnieniu wpadł w jego ramiona wykończony, lecz szczęśliwy, pragnący już tak pozostać z twarzą schowaną w zagłębieniu szyi Bashara. Dopiero wtedy pozwolił się obejrzeć medykowi, ale oczywiście maść, którą dano mu na obicia i zioła przyspieszające regeneracje, sprawnie przejął ukochany książę, zapewniając z troskliwym uśmiechem, że jego już w tym głowa była, by najdroższy paladyn szybko wrócił do sił.
Smukłe dłonie, znające ciężar pióra podpisującego dekrety, przesuwały się kolistymi, delikatnymi ruchami po posiniaczonych plecach, nie omijając żadnego kawałka nabiegłej krwią skóry. Dante siedział wygodnie na książęcym łożu, opowiadając znów w barwny sposób historię z wieży czarnoksiężnika, a Bashar słuchał go z uśmiechem, od czasu do czasu obdarzał ciepłym całusem nagie barki. Głos wtedy zamierał w gardle paladyna, rozkochane spojrzenia odnajdywały się instynktownie, przekazywały sobie tę całą ulgę, że znów byli razem.
— Ale nie mówiłeś mi, co w końcu Ignis ci powiedział o czarze czarnoksiężnika — zauważył książę, gdy opowieść dobiegła do końca.
Nie mówił. Od powrotu próbował ułożyć słowa, by właściwie oddać to, co Ignis mu przekazał po wyjściu z wieży. Dante obrócił się nieco, ujął dłonie Bashara własnymi, spojrzał głęboko w lśniący rubin, odnajdując w nim uczucie, czułość, żar płonący w sercu. Słów tak naprawdę wciąż nie potrafił ułożyć, lecz gdy trzymał Bashara tak blisko siebie, nie było dla niego przecież rzeczy niemożliwych. Nie myśląc więcej, nie siłując się, pozwolił swemu głosowi wybrzmieć miękko w zaciszu komnaty, czytając dokładnie to, co zapisane było w duszy.
— Zrozumiałem, czym jest miłość przy tobie, mój książę. Ta prawdziwa, wyjątkowa miłość, która zwycięża wszystko — powiedział, oglądając z rozczuleniem, jak ukochane oblicze łagodnieje. — To ty mnie obroniłeś przed czarem, bo to serce — przyciągnął dłoń Bashara do swej piersi, ułożył ją na rozgrzanym ciele — choćby łamano je i zmuszano, nie ugnie się. Jest wyłącznie tobie oddane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz